Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 12-09-2014, 19:11   #409
VIX
 
Reputacja: 1 VIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumny
Królestwo Kazrima Kazadora, Pana Stalowego Szczytu
3 Vharukaz, czas Lazulitu, roku Drum - Daar 5568 KK


Wiele piasku w klepsydrach się przesypało nim wreszcie oddział mógł ruszyć w drogę. Część z khazadów była niezadowolona ze znacznego opóźnienia, druga zaś część, która to opóźniała owe wyjście z miasta, skutecznie w słowie i w myślach pewnie obrzucała się winą wzajemnie. Thorin ruszył w miasto bo przecież Roran miał iść do świątyni, ale Roran poszedł tam tylko dlatego że Thorin kierował się na rynek, do tego Dirk widząc rozluźnienie też zabrał się za swoje sprawy na Podbramiu bo przecież jego towarzyszy się rozeszli, Ergan długo nie myśląc także robił swoje, a wszyscy wyglądając kolegów liczyli na kolejne chwile które mogliby spędzić na wymianie towarów, wszystko pod znakiem tego iż ‘’przecież reszta jeszcze nie wróciła’’. Poza Roranem zaś wszyscy oni się mylili, bo były dowódca milicji czmychnął do świątyni i obrócił w te pędy, załatwił swe sprawy szybko i sprawnie, i gdy on się szykował do wyjścia z miasta, reszta nieobecnych robiła z niego kozła ofiarnego samemu opóźniając wymarsz. Roran zaś w ciszy i spokoju, nie będąc już w centrum uwagi zrobił co miał zrobić i czekał, zamyślony, może zniesmaczony ale spokojnie czekał razem z innymi, gotowymi do drogi wojownikami. Thorin zaś choć chciałby aby jego przygotowania nie były takie chaotyczne i rozciągnięte w czasie, to nie miał na to wpływu, każda jego decyzja, każda jej zmiana nie były jedynie słowami które ulatywały w niebo, to były realne działania, to było pakowanie i przepakowanie, ładowanie i ważenie, mierzenie i rozdzielanie, to było okrutne zamieszanie mimo jego chęci i toku myśleniowego że tylko lampa oraz lina sprawiały problemy, tak nie było. Był tam Thorinowy osioł załadowany potężnie oraz plecak cyrulika przez który wyglądał on niczym uciekinier z płonącego miasta, jak to zauważył trafnie Thorvaldsson. Coś było w tej całej profesji, w tym kto kim był, wystarczyło spojrzeć na drużynę… Thorgun, Khaidar, Grudni, Dorrin, Roran i Detlef, choć z pasami obciążonymi bronią to jednak na swój sposób poruszali się lekko i szybko, ich plecaki były niemalże puste a oni wciąż gotowi do drogi… z drugiej strony Ergan, Dirk oraz Thorin, z ekwipunkiem którym obdzieliłby ze dwudziestu khazadów, z torbami, sakwami, tubami na zwoje, księgami i wieloma innymi rzeczami. Oczywiście uczeni mieli przy sobie także lekarstwa, mapy, cuda khazadzkiej inżynierii i masę innych użytecznych rzeczy, temu nie dało się zaprzeczyć a był to swego rodzaju paradoks, bo plecak pełen lekarstw działających cuda, może być tak samo pomocny jak i zgubny, z jednej strony zawarte w nim mikstury uleczą rannego, z drugiej takie obciążenie zmęczy tragarza, spowolni jego ruchy, może ściągnąć w przepaść, wielu może zginąć dla takiego pakunku. Wojna to rzecz niezmiernie trudna, ale czasem nawet zwyczajna podróż może okazać się wielkim problemem i jak to zwykle w życiu bywa, na nic nie ma jasnej, prostej odpowiedzi.

