Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 10-09-2014, 03:08   #408
VIX
 
Reputacja: 1 VIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumny
Królestwo Kazrima Kazadora, Pana Stalowego Szczytu
3 Vharukaz, czas Lazulitu, roku Drum - Daar 5568 KK
Ruiny starego dystryktu handlowego Izor, popołudnie



~ Thorin ~

Kronikarz niestety nie miał szczęścia w rozmowie z aptekarzem choć jego zamiary były słuszne i z całą pewnością bardzo szlachetne. Aptekarz którego starał się namówić na zatrudnienie dwóch ludzkich kobiet nie dał się przekonać i tylko machał ręką nerwowo gdy odnosił się do karkołomności zadania, by w czasach wojny khazad przyjął do pracy człowieka, i to do tego w składzie aptekarskim, to było niesłychane. Sprzedawca poprosił o wybaczenie, szczególnie biorąc pod uwagę lekką rękę Thorina w złocie, i jedyne co mógł doradzić to by cyrulik sprawdził Dom Piw. Owa karczma jako miejsce postoju dla ludzi, elfów a nawet przyjezdnych halfingów, mogła stać się potencjalną przystanią dla dwóch młódek, ale czy aby Thorin chciał skazać kobiety na taką pracę? Trudno by było powiedzieć czy to przypadkiem nie byłoby jak wepchnięcie ich z deszczu pod rynnę… i taka też właśnie uwaga podzielił się z Thorinem aptekarz. Gdy Alrikson ruszył dalej w miasto by dokupić potrzebnego sprzętu do wyprawy, wciąż pytał sprzedawców i rzemieślników, i próbował załatwić ciepły, przyjazny kąt dla dwóch kobiet, nikt jednak nie chciał mu w tym pomóc. Krasnoludy, a w szczególności krasnoludzcy kupcy byli podejrzliwi i chciwi, do tego czasy były niestabilne, rzemieślnicy zaś znali wartość pracy swych rąk i nic im nie było po dwójce niedouczonych ludzkich dziewek. Wszystko na nic. Z pewnością w Azul można było coś załatwić dla bezdomnych kobiet, na to jednak potrzeba było czasu, dokładnego szukania, rozmów, przekonywania, a może nawet wydatków ze swej… ale na to ani na to Thorin czasu już nie miał, ani chyba ochoty, wszak to nie była jego sprawa… a czas mijał i gdzieś tam w ruinach czekali gotowi do drogi, wkurwieni wojowniczy khazadzi, jego kompania, a przecież jeszcze tyle spraw było do załatwienia.

W gildii sprawę maszyny olejowej Alriksona przyjęto nie tyle smutno co z lekką pogardą i kilkoma stęknięciami. Inżynierowie zrobili sobie chrapkę na owe urządzenie a Thorin rozpalał w nich ochotę na zbadanie ustrojstwa co raz to i bardziej przez ostatnie dwa dni, teraz zaś wyszła z tego dupa. Któryś z mechaników nawet próbował podbić cenę za schematy do dwudziestu pięciu złotych monet, ale gdy i to spełzło na niczym, machnął tylko obojętnie ręką i wzruszył ramionami. Po chwili jakby sam Gazul wkroczył w progi domu inżynierów, zasiał ciszę i inżynierowie pokazali Thorinowi jedynie swe plecy, pracowali w ciszy czekając aż ten wyjdzie. Kolejne spotkanie, z asystentem mistrza gildii było wcale nie lepsze, choć Alrikson przepraszał i zapewniał o ewentualnym powrocie a nawet sugerował przesunięcie daty to jednak termin zachowany ale nie określony był nie na głowę skrzętnych i dokładnych jak maszyny urzędników. Cyfra to rzecz święta, szczególnie w miejscu takim jakim jest gildia inżynierów, a Thorinowe gadanie w stylu - w przyszłości, może później, bardzo przepraszam ale tak to bywa - zrobiło bardzo złe wrażenie. W pierwszych chwilach asystent mistrza zdawał się jakby nawet rozumieć co mówił poparzony cyrulik i z politowaniem patrzył na jego rozległe rany, ale po kolejnej chwili sztywna poza wróciła, stary urzędnik zmrużył oczy, ściągnął swe krzaczaste brwi razem, otworzył opasłą księgę i przejechał po jednej z kart swym piórem, postawił na asygnacie Thorina wielką kreskę i dodał złośliwie. - … to po kiego grzyba dupę nam zawracasz? - Dla asystenta rozmowa była skończona a by to podkreślić wezwał on do siebie młodego mechanika by ten pokazał Thorinowi drogę do wyjścia.

Minęło kilka godzin nim Thorin zdołał załatwić wszystkie sprawy, a przecież jeszcze medyk planował wizytę w obozie ludzi. Gdy tam wreszcie dotarł, z oddali widział on swych towarzyszy którzy siedzieli wokół ogniska i czekali aż wreszcie będą mogli ruszyć, tym bardziej ze poranny wymarsz zamienił się na popołudniowy i z każdą chwilą co raz to mniejszy miał sens by ruszyć tego dnia. To jednak było już zmartwienie Detlefa (...) W ruinach które zajęli ludzie nie pozostało już nic poza rannym młodzieńcem, dwiema wychudzonymi kobietami z których jedna była z małym dzieckiem na ręku oraz wygaszonym ogniskiem i jednym podartym kocem. Chłopak miał przesiąknięte krwią bandaże i cyrulik od razu dostrzegł fakt iż kobiety nie spełniły swego zadania, widać być może za dużo wymagał od ludzkich dziewek, może były głupie, niedouczone lub zwyczajnie nie miały na to sił. Cyrulik wziął się do opatrywania paskudnej, pokrytej ropą rany i kolejne pasy czystego płótna opatrunkowego opuściły torbę medyka. Wyglądało na to że chłopak przeżyje, ale był w gorączce i mamrotał coś pod nosem, usta miał spękane, a białka oczu żółte… wyglądało na to że wdało się zakażenie. Kolejne wskazówki dla kobiet, kolejne podziękowania z ich strony za opiekę i jadło, ale tylko głupiec nie dostrzegłby jaki czekał tych ludzi los.

