Moritz pozwolił uciec swoim przeciwnikom, w końcu nie był przecież rzeźnikiem, tylko przepatrywaczem. Odprowadził kreatury wzrokiem, po czym oczyścił broń.
Spośród wystrzelonych strzał zebrał te, które nadawały się jeszcze do użytku. Gnoblarskimi podzielił się z Jochenem, ale przedtem każdą dokładnie sprawdził - jeśli coś było nie tak, z grotem, brzechwą, czy piórami - odrzucał.
Zerknął też na zdobyczne łuki, ale - jak można się było spodziewać - nie były najlepszej jakości. Nie zamierzał ich dźwigać na handel ani z własnej inicjatywy dociążać jochenowej szkapiny.
Do wycinania uszu się nie kwapił, ale grosz mógł z tego być. Miał więc nadzieję, że krasnoludy się z tym sprawią. A co z oczami? Gobosom nie trzeba wydłubywać - nawet jeśli wrócą, to będą nękać swoje rodziny. Tym gorzej dla nich.
Góral zasugerował kompanom nie odpoczywać za długo, przynajmniej w tym miejscu, bo gnoblary mogą sprowadzić posiłki w postaci na przykład ogrów, z którymi może być trudniej. A po ruszeniu w drogę w miarę możliwości zacierać albo nie zostawiać wyraźnych śladów, wybierając podłoże, w którym odciski stóp tak łatwo się nie odciskają.
Wzgórza mu pasowały. Kiedy ruszą miał zamiar iść na przedzie w odległości skraju wzajemnego widzenia. Na polującego Hogha nie musiał gwizdać - jastrząb sam go znajdzie i wróci, kiedy będzie gotowy. |