Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 12-09-2014, 17:55   #20
Lechu
 
Lechu's Avatar
 
Reputacja: 1 Lechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputację
Post Dziękuję wszystkim za interakcję...

Ponad 2 lata temu...

Trevor - jak to zwykle on - przed podejściem ofiary musiał zasięgnąć języka. Sprawdzał głębokość swoich kieszeni, wypytywał tutejszych, barmanów, dziwki i wszystkich, którzy mogli coś wiedzieć. Mieścina o nazwie Iron nie była duża, ale to ją jako ostatnią odwiedził niejaki Drake - gość z listu gończego, którego poszukiwał Dickson. Poszukiwany żywy lub martwy.

Po niedługim czasie poszukiwań okazało się, że Drake zaszył się gdzieś w ruinach po tym jak kumple go wykiwali, a własna kobieta nie chciała znać. Co więcej poszukiwał go ktoś inny. “Ktoś” kogo udało się Trevorowi spotkać w największym lokalu tej niepokaźnej mieściny. Gość bez wątpienia przykuwał uwagę.

Dość wysoki, ubrany w łachy dziwnie kojarzące się z kamuflażem. Główne w kolorach oliwkowym i piaskowym, choć dało się zauważyć, że bez problemu - po kilku prostych modyfikacjach - ukryłby się zarówno w lesie jak i w ruinach. Jednak byle prostaczek nie dostrzegłby takich niuansów. Sporych rozmiarów plecak i długi karabin zawinięty w brezentowy futerał oparł o bar - tuż przy swoim stołku. Będąca na widoku kabura z rękojeścią pistoletu Colta odstraszała ewentualnych natrętów.

Jed siedział przy niewysokim kontuarze, popijając małymi łyczkami bimber z kaktusa, który był ponoć specjalnością tej zapadłej dziury. Był mdły i smakował trochę jak woda z mydlinami, ale nie spodziewał się tutaj dostać szesnastoletniej whiskey. Jak zwykle siedział tak, żeby mieć wyjścia i wejścia z budynku pod kontrolą. Do wejścia siedział tyłem, ale popękane lustro wiszące za barem idealnie nadawało się do obserwacji.

Dickson nie ukrywał się przed wzrokiem snajpera od razu udając się w kierunku baru. Krok miał pewny, dynamiczny, ale raczej mało kojarzący się z agresją. On również był ubrany na styl wojskowy jednak jego ubiór nadawał się do kamuflażu jedynie na pustyni. Spodnie w maskowaniu DDPM, jasnobrązowa bluza, znoszone buty taktyczne. W kąciku jego ust widniała wykałaczka, a oczy miał przysłonięte goglami balistycznymi na wytrzymałym, elastycznym pasku. Nie bez znaczenia była jego broń. Spory karabin z 14-calową lufą, solidna klamka w polimerowej kaburze oraz egzotyczna szabla pochodząca z kraju kwitnącej wiśni. Na nieme zapytanie barmana Trevor skinął głową siadając obok Jeda.


- Nazywam się Trevor i szukam niejakiego Drake’a. - powiedział spokojnie. - Wiem, że szukasz go również… Ponoć zaszył się gdzieś w ruinach… - Dickson dał rozbrzmieć swoim słowom po czym obrócił się twarzą w kierunku snajpera.

- Kiedy ostatnio sprawdzałem, kręcił się w północnym kwadracie. - odpowiedział Jed nie odrywając się od posiłku i picia. - Jestem Jedediah. - przełknął łyk miejscowego specjału. - Sporo gambli jest za sukinkota. Możemy się podzielić?


- Ja mam list gończy na żywego lub martwego. - powiedział najemnik dziękując za posiłek i tutejszy trunek, które zostały mu dostarczone. - Z tego co wiem ojciec ostatniego celu Drake’a okropnie się pieklił. Nie wysłał czasem Ciebie abyś dokonał jego samobójstwa? Możemy wykonać oba zadania za jednym podejściem i podzielić się kasą.

- Brzmi nieźle, pod warunkiem, że zsumujemy gamble i podzielimy się po równo. A nuż skorzystam? - zażartował. - Gamble są bez różnicy, a mnie się go żywego nie będzie chciało targać, chyba, że masz skrupuły?

- Ja? Skrupuły? - zapytał najemnik spoglądając na snajpera. - Mam, ale tylko w stosunku do kobiet, dzieci i niepełnosprawnych. Tego chuja zajebiemy koncertowo, a kasę podzielimy na pół. Tylko nie próbuj mnie wychujać. - tym razem to Trevor się zaśmiał.

- Jestem dobrze wychowany, a cwaniactwem i kłamstwem wręcz się brzydzę, tak samo jak ciepłym alkoholem i spoconymi kobietami. - zażartował, dopijając swoją kolejkę. - To co bierzemy się za sukinkota?