Gdy wreszcie Alrikson dotarł do obozu krasnoludów, miał szanse zauważyć że przybył ostatni, poza nim wszyscy inni byli już w obozie i szykowali się ponownie do drogi, kolejne opóźnienie mogło skończyć się bardzo źle tym bardziej że Detlef wyglądał na niezadowolonego, ale Fulgrimsson przybrał postawę wkurwionego na wszystkich niczym wściekła osa, po prawdzie wcale nie było się co mu dziwić. Chwilę później rozpoczął się taniec Alriksona który co bardziej zorganizowani wojownicy na długo będą mieć w swej pamięci. Thorin rozpakował plecak, zdjął juki z osła, przepakował je, rozłożył wagę, znów zapakował plecak, pakował juki, próbował rozdać część swego dobytku by poczciwi towarzysze pomogli mu go nieść… zupełnie jakby zapomniał ze dla wielu wojowników najbardziej liczyła się właśnie mobilność. Dla Thorguna czy Khaidar którzy szli na szpicy, często wspinali się, skradali, ukrywali, dodatkowy ciężar byłby jak wyrok… dla ciężkozbrojnych wojowników jak Detlef czy Grundi lub Roran, dodatkowy ciężar także nie był wskazany ze względu na pancerze, tarcze i ogrom broni… wybór padł zatem najbardziej niespodziewany ze wszystkich i jakiego chyba nikt się nie spodziewał. Thorin dorzucił ciężką lampę oraz opiekę nad osłem który był mocarnie obładowany ekwipunkiem Dorrinowi! Krasnoludowi który był ciężko ranny, który miał zadrutowaną dłoń i jamę brzuszną, osobę która cudem jedynie żyła a jeszcze większym cudem było to że zdołała się poruszać, najdziwniejsze zaś było to że Thorin który chciał z jednej strony by Dorrin został w mieście z powodu ran, z drugiej strony dorzucił mu ciężaru na barki skoro ten już ruszał w drogę z oddziałem. Czyżby medyk był tak nierozważny czy może stał się całkowicie nieczuły poprzez zawód jaki wykonywał?


~ Dorrin ~

Nieuchronny los, czas się było z nim pogodzić, takie czasy, taki żywot a Dorrin choć może i nie zwykł narzekać to jednak tym razem wszystko dało mu się we znaki, jedynie dobre to że Roran nie był już dowódcą grupy, to zawsze coś. Być może nadchodził wreszcie czas dla Dorrina, lżejszy o oko, ucho i palec, bogatszy o setkę nowych blizn, liczył ze wreszcie zdobędzie bogactwa o których marzył i za którymi ruszył w szeroki świat, a jak na razie nie szło to tak dobrze, może teraz, może Detlef się nada by prowadzić do złota. Matka Zarkana czekała, to było pewne i choć Dorrin przeklinał ją wiele razy, być może nawet nie zamiarował wracać do niej na stałe to czyż nie po to ruszył by szukać bogactwa by móc jej pomóc… szkoda było tej zbroi co to ponoć była sporo warta i mogła ustawić Dorrina w życiu, ale być może rozsądnie zrobił potężny góral że odpuścił właśnie, wszak to nie była jego rodzinna twierdza, a jak podpowiadało mu doświadczenie, gdy w grę wchodzi więcej niż pięćset złotych krążków to krew polać się musi szerokim strumieniem. Dorrin może i miał ochotę na kolejne zmagania ale jego ciało krzyczało głośno by tego zaniechał, wojownik posłuchał głosu rozsądku i w tym było wiele mądrości godnej szacunku. Zresztą, być może nie wszystko stracone, może jeszcze los kiedyś rzuci cenne pancerze w muskularne ramiona Zarkana… na razie jednak były inne sprawy.

Ergan, Dirk, Thorin i Detlef rozmawiali głośno o wielu sprawach, w szczególności zaś o Zarkanie właśnie, o jego ranach i możliwości podróżowania… nie trudno było domyślić się co Dorrin o tym sadzi bo na każde zdanie Detlefa przytakiwał on głową na znak gotowości do drogi i podjętej decyzji co do tego. Zmiażdżona krtań nie pozwalała zwalistemu wojownikowi na debaty, przynajmniej na razie, co gorsza medycy nie mogli z tym niczego zrobić bo była to jedna z tych ran które musiały wyleczyć się same, a wszelkie próby pracy felczera na otwartym gardle były jedynie mrzonkami i gadaniem do którego skłonni byli jedynie medyczni szarlatani. Czas miał pokazać czy Dorrin wyzdrowieje i czy kiedyś ktoś jeszcze usłyszy od niego więcej niż kilka prostych słów. Skoro zaś już postanowił iść z drużyną w swym opłakanym stanie to Dirk postanowił dopomóc w tym swemu nowemu towarzyszowi, nie szczędząc maści i mikstur. Konkretny efekt działania leków Urgrimsona miał pojawić się dopiero za kilkanaście godzin, ale Dorrin poczuł lekką poprawę od razu, to było dość dziwne, zupełnie jakby ziołowa mikstura miała w sobie moc która wlała się w mięśnie Zarkana. Dziwna maść o czerwonej barwie pokryła i wypełniła rany na korpusie i głowie i z całą pewnością pozwoliła odpocząć szczęce którą Dorrin wciąż zaciskał z bólu. Chwilę poźniej Dirk już w towarzystwie Thorina wrócił i we dwóch opatrzyli oni rany Dorrina. Przyznać trzeba było że Zarkan wyglądał bardziej jak khemryjska mumia co to ją kiedyś pokazywano na nulneńskim targowisku, ale powstrzymano krwawienie i odjęto ból, tylko to się liczyło. Być może to właśnie to polepszenie się zewnętrznego na razie stanu zdrowia nornkańczyka, spowodowało że Alrikson poprosił go o przysługę by ten zajął się lampą i osłem, Dorrin zaś z hardości charakteru zgodził się, nie sposób było okazać słabość albo odmówić cyrulikowi który nie raz i nie dwa ratował życie jego i towarzyszy, to jednak miało mieć swą cenę. Prowadzenie upartego zwierzaka już na początku spowodowało problemy, jeszcze nawet nim drużyna wyruszyła. Okurwiałe zwierze nie było zbyt rozgarnięte i nie należało do gatunku zwierząt które lubiły tak podziemia jak i wędrówkę po niezmiernie nierównym terenie. Dorrin szybko zaczął słabnąć, wróciła gorączka i pot ponownie płynął strumieniami po plecach, krwawy kaszel nie był dobrym znakiem a jeszcze gorszym zataczanie się na ściany ruiny i problemy z utrzymaniem równowagi. Dorrin wyprostował się i jego ciało przeszył niesamowity ból, khazad zachwiał się i upadł na kolana, uderzył trzymaną w dłoni lampą o głaz i zrobił w niej wgięcie, zwymiotował po chwili krwią i resztkami ostatniego posiłku. Było z nim źle… bardzo źle.