***

Plan był prosty, a przynajmniej na taki wyglądał. Wydostać się z oblężonego miasta, dostarczyć dziwną miedzianą tubę do południowego fortu, po czym wrócić do miasta lub ruszyć w swoją stronę, koniec. Wolność! Bardziej szczegółowo to nie wyglądało jednak już tak wesoło. Wyjść tunelami w których roiło się od skavenów, dostać się w skute wiecznym lodem góry gdzie grasowały bandy zielonoskórych, dostać się do tajemniczego opuszczonego fortu na południowych zboczach, odnaleźć tam kogoś i przekazać mu przesyłkę. Każdy rozsądny zastanowiłby się raz czy pięć skąd w takim miejscu miał siedzieć jakiś człeczyna i czekać na cokolwiek… choć z drugiej strony, gdy się tak głębiej zastanowić, zdawkowe podejście też było oznaką rozsądku, ot zwyczajnie zrobić swoje i szczać na resztę. Każdy to trawił na swój sposób, a sprawa była ważna, ważniejsza niż wielu nawet mogło zdawać sobie z tego sprawę.

Zgodnie z własnym planem Grundi zadbał o marszrutę, nie znał się na tym za bardzo ale to co widział już w świecie także miało swą wartość i nie pozostało bez echa. Ergan z przodu jako miejscowy, później zwiad w postaci Khaidar i Thorguna, w środek zwierzęta oraz objuczeni ekwipunkiem naukowcy, kolejno zaś ciężkozbrojny zastęp, a kropką w tym wszystkim był człapiący na końcu ciężko ranny Dorrin Zarkan. W takim ustawieniu mijała droga w głębiny Stalowego Szczytu, pierwej przez kwartał Gorama gdzie wciąż huczało w kuźniach, gdzie rozpalone do czerwoności piece rozświetlały gigantyczne jaskinie, gdzie manufaktury nosiły znaki rodów Hazzarów i Degvarów, tak bardzo lubiących milicję polityczną, zresztą z wzajemnością. Pracujący w dzielnicy fabrycznej robotnicy i inżynierowie rzucali od czasu do czasu zaciekawione spojrzenia pod adresem pochodu wojowników schodzących na niższe poziomy miasta by pewnie walczyć z wrogiem khazadzkiego dominium, czasem ktoś przechodzący obok poklepywał po ramionach i plecach drużynników życząc im powodzenia i skandując by dać przeklętym wrogom piekło. Ewidentnie myślano wśród hutników i kowali że owa zbrojna grupa idzie wspierać wojowników na podziemnych barykadach. Nikt ich nie zatrzymał, nikt nie pytał gdzie idą… podobnie było gdy oddział opuścił kwartał Gorama i wkroczył przez rogatki do Zag’an’Hagaz, wielkiej zbrojowni Karak Azul. W tej części miasta płatnerze i zbrojmistrzowie z wszystkich klanów Azul pracowali w pocie czoła ku potędze swego miasta - państwa, jednak każdy nadzorca, zarządca manufaktury, szpieg obcych klanów albo agent Vareka Ciernia, oni właśnie wiedzieli że to tylko mżonki, wiedzieli że każdy pracował tam jedynie ku chwale swego klanu i swego skarbca… ideały upadały, honor stawał się jedynie pustym słowem, liczyło się złoto, kontakty i władza. Minerały, wszelkie dobra spod gór nadane przez krasnoludzkich bogów miały równo być dzielone i używane do ochrony granic i budowania potęgi imperium, każdemu równo lub wedle potrzeb, tak mówiły święte pisma których runiczna gwardia Żelaznych Smoków strzegła w skarbcach świątynnych… wszystko to jednak było niekatualne, teraz każdy miecz miał swa cenę i znak, należał do kogoś i to kupcy i thanowie decydowali komu dać a komu odebrać broń i za ile, tym samym czyniąc zeń ofiarę lub agresora. Nic już nie było takie jak kiedyś, w czasach wielkiej chwały i króla królów Gotreka Łamacza Gwiazd, teraz nawet Żelazne Smoki stojąc w owych wspomnianych świątynnych skarbcach i pilnując ksiąg, zwojów i sztandarów, w odbiciu swych oczu mieli leżące obok relikwiarzy góry złota i klejnotów… świat był zepsuty.