- Ta. - pokiwał głową Trevor kończąc posiłek. - Pogońmy mu kota. Zapowiada się całkiem korzystna współpraca…


Obecnie...

Torba z żarciem i piciem, pełny kanister i talon paliwowy całkiem ucieszyły Dicksona. Rewolwerowiec poczułby się zapewne jak w przedszkolu gdyby kiedyś do takiego chodził. Bogaci wujkowie zorganizowali im całkiem hojną wyprawkę doliczając ropę Jeda. Mieli pełny bak i większość drugiego wieźli w papierach i sprawdzonych skrupulatnie pojemnikach. Nic tylko jechać do celu.

Po opuszczeniu Downtown ich oczom ukazała się poszukiwana droga międzystanowa. Niegdyś szeroka na kilka pasów, z których drożne obecnie były niecałe dwa. W miarę oddalania się od ścisłego centrum najemnik dostrzegał coraz większy nieład. Mniej wraków było zepchniętych z drogi, więcej słupów leżało sobie niczym źle przycięte petunie w ogrodzie wujka Sama, szyny kolejowe wystawały ze spękanego asfaltu jak żyły ćpuna prześwitujące przez jego bladą skórę. Nic już nie było takie jak dawniej. W ruinach dawnego świata większość ludzi była szara i nijaka. Mało kto dostrzegał tych nieszczęśników przemykających od ruiny do ruiny, od wraku do wraku, z dziury do dziury - aby tylko znaleźć coś do jedzenia czy picia. Prawdziwi szczęśliwcy trafiali na dragi, po których zażyciu mogli na jakiś czas zapomnieć o otaczającym ich syfie...

Trevor jednak należał do tych silniejszych! Tych, którzy woleliby zdechnąć z kulą w dupie niż patrzeć czy kumpel z kartonu obok zdechnie aby móc zerwać z niego stare, zdezelowane jeansy. Dickson miał gdzieś żebranie, poszukiwania dobrodziejstw dawnej ery czy inne pierdoły. Wolał robić swoje licząc, że to właśnie zapewni mu byt.

Kiedy jakiś psychol zaczął strzelać Dickson bez problemu opanował się dociskając jedynie pedał gazu. Zaklął siarczyście wymijając dwa przykryte jakimś gównem doły. Co prawda mieli w Hummerze pancerną płytę podłogową, ale wolał unikać tego typu niespodzianek niż sprawdzać czy ich podwozie po wjechaniu na prowizoryczny ładunek wybuchowy nadal będzie tak grzeczne i posłuszne jak dotychczas.

- Skurwysyn jebany! - zawołał rewolwerowiec. - Prawie by nam reflektory zbił, zjebany ryj! Czyż nie mówiłem, że zwiad dwa-trzy klocki przed nami chuja da? - zapytał snajpera. - Na szczęście debil nie strzela jak ty...


- Co o tym myślicie? - zapytał Dickson kiedy grupa zbiła się podczas postoju. - Tylko jadą w tym samym kierunku czy też jadą za naszą paczuszką?

- Na razie nie myślimy. - Mildred miała już w dłoni lornetkę i zaczęła lustrować nowoprzybyłą grupę.

Jed siedział na dachu Hummera. Rozłożony karabin miał tuż obok. Byli w zaniżeniu terenu, więc chciał znaleźć się nieco wyżej żeby mieć lepszy pogląd. Po ostatniej rozmowie z Mild, miał zamiar trzymać się od niej z daleka przez jakiś czas. Z kieszeni przy kamizelce wyciągnął wojskową lornetkę, którą znalazł przy trupie Veila. Podobnie jak reszta chciał przyjrzeć się ludziom, podróżującym za nimi. Ocenić liczebność, sprawdzić jakie wozy mieli, ewentualne uzbrojenie. Starał się też ocenić dokładniej odległość, jaka dzieliła ich od tamtej grupy. Wzrokiem szukał szmatki, która wcześniej zawiązał na antenie przy samochodzie, miała mu w przyszłości pomóc ocenić siłę i kierunek wiatru, ale widać przydała się już teraz.

Kenya stała oparta bokiem o przednie lewe koło hummera. Obracała w dłoniach nieco sfatygowany kowbojski kapelusz brunatno szarej barwy. Zdawała się być tym zupełnie pochłonięta. Kogo lub co dokładnie obserwowała nie dało się zobaczyć, gdyż oczy miała ukryte za solidnymi wojskowymi goglami. Nagle ze stłumionym cichym warknięciem wyciągnęła z wewnętrznej kieszeni okrycia płaską butelkę i pociągnęła z niej krótki łyk, po czym schowała flaszkę z powrotem.

- Nie wierzę w przypadki. - powiedziała medyczka. - I byłabym bardzo zdziwiona i zaniepokojona gdyby ktoś nas nie śledził. I nie, nie mam paranoi. To, że wzięliśmy tę robotę tajemnicą nie było, a jeśli zawartość ozdóbki jaką pan Smith udekorował sobie nogę rzeczywiście jest tak cenna sprawi, że możemy się spodziewać niespodzianek zarówno za sobą jak i przed sobą.