~ Dirk ~

O pięknej Aście z rodu Ergana można było właściwie już zapomnieć i skupić się na innych sprawach, bliższych sercu alchemika i szermierza. Ścisły i szybki umysł uczonego i wojownika w jednym, hybryda skoncentrowana na wiedzy i wojnie, a najczęściej na wykorzystaniu wiedzy w wojennym rzemiośle, przeplatana z jatrochemią… wszystko to ładne, piękne i konkretne, takie namacalne, a jednak tęsknota za obecnością Asty się pojawiła. Trudno zresztą zapomnieć było o sercowych wzlotach i upadkach gdy patrzyło się na Khaidar. Fakt, nie była ona z pewnością taka jak Asta, twarda zbrojmistrzyni i delikatna niewiasta w jednym… Khaidar była rzadkim okazem, córą Grimnira zrodzoną w ogniu wojny, niosła tarczę i topór w szyku tak jak mężowie i dlatego należny był jej honor wojownika, ale tym samym utraciła pewną iskrę kobiecości, zamieniła ją na bitewne gromy… coś za coś, a wyglądało na to że Urgrimsonowi bardziej pasuje żyć u boku niewiasty która będzie go cenić i szanować, niż u kogoś pokroju Khaidar kto wszystkich i wszystko ma za nic. Tak czy siak… kobieta jest kobietą i patrzenie na siostrę Rorana powodowało ból w sercu Dirka, a do tego jeszcze ten Thorgun który wiecznie chadzał za córą Ronagalda, chyba tylko ślepiec by jeszcze nie zauważył że coś miało się na rzeczy między tą dwójką, no przynajmniej Thorgun może tak myślał, bo co myślała Khaidar to cholera jedna tylko wie. Gdy jest źle, gdy smutno i przykro, wtedy praca dobra jest dal duszy i z takim duchem Dirk ruszył by pomóc Dorrinowi, a później pod czujnym okiem i radą Thorina, zdołał dopomóc cyrulikowi przy czyszczeniu i bandażowaniu ran Zarkana. Na koniec zaś Urgrimson był już w swoim żywiole gdy rozmowa zeszła na tematy mikstur, ich oceny i wymiany z Alriksonem. Wzbogacony o porcję napoju zwanego Sokolim Okiem który to ponoć potrafił tak pobudzić ciało że nie sposób było usnąć nocą, a i mówiło się powszechnie że wzrok od tego się poprawia znacznie, mikstura warta zatem uwagi kogoś pokroju Dirka, wziął się za pakowanie toreb na pasie, ich zawartości oraz szykowanie broni. Niestety ale i Dirk zebrał kilka nieprzychylnych spojrzeń jako karę za opóźnianie wymarszu, owszem, jego mikstury i wiedza były potrzebne ale nie ma nic gorszego niż sytuacja w której dwóch czy trzech członków grupy opóźnia resztę. Thorina jeszcze szło przeboleć bo choć dziwaczny i na swój sposób rozbiegany to jednak stoczył u boku khazadów z oddziału już wiele potyczek, podobnie Ergan dał się poznać reszcie jako dobry wojownik, Dirk nie miał jeszcze tej okazji. Wydarzenia jakie miały miejsce do tej pory w Azul nie pozwalały się jakoś specjalnie wykazać Urgrimsonowi a jego pościgi i potyczki w zaułkach nie miały świadków, niemądrym zatem byłoby nadużywać otrzymanego kredytu, przynajmniej nie przed ukazaniem swej wartości w boju. Co zasługiwać mogło jednak na wyróżnienie to fakt iż Dirk znał zasady pracy w najemnych oddziałach i w połączeniu ze swą obowiązkowością żołnierską, zdał on raport Detlefowi ze stanu posiadania i użyteczności swego ekwipażu. Takie informacje zawsze były wiele warte, bo choć gołym okiem widać czy przy pasie ma ktoś topór czy miecz albo czy ma linę przyczepioną do plecaka, to jednak informacje o żywności, wodzie, lekarstwach oraz przedmiotach specjalnego użytku były nierzadko cenniejsze niż złoto.


