Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 04-09-2014, 16:31   #30
Mal
 
Mal's Avatar
 
Reputacja: 1 Mal jest na bardzo dobrej drodzeMal jest na bardzo dobrej drodzeMal jest na bardzo dobrej drodzeMal jest na bardzo dobrej drodzeMal jest na bardzo dobrej drodzeMal jest na bardzo dobrej drodzeMal jest na bardzo dobrej drodzeMal jest na bardzo dobrej drodzeMal jest na bardzo dobrej drodzeMal jest na bardzo dobrej drodzeMal jest na bardzo dobrej drodze
Po nienajlepiej przespanej nocy Arkadiusz był, że tak powiem, nie w sosie. Raz, że było mu na przemian zimno i gorąco i w pewnej chwili obawiał się nawet, że może jest podtruwany. Możliwość taką szybko wykluczył, bo fizycznie nic mu nie dolegało. Dwa, że wyraźnie słyszał, jak w nocy ktoś, co najmniej dwie osoby, kręciły się po opactwie szepcząc i szurając obuwiem. Mimo wszystko postanowił tego nie sprawdzać. Po śniadaniu chciał porozmawiać o tym z Bratem Cyrusem, albo z Bratem Antonim, których spodziewał się znaleźć w piwniczce albo w ogrodzie, ale ich tam nie zastał. Drzwi od spiżarni o dziwo były otwarte, ale wewnątrz nie zobaczył nic, co mogło go zdziwić bądź szczególnie zainteresować. W ogrodzie co prawda zauważył jakąś świeżo wykopaną dziurę w ziemi, ale nawet do niej nie zajrzał. Może jeden z braciszków sadził jakieś krzaki, albo potrzebna mu była ziemia do doniczki, albo wykopał robaki i poszedł nad rzekę na ryby... Mogło być wiele powodów do wykopania w ogrodzie dziury, a Arkadiusz nie był detektywem, żeby dochodzić "kto napluł na firanki".

Idąc korytarzem czuł się nieszczególnie. Miał wrażenie, że wszyscy go niejako omijali. Na przykład Anna... zamieniła z nim w sumie może jedno zdanie, po czym wsiadła w samochód i tyle ją widział. Borsuk był rozmowny tylko w czasie przesłuchania. Jak go później Arkadiusz zagadnął w kuchni, Borsuk dosłownie go olał. Braciszkowie ogólnie rzecz biorąc nigdy nie byli gadatliwi, a już szczególnie w trakcie dzisiejszego śniadania, przy którym Bracia Cyrus i Metody byli nieobecni. Nawet opat, który nie wezwał go do siebie na rozmowę, a przecież Arkadiusz spędził już w klasztorze kilka dni, też zaczynał wydawać się jakiś nietypowy. Dosłownie nie było w tym klasztorze do kogo gęby otworzyć.

Korytarz był pusty. Dochodzeniówka nie pozostawiła po sobie ani śladu. Przed budynkiem nie było już żadnych samochodów. Poranek zapraszał piękną pogodą i świeżym powietrzem. Nie było najmniejszego sensu, żeby go przebimbać w murach klasztoru.

Arkadiusz, tak jak stał na klasztornym podjeździe, tak raptem namyślił się i ruszył przed siebie w pieszą podróż do Bańkowa na skróty przez las. Znał tą dróżkę doskonale. Wąska, wydeptana dróżka prowadziła najpierw w dół do rzeki. Potem do ściany lasu szło się około kilometra przez pastwiska i łąki. Kolejne 5 kilometrów szło się cały czas prosto niejako z górki bardzo łagodnym zboczem, przez las, aż do zabudowań miejscowości Bańków. Ulica z kostki brukowej zaczynała się dopiero za budynkiem apteki. Arkadiusz wszedł do środka budynku. Od wejścia aż do okienka mimowolnie pozostawił ślady z obłoconych butów. Kupił witaminy. Kobieta po drugiej stronie aptecznej szyby była równie gadatliwa co braciszkowie w opactwie.