- Taaaa… potrafię rozpoznać ogon kiedy na niego patrzę i właśnie jeden widzę. - powiedział Carver wysiadając z samochodu. - Ale trzeba przyznać, że to albo amatorzy albo są cholernie bezczelni i zwisa im czy ich zauważymy... - Dziadek zamilkł na moment i tylko patrzył w kierunku obcych pojazdów. Mamrotał coś pod nosem, jakby liczył, a potem wzruszył ramionami. - Wiecie, dawniej mawialiśmy, że wiedza to połowa sukcesu. Wiemy, że mamy… - przerwał na moment i zwrócił się do ich przesyłki. - Panie Smith proszę wsiąść do samochodu, bo długo nie postoimy. Co to ja… a, wiemy, że mamy towarzystwo, ale nie za bardzo mamy opcje. Nie z tym. - wskazał na uszkodzony motor Mildred. - I tak musimy nadłożyć drogi żeby naprawić ten złom. Jeśli pojadą za nami będziemy mieli pewność, że to nie turyści. A wtedy, drodzy państwo, mamy cały wachlarz możliwości… - Dziadek uśmiechnął się krzywo na tę myśl. Większość możliwości uwzględniała użycie ołowiu.

- Pogromca ma się jeszcze nie najgorzej. Do miasteczka mogę pojechać sama, ale nie ryzykowałabym dłużej ogona, bo burda z miejscowymi niby stanowi świetną rozrywkę, ale teraz trochę za dużo by nas kosztowała. Z drugiej strony może tamci najnormalniej w świecie się zgubili. - powiedziała z przekąsem rusznikarka. - Tak czy inaczej można zwyczajnie z nimi pogadać. Jed będzie osłaniał naszych rozjemców. Proponuję żeby pojechał Joe od gadki, ty Dziadek od osłaniania Joe’go i… - zawiesiła głos, popatrzyła na Trevora, po czym dodała. - i ja. Reszta zostanie osłaniać Smitha i Nyie. Mając możliwość szybkiego wywiezienia ich z całej akcji oraz otrzymania pomocy medycznej gdyby coś naprawdę się zjebało. - Cała reszta oznaczała Treva, ale cóż… Smith nie byłby zbyt szczęśliwy zostając z wkurwioną Mild sam na sam, znowu, a do listy ludzi, których ulubienicą stała się ostatnio motocyklistka należało dopisać jeszcze Jeda.

- Dobra. - powiedział Dickson patrząc na Mild. - Zaufam Ci Mildred. - skończył patrząc pytająco na Jeda.

Jed pokręcił głową z niedowierzaniem. Zgrzytnął magazynek wkładany do gniazda snajperki.

- Nie mam pytań. Dajcie mi kwadrans albo lepiej dwa. Spróbuję znaleźć jakieś miejsce skąd będę miał was na widelcu.

Mildred bez słowa przyjęła deklarację snajpera. Wyjęła z kieszeni bluzy dilerkę i odmierzyła porcję leków. Zażyła je. Zostało może sześć dawek, ale dość już było popuszczania sobie, zwłaszcza, że niedługo czas będzie ruszać. Zostało jeszcze zatankować.

- Joe, masz dla mnie benzynę, o którą prosiłam? - zapytała ruda.

- Pani medyk. Pan walizka. - powiedział Dickson patrząc na wymienionych. - Na czas naszej akcji zapraszam do Hummera. Ten pojazd ma mocniejszy pancerz i łatwiej będzie mi was w nim osłaniać. - Trevor zajął dogodną pozycję obok wozu stanowiącą kompromis między osłonięciem a widocznością ewentualnego nieprzyjaciela. - Jed jak coś poleci nie tak zwijam Ciebie ja albo Dziadek w zależności komu będzie bardziej po drodze.

- Dobrze panie pukawko.

Nya wzruszyła ramionami. Skoro została potraktowana na równi z Smithem to - najwyraźniej nie dostrzegany przez niego - problem Trevora nie jej. Ale jedno ją w sumie cieszyło. Przestali zachowywać się jak na pieprzonym pikniku. Myślała, że to się nie skończy. Wyciągnęła z Defendera swój niemałych rozmiarów plecak i wrzuciła do Hummera. Poklepała dolną kieszeń. Delikatny dźwięk metalu owiniętego w naoliwione płótno zabrzmiał dla niej jak ciche dzwoneczki. “Może się jednak na coś przydasz, maleństwo.” Pomyślała z lekkim uśmiechem, zamknęła drzwi pojazdu i wróciła do naradzającej się reszty. Przesunęła kapelusz bardziej na przód, by rzucał więcej cienia na twarz. Pieprzone słońce…

 
Lechu jest offline