~ Detlef ~

Czekał i czekał, w nerwach lecz spokojnie, wszak czekać nie lubi przecież nikt ale rozluźnienie Detlefa udzieliło się innym, no może poza Fulgrimssonem który gotów był chyba komuś przywalić z buta w pysk za to ociąganie się. Cholera wiedziała jedyni czy oddział miał czas czy raczej nie, z jednej strony Roran mówił że powinni ruszać natychmiast, z drugiej zaś czy można było mu ufać i dlaczego, skąd taki pośpiech?! Detlef więc siedział, odpoczywał, pykał fajkę i patrząc na swych towarzyszy myślał o tym co za nimi i co przed nimi, a z tego miejsca już tylko o pół kroku było do profesjonalnego, wojskowego przeglądu stanu posiadania wśród drużynników, jednak by nie budzić wrogości Detlef zdecydował się na czystą obserwację bez zbędnych pytań i burzenia nastroju, który ostatnimi dniami nie był przecież jakiś wyjątkowo pozytywny. Wodząc wzrokiem od jednego do drugiego kompana, Thorvaldsson dostrzegł że znakomita większość drużyny posiada liny, jedni po trzydzieści stóp, inni po sześćdziesiąt, a nawet i dziewięćdziesiąt, gdy to tak zsumować ładnie to konopnego sznura wspinaczkowego było bardzo dużo, blisko trzysta stóp. Przerażającym był trochę fakt iż z kompanią poruszać się miały dwa osły, jeden należący do Thorina i objuczony potwornie, drugi zaś w posiadaniu Grundiego, ten ostatni był znacznie lżej opięty ekwipunkiem no ale zwierz to zwierz i Detlef nie spodziewał się że uprości to przeprawę tunelami pod miastem, a że raczej będzie wręcz przeciwnie. Nowy dowódca mógł mieć w tym sporo racji, tak jak jednak decyzja o zabraniu osła w tunele przez Thorina nie była dziwna bo od cyrulika i to z miasta usytuowanego na powierzchni nie można było się spodziewać rozległej wiedzy o podziemiach, tak Grundi, wojownik tunelowy powinien wiedzieć lepiej o tych sprawach, no ale z tego co się ostatnio słyszało to każdy liczył już na walkę na murach i wyjście główna bramą, no cóż, bogowie chcieli jednak zupełnie inaczej.

Jak się okazało, wszyscy w kompanii mieli przy sobie dość jadła i napitku, było też sporo opatrunków i gorzałki, Thorin i Dirk mieli zwyczaje wręcz strzygańskie i w swych tobołach taszczyli taką moc rzeczy że łatwiej było ich pytać czego nie mają niż o to by wymienili listę rzeczy posiadanych. Ważne było że obaj okryci byli ciepło, w wełniane płaszcze, dobre buty, rękawice i czapy, mieli także tarcze, kusze, miecze i topory. Do tego Dirk mógł pochwalić się pełnym stalowym hełmem oraz przyczepionym do plecaka czekanem, a Thorin przywdział dodatkowo gruby płaszcz z kapturem zrobiony z białych wilczych futer… u obu wojów gorzej było jednak pancerzem, jedynie pełne skórznie i kolcze kaftany, dające dużo swobody ale biorąc pod uwagę ostatnie potyczki, mogło się to okazać zbyt lekkimi osłonami ciała. Bardzo podobnie wyglądała sprawa u Zarkana jeśli o pancerz chodziło, kiepskiej jakości wyprawione skóry to wszystko co chroniło ciało tego wojownika, ale taki styl preferował Dorrin jak na razie i zdecydowanie odznaczał się tym on na tle drużyny, odmiennie jednak niż większość towarzyszy, Dorrin posiadał istny arsenał broni. Dwuręczny topór, nabijana stalowymi guzami pałka, puginał, dziesiątka noży wypełniała bandolier na piersi, na przedramieniu zaś kryła się niewielka rozkładana kusza, drugie ramię osłaniał stalowy puklerz. Przy plecaku nornkańczyka próżno szukać było liny ale w zamian znalazł się tam solidny zapas pochodni i mocarnie wyglądający kilof. Obuty i okryty na modłę khazadzkich górali, pod wełnianym płaszczem i wciąż noszący przy sobie milicyjny hełm oraz wpinkę, Dorrin był gotów do drogi, oczywiście gdyby nie te potworne rany które pewnie i Detlefa zmuszały do przemyśleń, a może i nie, każdy wszak kowalem swego losu jest. Doskonałym przykładem tego mogła być Khaidar która z Norn dotarła do Stalowego Szczytu okryta dość skromnie, owszem jej koszula i kubrak oraz wełniane spodnie, to wszystko pod płaszczem mogło wystarczyć gdy było się w ciągłym ruchu lub przy obozowym ogniu, jednak mroźne noce poza murami miasta, wichury i zamiecie, wieczny lód w Górach Krańca Świata… to mogło być dla zawziętej kobiety zgubne. Khaidar była jednak dobrze uzbrojona i opancerzona i to bezbłędnie, mocna skórznia i gruba kolczuga okrywające całe jej ciało, do tego tarcza, miecz i topór… solidnie, ostro i mobilnie, cała Khaidar.