Oddział poruszał się dalej a każdy z byłych milicjantów znał te drogi dość dobrze, wszak ostatnie dziewięćdziesiąt dni oblężenia przyczyniło się mocarnie do poznania miasta, szczególnie tych co ważniejszych kwartałów. Gwardziści azulscy maszerowali korytarzami dzielnicy w różnych kierunkach, kilku strażników miejskich z oddziału tunelowców którzy satli na rozdrożach z ciekawością spoglądało na Khaidar, Dorrina czy Detlefa, ale w końcu machnęli ręką i zmienili obiekt zainteresowań. W zbrojowniach wrzało jak w ulu i choć zdawać się mogło że ta ogromna machina wojenna gotuje się do odparcia wroga spod bram i z głębin ziemi, to było zupełnie inaczej. Co bardziej spostrzegawczy obserwator widział że poza brodami i toporami to kolory liberii, tunik i pancerzy oraz tarcz były różne i nawet jeśli charakterystyczne klanowe wzory na strojach oraz upięcie bród czy włosów nie było takie zadziwiające to wystarczyło spostrzec złowieszcze spojrzenia gwardii Degavrów pod adresem straży na bramie w manufakturze Hazzarów, parsknięcia czarnobrodych Uivarów pod adresem właścicieli rudych bród z Goraz Kalan lub niby przypadkowe splunięcia Aimarskich wozaków pod nogi tragarzy z klanów Zurgala czy Khazvera, nad wszystkim zaś górowały najemnicze, mieszane bandy Arrunda Wolfenssona do których oddział Detlefa nadawałby się idealnie, tak pod względem wyglądu jak i charakteru. W Azul działo się źle i ci którzy mieli szansę opuścić twierdzę z pewnością poniekąd się cieszyli.

Gdy dochodził wieczór oddział wszedł wreszcie w obręb katakumb. Za plecami pozostały garnizony, rogatki z punktami kontrolnymi, kwartał Grunga, świątynna część Ilura, dystrykt mieszkalny i przemysłowy oraz Podbramie którego labiryntów nie znali dobrze nawet rdzenni mieszkańcy Karak Azul. Kawał drogi pokonano lecz niepomiernie więcej było jeszcze przed wojownikami których teraz zwać można było oddziałem Detlefa Thorvaldssona. Azulczycy z zasady zwykli mawiać ‘’przejdziem katakumby’’ lub że ‘’gdy przekroczysz sale mogilne’’… jednak nie było to dosłownie możliwe a wypowiedzi te nie oddawały prawdy gdyż do katakumb nie można było wejść, przechodziło się jedynie obok, w ich pobliżu. W czasach wojen podziemne cmentarzyska zamykano na głucho a ciała poległych wojowników składano w świątyniach i dopiero gdy wojenna zawierucha ustawała, otwierano grobowce i chowano zmarłych, często już jedynie zawinięte w płótna szkielety bądź wstrętne ochłapy zgniłego mięsa. Khazadzi nie mogli pozwolić by wróg który nadchodził z głębin dostał się do najniżej położonych świętych sal gdzie leżały szczątki dumnych krasnoludów już od sześciu tysięcy lat, dlatego otwarcie katakumb był to proces niesamowicie tajemniczy i skomplikowany, tak bardzo że nawet do końca nie było wiadomo kto wie jak to robić poza kapłanami Gazula choć z całą pewnością musiały być na to różne procedury przewidziane w razie gdyby wszyscy kapłani cienia odeszli do sal swego pana. W głównym tunelu drużyna nie natrafiła na wielu mieszkańców miasta, kilku robotników i podstawowy kontyngent straży tunelowej… ponownie nikt nie kłopotał dziwnej, milczącej grupy khazadzkich wojów maszerujących w głąb góry, dopiero na końcu gigantycznego korytarza znajdował się oddział stu tarczowników którzy bronili przyczółka i przepływu wojsk w innych tunelach, a było czego bo w owych tunelach był niesamowity ruch i zgiełk. Jak się okazało ranni wojownicy byli wynoszeni ku poziomowi miasta, nowe oddziały podążały zaś dalej, wprost na podziemny front. Cóż, stało się to co podejrzewali już wcześniej Ergan, Thorin i Detlef, szczuroludzie przechodzili do natarcia, jednak w Azul nie mówiło się o tym wiele, teraz zaś było to widać jak na dłoni. Kapłani modlili się, jeden z nich święcił oliwą kamień na rozdrożach, straż tunelowa zawiadowała ruchem, ranni krzyczeli w agonii, gońcy biegali jak szaleni, cyrulicy z zakrwawionymi dłońmi robili co mogli… ponoć nie dalej jak pół dnia drogi z tego miejsca była już pierwsza linia walk. Dalej droga była wolna od przeszkód, oczywiście było tłoczno i nastroje u maszerujących żołnierzy Azul były ponure, ale znów nikt nie zatrzymywał oddziału Detlefa, nikt przecież nie spodziewał się jaki mają zamiar, a każdy kto by usłyszał że chcą wyjść na zewnątrz góry, podczas wojny, mógłby ich okrzyknąć szaleńcami lub zdrajcami no i oczywiście pozostawał kolejny problem, z każdym dniem było co raz to i mniej dróg którymi można było wejść i wyjść z oblężonego miasta. Trzy miesiące wcześniej była masa tuneli, przesmyków, kominów powietrznych, korytarzy wojskowych, dróg górniczych, szmuglerskich kanałów, a nawet prywatnych czy klanowych dróg ewakuacyjnych, jednak z każdym dniem wojny te drogi zamykały się, zasypywane, zatapiane, wysadzane w powietrze… wróg czaił się wszędzie i każda droga, nawet ta najmniejsza mogła stać się wyrokiem dla jej posiadacza czy strażnika. Już niebawem Azul miało stać się całkowicie hermetyczne, a gdy do tego już dojdzie to… niechaj bogowie mają wszystkich w opiece.