6 kilometrów na piechotę było odczuwalne w łydkach. Na szczęście do miejsa, w którym obecnie mieszkał, miał z apteki niedaleko. Wysłużony dziesięcioletni Opel Vectra, którego Arkadiusz był szczęśliwym posiadaczem, nadal stał przed domem na ulicy Jeziornej, jak nazwa wskazuje sąsiadujacej z pobliskim jeziorem, a właściwie płytkim stawem pełnym karasi. Przed złodziejami kołpaków samochód chroniła stalowa brama. Arkadiusz otworzył bramę kluczami i wszedł na posesję swojego szefa. Następnie otworzył drzwi domu i stwierdził, że wewnątrz było pusto. Szef, jak to zwykle w poniedziałek, był najprawdopodobniej w pracy. Arkadiusz pozostawił mu na kuchennym stole kartkę następującej treści "Wszystko u mnie w porządku. Byłem rano. Wziąłem samochód. Jakby co, można mnie znaleźć w opactwie w Lesznikowie. Wracam w środę. Pozdrowienia. Arkadiusz."

Zamknął dom upewniwszy się, że zrobił to dokładnie. Wsiadł do swojego Opla. Nawet nie się spojrzał we wsteczne lusterko, gdy na luzie wytoczył się samochodem z garażowego podjazdu na ulicę. Standardowo, wysiadł i zamknął za sobą bramę posesji. Słońce prażyło przyjemnie w plecy. Pogoda była niesamowita, idealna na wycieczkę. Raz jeszcze usadowił się wygodnie za kierownicą i uruchomił pojazd. Silnik zagrał znanym, nieskazitelnie czystym tonem.

Chwilę później Arkadiusz mknął od lat nie remontowanymi drogami zadupia, jakim bez cienia wątpliwości był Bieńków. Mijał domy, stodoły, zagrody. Na najbliższym skrzyżowaniu droga w lewo prowadziła do Lesznikowa. Arkadiusz skręcił w prawo w stronę, że się tak wyrażę, centrum miasteczka. Centrum stanowiła droga przelotowa z Sankowic do trasy E77 prowadzącej do odległej o jakieś 30 kilometrów Warszawy. Zatrzymał się na kolejnym rozwidleniu dróg i zjechał w prawo na parking przed restauracją "Ratuszowa". Ratusz znajdował się na tym samym rozwidleniu dróg, ale po drugiej stronie ulicy. Był to stary, przedwojenny jeszcze budynek z czerwonej cegły, ze stalowymi drzwiami zamkniętymi na cztery spusty. Restauracja zaś mieściła się w budynku postkomunistycznym koloru brudno kremowego. Przed restauracją stały dwa samochody, niebieski Peugot i czarne Audi, obydwa na warszawskich rejestracjach. Arkadiusz zaparkował pomiędzy nimi i trzasnąwszy pieszczotliwie drzwiami samochodu, wszedł do budynku.

Wewnątrz było przytulnie. Na stolikach bieliły się obrusy i zieleniły kwiatki w wazonach. Na ścianach wisiały popularne ostatnimi czasy ogromne zdjęcia Mostu Brooklynskiego i Nowojorskich drapaczy chmur, bardzo kontrastujące z tym, co można było zobaczyć za niestarannie pomalowanym oknem. Ale ogólnie było miło, a krzesła wyglądały na wygodne. Przy jednym z takich stolików siedziała para w podeszłym wieku. Cicho konsumowali gołąbki z ziemniakami. Przy drugim stoliku w kącie sali siedział wysoki mężczyzna w czarnym garniturze, najprawdopodobniej właściciel czarnego Audi stojącego przed restauracją. Spojrzenie miał jak by go właśnie z więzienia wypuścili. Arkadiusz postanowił usiąść w przeciwległej części sali, która to część była blisko baru.