Swobodę ruchów doceniał także siwobrody Tułacz, tym samym jasne było że przy jego bystrym oku i umiejętnościach nadaje się on na zwiadowcę. Ubrany w ciepłe wełniane ubranie i wojskowe ciężkie buty, dodatkowo pod obco wyglądającym mundurem, który Thorgun wyciągnął ze swej skrzyni kiedy to zwrócić musiał mundur milicji Vareka, opancerzony jedynie utwardzonymi skórami i z narzuconym na to wszystko dużym niedźwiedzim futrem i czapa, tak, Siggurdsson zdecydowanie był gotów na wyprawę w góry. Jedynym co mogło wyglądać odrobinę dziwnie był dość pokaźnie wypchany plecak, a w którym to znajdował się kawał wyciętego przez Thorguna pancerza z jaskiniowego pająka… jakie plany miał wobec tego dziwacznego przedmiotu strzelec, tego nie wiedział nikt poza nim samym. Topór, sztylet i antałek czarnego prochu, to wszystko co Thorgun miał przy sobie obok zaufanej rusznicy zwanej Miruchna, a bez tarczy, ciężkiej zbroi i nadmiaru wyposażenia, widać było że Siggurdsson jest najszybszym i najlżejszym w tej sytuacji członkiem kompanii. Ergansson z kolei, do plecaka miał podczepiony ogromny zwój liny i tym ewidentnie wyróżniał się na tle reszty składu, poza tym resztę miał całkiem schludnie ale i przeciętnie, komplet ciepłego ubrania i wełniana opończa, wysokie acz lekkie buty, pełna skórznia i koszulka kolcza, do tego tarcza, kusza i młot… i to właściwie wszystko, ale może więcej wcale nie trzeba było mieć. Zupełnie odmiennie przygotowany był Roran, poza zestawem khazadzkiego ubrania i mocnych buciorów ten miał na sobie czarny mundur milicji, wpinkę przydziału oraz milicyjny hełm, zupełnie jakby wciąż hołdował tym wartościom. Roran nosił ciężki pancerz złożony ze skórzni i kolczych zasłon oraz płytowego kirysu, za broń miał topór oraz trzy imperialne pistolety w bandolierze na piersi, do tego drewniana tarcza. Jako że między Ronagaldsonem i resztą oddziału nastały ciche dni można powiedzieć, dlatego też długobrody nie podzielił się wiedzą co do stanu posiadania żywności czy napitku, jednak taki stary khazad miał pewnie doświadczenia tyle by się pod tymi kątami zabezpieczyć. Na koniec Detlef zwrócił swe oczy ku synowi Fulgrima i mógł przyznać że ten jest gotowy z całą pewnością do drogi… niedźwiedzie futro narzucone na płytowy napierśnik, pod nim zaś kompletna kolczuga i skórznia, dalej zaś krasnoludzkie ubranie dobrej jakości, na głowie ciepła czapa, za pasami zatknięte topór, nadziak, bolas i długi sztylet, na plecach tarcza a przy ramieniu stalowy puklerz. Wartym uwagi był przyczepiony do plecaka dwuręczny kowalski młot oraz dwie pary kajdan z czerwonawej stali. Zatem wszyscy wyglądali na w miarę dobrze przygotowanych do drogi, no może poza rannym Dorrinem i lżej odzianą Khaidar lub kilkoma brakami w opancerzeniu u drużynników, no ale wszystko to było w akceptowalnym stopniu, zresztą na pewno nie było to zmartwieniem Thorvaldssona. Jedynym co wypadało dość blado był stan i ilość oświetlenia w kompanii, dwie czy trzy lampy i kilka pochodni które miał Dorrin to było dość mało jak na kilkudniową podróż pod górami. Owszem, na krasnoludzki wzrok można było co prawda liczyć w mroku, ale na dłuższą metę było to jak iść po omacku, niczym kret ryć w dowolnym kierunku, bo choć synowie i córy Grungniego potrafili widzieć nocą to jednak byle jakie źródło światła było im do tego potrzebne. W skrajnych przypadkach można było podróżować w zupełnej ciemności, ale wtedy tempo robiło się iście ślimacze, na dłuższą metę owocowało to siniakami, wywrotkami oraz kiepskim stanem umysłowym że o walce nawet nie wspominając.


~ Ergan ~

Tak, opinię Ergana co do osoby Rorana każdy już znał i faktycznie azulski rzemieślnik nie musiał już dokładać kolejnych cegieł do ściany która miała zamurować tego starego srebrnowłosego lisa jakim był Ronagaldson. W duchu Ergan wesół z obrotu spraw mógł skupić się na przygotowaniach do drogi, a było tego trochę bo zaraz po Thorinie to właśnie Ergan okazał się być największym żółwiem przed wymarszem. Faktycznie, pakowanie nie zajęło mu dużo czasu ale ciągłe biegnie od ruin do Podbramia, do domu, ponownie do ruin i kolejny raz na Podbramie, to było istne szaleństwo i marnotrawienie czasu, choć rzecz jasna nie dla Ergana, inni pewnie widzieli to inaczej tym bardziej że faktycznie to właśnie azulczyk zatrzymał wymarsz aż do popołudnia. Wystawiając cierpliwość innych na próbę, rudobrody krasnolud zdołał wreszcie skompletować ekwipaż i pożegnać się z rodziną. To ostatnie było trudne bo Ergan musiał liczyć się z tym iż być może nigdy ich już nie zobaczy. Brat Dimzad wypił z Erganem kufel piwa i poklepał go po plecach, bez słów ruszył na mury by bronic swego miasta, czy wyprawę swego starszego brata uważał za czyn rozsądny czy może za zdradziecki, tego niestety nie wytłumaczył. Asta ucałowała brata w policzki i w głowę, życzyła powodzenia i poprosiła Ergana by ten zajął się Dirkiem na szlaku, by zrobił wszystko aby ten nieśmiały, śmierdzący naftaliną brodacz wrócił do niej kiedyś. Matka Ergana nie płakała, nie była wesoła ni smutna, nic nie mówiła, zawsze trudną było rozgryźć tę uświęconą kobietę. Posypała swego syna solą i odpędziła w ciszy złe uroki, ucałowała jego dłonie i przechodząc za plecy syna poczęła pleść mu włosy w jeden gruby warkocz, to był jej hołd. W tym czasie stary Ergan, ojciec i głowa tego domu wpatrywał się w oblicze syna, robił to już wiele razy, żegnał tak Dimzada przed służbą w tunelach in a murach, żegnał tak Ergana gdy ten wyruszał za miasto do bitwy i Astę kiedy ta podróżowała do Nuln i Karaz a Karak by zdobywać kontakty handlowe i wiedzę… tym razem coś się jednak zmieniło. Oczy długobrodego zaszły szkłem i wtedy też ojciec przytulił mocno swego syna do siebie, nie puszczał, trzymał go w silnym niedźwiedzim uścisku zupełnie jakby czuł że widzą się po raz ostatni, to było zaskakujące dla wszystkich w pomieszczeniu. Tym razem wszystko było inne, miało większy wydźwięk, Ergan to wiedział… ważyły się losy jego rodziny, jego klanu i rodzinnego miasta. Towarzysze Ergana walczyli z różnych powodów, jedni dla chwały i złota tak jak Detlef, Thorgun i Khaidar, inni tym sposobem zdobywali inny rodzaj skarbu - wiedzę, tak jak robili to Dirk, Thorin i Galeb, byli tacy co robili to z pobudek politycznych i religijnych niczym Roran i Grundi, albo tacy jak Dorrin który niczego poza wojną i śmiercią nie znał i się z tym pogodził… jedynie Ergan miał prawdziwy powód by bronić tego miasta i jak każdy azulczyk powinien on walczyć za wszelką cenę, do ostatniej kropli krwi by Stalowy Szczyt wciąż trwał w swej potędze.