Królestwo Kazrima Kazadora, Pana Stalowego Szczytu
4 Vharukaz, czas Ezarytu, roku Drum - Daar 5568 KK
Krasnoludzko skaveński front podziemnych zmagań wojennych


Nadeszła noc a pokonany dystans nie wydawał się zbyt pokaźny, tym bardziej że grupa wyruszyła późno to jeszcze przemarsz opóźniały zwierzęta, ranny Dorrin oraz spory ruch w korytarzu, wieczorem jednak oddział mógł spokojnie zdrzemnąć się w otoczeniu wielu khazadzkich wojów co z całą pewnością musiało dodawać otuchy w jakiś sposób. Kolejnego dnia rozpoczęła się dalsza wędrówka, na trasie ruch zrobił się mniejszy, wojownicy odpływali pod rozkazami swych dowódców do bocznych tuneli, do kopalni i jaskiń, jedynie nieliczna grupa podróżowała głębiej, a tam, w głąb było i duszno i ciasno, ciśnienie także robiło swoje i nie każdy czuł się tam tak dobrze jak Detlef czy Grundi. Rodzeństwo Ronagaldów miało potworne bóle głowy, Ergan trzymał się jako tako, Dirkowi ciekła z nosa krew, Thorina rwało w kościach, kiepsko też znosił to Thorgun który wciąż się pocił jak świnia i marzył by być już na zewnątrz. Dorrin był ciężko ranny i choć nawykły do życia podziemnego to i on czuł się kiepsko, jednak to głównie z racji obrażeń jakich doznał w czasie ostatnich starć. Nie każdy krasnolud odnajdywał się pod ziemią, to nie było takie proste jak myśleli ludzie czy elfy… walczący przez dziesięciolecia w podziemnych wojnach Fulgrimsson, Thorvaldsson czy Zarkan inaczej się czuli niż Siggurdsson czy Ronagaldowie albo Urgrimsson którzy prawie całe swe życie spędzili na powierzchni ziemi. Tak czy siak, w bardzo wolnym tempie które grupa zawdzięczała zataczającemu się i przewracającemu Dorrinowi, który od czasu do czasu wymiotował krwią, natrafiono wreszcie na przyczółek, bardzo mały i z mikrą obsadą, jednak ważne było to czego dowiedzieli się drużynnicy, a informacje te zdobyli Khaidar, Dirk oraz Roran i choć gwardziści nie byli specjalnie skłonni do pogaduszek to coś się z nich udało wyciągnąć.