Wkrótce podeszła doń miła, młoda kelnerka w wieku studenckim i zapytała co podać. Arkadiusz nie zdążył się jeszcze zapoznać z leżącą na stole kartą dań. Zapytał więc wprost - Schabowe są? - Uśmiechnęła się z przekąsem i odparła - Niestety, to jest restauracja wegetariańska. Arkadiusz był na te słowa niemile zaskoczony, ale przypomniał sobie, że przecież para starszych ludzi siedzących przy stoliku nieopodal jadła właśnie gołąbki. - A tamci państwo... - Zapytał - ...jedzą gołąbki, czyż nie? - Tak, proszę pana, - odparła - ale te gołąbki są bezmięsne; z kaszą gryczaną i z grzybami. - Uśmiechnęła się jeszcze przekorniej. Dało się zauważyć, że było dla niej wszystko jedno, co zamówi i czy w ogole coś zamówi klient. Pod koniec dnia podliczała swój przychód i raz na kilka tygodni dostawała od właściciela/właścicielki wynagrodzenie. Tylko to się dla niej liczyło, dlatego nie wpadła na pomysł, żeby zakłopotanemu Arkadiuszowi zaproponować jakieś pożywne danie spośród tych wegetarianskich. - A niech sobie sam poszuka - pomyślała i poprawiła swój fartuszek.

Arkadiusz poprosił o chwilę do namysłu. Przez jego umysł przeleciała myśl, żeby po prostu wstać i wyjść, ale jakoś nie wypadało. Towarzystwo na sali z ciekawością oczekiwało na jego dalszą reakcję. Wstrzymał się do czasu przeczytania treści karty. Jak na złość otworzył folder na stronie z trunkami i zamaszyście cofnął kilka kartek do dań głównych, a młoda kelnerka w tym czasie wywędrowała gdzieś na zaplecze. Gdy wróciła, zamówił dla siebie naleśniki ze szpinakiem, polane dodatkowo sosem grzybowym z borowików i szklankę soku jabłkowego. Okazało się, że nie musiał długo czekać na zrealizowanie zamówienia, a danie było wybornie przyrządzone i na prawdę satysfakconujące w stosunku do ceny 15 złotych.

Po lunchu w "Ratuszowej", Arkadiusz postanowił jeszcze zatankować bak samochodu. W tym celu był zmuszony przejechać kilka kilometrów do trasy E77. Tam znajdowała się stacja Orlenu. Zatankował bak do pełna. Kupił też sobie kilka Snickersów i butelkę wody mineralnej. Tak zaopatrzony wrócił do opactwa w Lesznikowie. Zaparkował na podjeździe, w cieniu drzewa, z dala od głównego wejścia do opactwa i kościoła, by nie tarasować dojazdu innym samochodom. Dopiero teraz dostrzegł stojące w tym miejscu auto dziennikarza. Oczywiście nie mógł wiedzieć, czyj to był samochód.

Wziął z siedzenia reklamówkę z butelką wody mineralnej i batonikami, zamknął drzwi na klucz i już miał udać się w kierunku opactwa, gdy dałby sobie rękę uciąć, że usłyszał jakieś głuche odgłosy dobiegające z bagażnika samochodu Pawła Wilamowskiego.

Z zaniepokojeniem podszedł do Nissana i pochylił się nieco, by raz jeszcze coś usłyszeć. Początkowo nic nie usłyszał i bardzo był z tego faktu zadowolony. Stał tak pochylony przez około dziesięć sekund z jednym uchem niemalże przytulonym do klapy bagażnika. Tylnie szyby Nissana Patrol były zaciemnione i Arkadiusz zupełnie nie mógł dostrzec, co znajdowało się w jego wnętrzu. Raptem ponownie usłyszał jakieś ciche odgłosy, jakby stukanie. Odskoczył od maski samochodu i ze strachem w oczach pobiegł do drzwi opactwa kurczowo trzymając w garści reklamówkę. - Tam ktoś jest w bagażniku! - Ta jedna myśl w głowie Arkadiusza zagłuszyła wszystkie inne myśli.
 
__________________
Jeśli w głosowaniu wybierasz jakąkolwiek osobę, która będzie potem miała dzięki temu prawo tobą sterować, to nie miej pretensji, że jesteś sterowany.

Ostatnio edytowane przez Mal : 08-09-2014 o 15:03.
Mal jest offline