~ Roran ~

Trudno powiedzieć czy spotkanie z kapłanem wojny Islejfurem przyniosło ulgę Ronagaldsonowi, pewnie nie tego się spodziewał, takie jednak było życie. Odrzucony, zepchnięty na bok w toku spraw oddziału, zdegradowany do funkcji przewodnika, mając za jedynych prawdziwych towarzyszy swe wierne psy, w Roranie narastała złość, z drugiej jednak strony być może kapłan miał rację, być może długobrody zrobił już co miał zrobić i jego zadanie zostało wypełnione, a reszta była jedynie efektem ogromnej, skrytej dumy w sercu krasnoluda. Wcześniej wszystko co działo się wokół oddziału było widoczne jak przez mgłę ale teraz Roran nie widział nic, zupełnie nic, tak jakby stracił swą moc… czuł że powinien postępować zgodnie z wizjami, prowadzić odważnych wojów którzy by go słuchali i razem z nimi wygrywać bitwy i kolekcjonować głowy pokonanych wrogów, to jednak nie miało się już stać, przynajmniej na razie. Jeśli tak wiec było to czy wizje nawiedzające byłego milicjanta były zakłamane czy może Roran źle je odczytał, a jeśli dobrze to czy pochodziły one od bogów i jeśli tak to od jakich bogów?! To wszystko robiło się dla Rorana co rusz to i dziwniejsze, zupełnie jakby nad jego nicią losu zebrało się kilka sił i każda z nich szarpała ją w swoją stronę. Coś się działo, coś ważnego, srebrnobrody jeszcze nie wiedział co to jest ale zachodziły ogromne zmiany w znanym świecie, a syn Ronagalda czuł to w swych starych kościach.


~ Thorgun ~

Ergansson znów gdzieś zniknął, pobiegł po coś w chwilę po tym jak Thorin dał mu kilka srebrnych monet. Znów opóźnienie… które tym razem Thorgun wykorzystał jako czas na wspominki i czyszczenie Miruchny. Reszta ekwipunku Tułacza była od dawien dawna już gotowa do drogi i tylko przez przeklętych gryzipiórków wymarsz się opóźniał. Przynajmniej było co wspominać po schadzce z Khaidar w pobliskich ruinach, zresztą kurwa… całe to miejsce było jedną wielką ruiną, co ciekawe nie przeszkadzało to wojowniczce z Norn by wskoczyła w siodło, a ponoć w Górach Środka nie było dobrych jeźdźców, jakże bardzo myliła się ogólna opinia dla tamtych khazadek, kto nie próbował ten powinien zawrzeć japę. Tułacz zatem siedział z uśmieszkiem na gębie, czyścił swą potężną broń, rychtował lufę i raz za razem wtykał weń wycior… w nozdrzach miał zaś wciąż słodki zapach włosów Khaidar i choć tamta nie używała perfumy, tak rozpowszechnionej wśród kobiet to i tak miała ona swego rodzaju dziwny i ponętny zapach, coś jakby pieczone kasztany, nie… bardziej jak ziemia pełna minerałów, nie, też nie… to było coś jak zapach słońca, o to to - filozofował Thorgun wspominając wydarzenie sprzed godziny. Jednak jak u licha pachnie słońce?! Na daną chwilę tylko Siggurdsson znał odpowiedź na to pytanie i nie było absolutnie nikogo kto potrafiłby ubrać to w słowa.


~ Khaidar ~

Odmiennie niż Thorgun, Khaidar jako jedyny czuła zapach smrodu, choć był on w wielu wydaniach. Przez zaszczane ściany ruin, zasrane piwnice, trakty usłane odchodami zwierząt, domostwa cuchnące wędzonką, kiszoną kapustą cebulą oraz krasnoludzkimi pierdami, aż do zapachu skwaśniałego od tygodni mleka, niewietrzonych domostw i źle fermentowanego wina jadącego rzygowinami oraz zwietrzałego piwa. Zapachy miasta ktoś by powiedział, inny że to po prostu wielka kupa gnoju. Szczęściem do ruin docierała tylko część owego zapachu… ale ale, dlaczego do cholery Khaidar miałaby myśleć o zapachach tak w ogóle?! To wszystko przez pot, przez czas kiedy owe soki zmęczenia mieszały się ze sobą wśród głośnych stęknięć. Pies to jebał… do tego jeszcze Thorgun siedział tam teraz z tym swoim uśmieszkiem na gębie. Khaidar była jak zwykle wkurwiona na cały świat a zarazem na nikogo w szczególności, kolejny dzień w raju można rzec. Jeszcze tylko kilka wymachów mieczem, sprawdzenie zawartości plecaka i oczekiwanie na powrót spoźnialskich. Krótki odpoczynek był być może nawet wskazany, wszak biodra i uda wciąż odczuwały efekty ostatniego treningu w ruinach.