Ponoć nie dalej jak dwie klepsydry od tego miejsca był front i zachodni tunel prowadził do obozu kapitana Telina Torunssona i choć nic specjalnego w tym nie było niby to chodziły słuchy że straszliwa bestia wkroczyła do tuneli i zdziesiątkowała wojowników, ponoć trzech kowali run pało w boju a Azul jest zgubione jeśli tajemne znaki runkharaki nie są w stanie zatrzymać zła. Granitowy Most upadł i ostatnia droga do Undrin była zamknięta, do tego wieść tunelowa głosiła że przebudził się demon jądra ziemi i zemści się teraz na królu Kazadorze a syn demona, Skaz’arinn, wkroczył do tuneli i pochłania dusze wojowników okrytych runami. Do tego wszystkiego skaveńskie ścierwo idzie z północnej ściany w liczbie tak ogromnej że nawet inżynierowie do tylu zliczyć nie potrafią, wśród wrogich zastępów iść miały bestie takie że krew w lód obracała się od samego ich spojrzenia. Przy ogromie takich informacji wcale dziwić się co nie było że straż tunelowa ochocza do pogadanek nie była. Grupa ruszyła dalej i w końcu natrafiła na rozwidlający się tunel, o tyle było to ciekawe iż ten po prawej był wciąż w użyciu i wojownicy nim spacerowali, to ten odrobinę bardziej na lewo był zablokowany kamieniami i beczkami a na owej barykadzie stało kilku wojowników. Tam zaś, między owymi wojownikami była twarz wielu z oddziału byłych milicjantów znajoma, sierżant Asleigh Zargor z oddziału Gromowładnych w otoczeniu swych strzelców stał na posterunku i pilnował barykady. Z początku nie poznał on starych towarzyszy broni ale w chwilę później był już na tej samej stronie, a gdy się witał można było dostrzec że ten ma straszliwą bliznę na czole, pozostałość po jakimś okrutnym wrażym ciosie. Asleigh witał Rorana, a były dowódca spoglądał w ten czas dalej, w głąb tunelu, za barykadę Asleigha. Były sierżant milicji wiedział że dalsza droga oddziału prowadziła za ową barykadę i tam też właśnie przewodnik jakim na razie był Ergan miał się zmienić i dalej prowadzić miał już właśnie Ronagaldson. Asleigh poinformował grupę że do obozu Telina jest zaledwie kilkaset jardów, droga do kopalni jest zaś zamknięta i wkrótce będzie trzeba ją zawalić.

***

Gdy drużyna wkroczyła do ogromnej jaskini w której był właśnie obóz kapitana Torunssona, pierwszym co dostrzegła był wielki, czarny i złowrogi tunel prowadzący w dół, wokół wejścia do niego gotowi do walki stali kusznicy i strzelcy oraz hird tarczowników, było ich dobre dwie setki. Gdzieś z boku pracowali oddziałowi zbrojmistrzowie i kowale kując wszystko na zimno, nieopodal głównego ogniska jakie płonęło w obozie był rozstawione kilka stołów stworzonych z kamieni, włóczni i tarcz, na owych stołach leżały papierzyska a na nie spoglądali krasnoludzccy dowódcy. W rogu pieczary stworzono polowy lazaret skąd dochodziły bolesne jęki rannych wojowników. Nikt na byłych milicjantów nie zwrócił specjalnej uwagi, raz czy dwa jakiś kwatermistrz czy kapral podchodzili by zapytać do jakiego oddziału należą i jakie mają przydziały ale szybko orientowali się że nie mają do czynienia z oddziałami azulskiej armii, co oznaczało że są tu z innych powodów, czyli nie warto było tracić na nich czasu. W sumie nie było co się tu zatrzymywać, no chyba że ktoś miał ku temu jakiś powód, ważnym był jednak osobnik który siedział przy głównym ognisku, a wokół którego skupiało się kilku potężnych wojowników i słuchało go z zaciekawieniem. Heh, ta gęba mogła należeć tylko do jednego paskudy, a wszystko zrobiło się jasne gdy ten coś opowiadając zapalczywie postukał się styliskiem młota w swą drewnianą protezę nogi.
 
VIX jest offline