~ Grundi ~

Łysa czaszka, ponownie. Widać było że syn Fulgrima potraktował słowa kapłana wojny bardzo poważnie i choć nie było mowy o powtórnych rytualnych goleniach głowy to zapewne niemożność stworzenia malowidła skórnego pchała Grundiego do regularnego golenia głowy. Krótkie włosy zbijały się w kępki po tym jak ostra brzytwa ścinała je bezlitośnie, potem spadały na ramiona wojownika a ten leniwym ruchem ręki strzepywał je na skalne podłoże, wszystko wykonywane było dość mechanicznie ale dziwić się nie było czemu bo myśli Grundiego zajęte były rozpoznawaniem wielu faktów, dopasowywaniu do siebie kawałków układanki oraz planowaniu najbliższej przyszłości. Ustawienie grupy w szyku, najlepsze wykorzystanie zwierząt jucznych, przemyślenia co do kierunku marszu albo sprawa gwardzisty Tyrusa który nagle przepadł jak kamień w wodę, wszystko to potrafiło uprzykrzyć życie kogoś kto starał się być dokładnym i oświeconym wojownikiem. Wszystko miało jakiś sens, choćby ukryty i tak jak organizacją wymarszu każdy mógł zająć się sam lub pod komendą Detlefa robić co do każdego należy, tak zaginięcia Tyrusa lekceważyć nie powinno się wcale. Szkoda że czasu nie było by móc zacząć szukać zacnego towarzysza broni. Grundi mógł mieć tylko nadzieję że staremu wiarusowi nic nie jest, ze nie padł pod toporem orka albo szczuroczłeka… albo co gorsza, zginął od ostrza wbitego w plecy jako ofiara tego w co wplątała się grupa której członkiem był Grundi… nie, to chyba była już mocna nadinterpretacja, ale któż to może wiedzieć na pewno?! Przed Fulgrimssonem pojawił się problem natury znacznie bardziej namacalnej. Otóż zbliżający się wymarsz oznaczał przejście zachodnimi jaskiniami, a to z kolei niosło ze sobą przejście mostem i w następstwie tego dojście do podziemnych rozdroży, tam droga zachodnia prowadzić miała na zewnątrz a północna ku celowi jaki wyznaczyła świątynia! Co Fulgrimsson zrobi gdy już stanie na rozdrożach, ruszy samotnie ku przeznaczeniu czy przekona swych kompanów by poszli z nim i dopomogli ochronie świątyni Grimnira… a może zwiedzie ich w podziemnych przejściach? To ostatnie byłoby możliwe bo jedynie Dorrin i Deltef znali się tak na korytarzach i podziemnej nawigacji jak Grundi, do tego Dorrin był ciężko ranny i brak mu było oka które wygryzł mu skaven… zatem tylko Detlef mógłby zwęszyć podstęp, no ale takie działania nie były w stylu Fulgrimssona. Jednak będąc zagonionym w kozi róg i najpotulniejszy niedźwiadek potrafił zmienić pozę i obrócić się w zabójczą maszynę odbierając życie swemu panu. Świątynia stanowiła prawo, a prawa należy przestrzegać za wszelką cenę.


Królestwo Kazrima Kazadora, Pana Stalowego Szczytu
3 Vharukaz, czas Lazulitu, roku Drum - Daar 5568 KK
Kompleks zachodnich jaskiń, obóz Telina Torunssona



~ Galeb ~

- Runkhi Ar’ zar Undi! - tak wiwatowano na cześć runotwórcy po bitwie na Granitowym Moście. Okrzyki nie były bardzo głośne, nie trwały też długo ale starzy wojownicy tunelowi potrafili docenić kunszt bojowy kowala run który nie tylko potrafił władać mocą tajemnych znaków ale i stawał przeciwko zgrozie skaveńskiej i z jedną tylko nogą a za drugą mając drewnianą protezę walczył on i ustał nie odnosząc ran, gdy w ten czas stwór ubił wielu zacnych wojowników. Prawdą było że spaczone życie zabrał pomiotowi krasnoludzki zabójca Lognar Dorun z Karak Kadrin i każdy chylił przed nim czoła, ale poza poległymi i dowódca to właśnie Galeb był bohaterem dnia, ku temu nie było najmniejszych wątpliwości. Do tego zatknięcie włóczni na barykadzie spowodowało uśmiechy na ustach zakrwawionych krasnoludzkich braci, oni także idąc przykładem swego lidera duchowego, rąbali ciała szczuroludzi i choć byli zmęczeni to zasypali niepotrzebną już nikomu barykadę odrąbanymi głowami i łapami skveńskich wojowników. Później przyszedł czas na na zebranie martwych wojowników i przygotowanie ich do drogi na wyższe poziomy… zaś ciała setek poległych skavenów zepchnięto bezceremonialnie w przepaść. Wśród żołnierzy Frodrika wielu było rannych a krzyki jakie towarzyszyły przypalaniu ran, szyciu ich i amputacjom rąk i nóg były przeraźliwe i niosły się tunelami na wiele mil. Smutny marsz na wyższe poziomy trwał długo, na tyle długo że nie było sposobu by oddział zdołał dotrzeć do obozu Telina Torunssona za jednym podejściem, dlatego też kapitan zarządził postój i wszyscy mogli odetchnąć choć na chwile… wszyscy poza medykiem i służba wartowniczą rzecz jasna.

Galeb znał z grubsza liczebność formacji Frodrika jednak trudno było się doliczyć ilu dokładnie poległo w starciu na moście, z całą pewnością było to blisko dwudziestu, może trzydziestu braci. Ponad połowa tarczowników poświęciła życia by swymi mocarnymi osłonami chronić towarzyszy broni, kilku kuszników i rusznikarzy oraz saperów, co mogło zadziwić to fakt iż starzy, długobrodzi topornicy trzymali się dzielnie i choć wszyscy odnieśli rany tak ciężkie że niemal śmiertelne to Gazul powołał w swe szeregi tylko dwóch z nich, a przecież poza tarczownikami to właśnie formacja toporników wzięła na siebie największą moc ataku i u boku Galeba stawała przeciw koszmarowi ze skaveńskich laboratoriów. Chciał nie chciał, każdy kto przeżył chciał uścisnąć prawicę Galvinssona i zamienić z nim słowo czy dwa, a gdy tym przyjacielskim i jakże potrzebnym wyrazom braterskiej więzi było koniec, Galeb mógł zająć się swym rytuałem który wzbudził w obozie duże zamieszanie a nawet i strach. Wszystko co robił kowal run było dziwne, tajemnicze i bardzo widowiskowe, wielu z obserwatorów odpuściło odpoczynek by tylko móc ujrzeć jak pracuje runotwórca i choć wszyscy zdawali się być pod ogromnym wrażeniem to Galeb wiedział że na wynik swoich czynów nie może liczyć od razu. Sen szybko odnalazł osobę runiarza i zabrał go w swe odmęty, jednak nim zmęczony kowal zdołał pogrążyć się w letargu na dobre, ktoś wyrwał go ze snu i spokojnym, cichym głosem poinformował o tym iż oddział rusza w dalszą drogę… nie mogło minąć dłużej niż dwie duże klepsydry, Galeb był skrajnie wykończony tak fizycznie jak i psychicznie.

Gdy Galeb zbierał się do drogi, obok swego plecaka zauważył coś dziwnego, leżały tam kromki czarnego chleba, pasy wołowiny, wędzona ryba i kawałek dobrego sera, butelka wina i trochę tytoniu… z całą pewnością dary od kompanów, co widać było po obliczach dwóch wartowników którzy jakby podglądali Galeba a gdy ten dostrzegł dary, obaj uśmiechnęli się, jeden poklepał drugiego po plecach i ruszyli przed siebie by nie niepokoić więcej strażnika znaków. Galvinsson zaś w ten czas dokonał kolejnego odkrycia, to jednak nie miało niczego wspólnego z towarzyszami broni. Dalej niż trzy, może cztery kroki od miejsca gdzie spał Galeb, na ścianie było coś napisane, wyryte w niej właściwie i pokryte wilgotnym mchem. Runiarz podszedł, obdrapał mech i grzybnię palcami i przyglądając się wybitym tam znakom zdoła odcyfrować część zawartej tam informacji która mówiła -... bez drogi ku wyjściu, z płonącymi sercami, nie traciliśmy wiary i czekaliśmy… -. Reszta była nieczytelna… cóż to było za dziwne znalezisko, czyżby to miała być odpowiedź na prośby i rytuały runiczne Galeba, taka niewyraźna i zagmatwana, wykuta w kamieniu?! Cóż, interpretacja pozostawała już samemu Galvinssonowi który wkrótce był już spakowany i w szyku podróżował dalej z żołnierzami Azul, na wyższe poziomy. Idąc, Galeb nie miał zielonego pojęcia że odnaleziony przez niego napis w rzeczywistości głosił tak: - Szliśmy przed siebie bez drogi ku wyjściu, z płonącymi sercami, nie traciliśmy wiary i czekaliśmy, jednak niczego to nie zmieniło, wróg przybył i zabił nas tutaj… bez drogi ku wyjściu! - Gdyby znał pełnię tego co odczytał jedynie w ułamku być może inne byłoby jego zdanie, choć z drugiej strony być może los przekazał mu właśnie tyle ile powinien!

Pochód minął pierwsze a później drugie zapory, rannych i umęczonych żołdaków witali w ciszy gwardziści Talina którzy stali w tunelach i strzegli kominów powietrznych i barykad. Gdy widać było już obóz kapitana Torunssona, do Galeba zbliżył się Frodrik Kallinsson, dowódca obrony Drugiej Drogi Granitowej, i podał kowalowi prawicę, podziękował za pomoc w obronie i wyraził szacunek za stawienie czoła wrogiej kreaturze. Frodrik miał niestety kiepskie wieści dla Galeba, otóż na koniec poprosił go by ten wziął udział w kolejnej naradzie, tym razem z Talinem Torunssonem. Frodrik wiedział i ubolewał bardzo nad faktem iż Galvinsson jest zmęczony nie tylko ostatnią walką ale i dniami spędzonymi samotnie w tunelach wroga, jednak najlepiej jeśli Talin usłyszy z ust runotwórcy wszystko to co wydarzyło się ostatnio, poczynając od zaginięcia Hazgi Ellinssona a na potworze przy moście kończąc. Chwilę później wykrwawione wojsko podjęte zostało chlebem i miodem przez gwardzistów Torunssona, rannych odniesiono do jaskini w której rozstawiono lazaret, reszta miała kilka godzin by doprowadzić się do porządku, najeść się, napoić i odpocząć, wszak kolejne bitwy nadciągały, dla wszystkich jasnym było że skaveny nie odpuszczą tak łatwo. Frodrik rozpoznał w tłumie Talina i kiwnął na Galeba, we dwóch ruszyli by przywitać dowódce obrony ostatniego poziomu jaskiń… nad nimi były już azulskie kopalnie, raptem krok od miejskich traktów i bezbronnych dziatek. Stawka była najwyższa.
 
VIX jest offline