Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 18-09-2014, 02:51   #425
VIX
 
Reputacja: 1 VIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumny

Akt VI - Bastion Dusz


Oto w dolinę śmierci zjeżdża ich sześciuset.
Lekka brygado, w cwał! Czy który zbladł czy drżał?
Że wodza błąd tu był wiedzieli jeźdźce ci.
Nie im - komendy prym, badać, co? jak? - nie im,
Ich rzecz - iść w bitew dym. W czarną dolinę śmierci
Wjechało sześciuset. Na prawo - ogień dział
Na lewo - ogień dział, naprzeciw - ogień dział
Grzmi, pluje, zmieść chce! Poprzez granatów grad,
Mężnie, przy bracie brat, w rozwarty śmierci pysk,
W gardło piekielnych krat pędzi tych sześciuset!
Ognistych szabel huf zalśnił, wzniósł się, i znów
Runął na armię luf, rąbiąc baterie, aż
Świat zamarł w geście. Pędzą przez dym i żar,
Łamią front wrażych chmar...


Lord A.Tennyson

Królestwo Kazrima Kazadora, Pana Stalowego Szczytu
4 Vharukaz, czas Ezarytu, roku Drum - Daar 5568 KK
Krasnoludzko skaveński front podziemnych zmagań wojennych


Obóz Talina Torunssona był doskonale zorganizowany. Barykada z oddziałem strzelców na zachodniej ścianie, wśród nich kilku Gromowładnych pod dowództwem sierżanta Asleigha, znanego już drużynnikom, zacnego woja z północy. Na południu zgrupowania ziała ogromna czarna paszcza tunelu prowadząca wprost do Granitowego Mostu, miejsca ostatniej potyczki po tej stronie Stalowego Szczytu, dokładnie tam gdzie stawiał czoła wrogowi oddział kapitana Frodrika Kallinssona, w którym to dziwnym zrządzeniem losu znalazł się runotwórca Galvinson. Po drugiej stronie pieczary był sprawnie prowadzony lazaret Neriasa Toigansona zwanego Grzybiarzem który to doskonale zabezpieczony przed ewentualnym atakiem wroga wzmacniał tę pozycje. Wszystko działało sprawnie niczym krasnoludzka maszyna parowa i zdawać się mogło że ponad trzy setki bitnych khazadzkich wojowników nie przepuszczą tędy nieprzyjacielskich sił, ale kto brał udział w potyczce na Drugiej Drodze Granitowej ten wiedział ze skaveński pomiot szedł liczebnie w setki, a nawet tysiące… wiedział to na własne oczy Galeb który zastępy wroga miał jeszcze kilka dni temu za pościg, a których było mrowie w kominie powietrznym nad Ungdrin Ankor. Pewnym było że wróg nadejdzie i to właśnie tutaj przyjdzie stawić mu kolejny raz czoła, o to zadbali już zwiadowcy i grupy inżynierów które konsekwentnie niszczyły mosty, wysadzały tunele i zalewały sale, tym samym kierując całą siłę wroga właśnie do obozu Talina Torunssona. Grupa siwobrodych, zacnych endrinkuli, której członkowie mruczeli między sobą coś zza zdobionych stalowych masek, zakładała ładunki wybuchowe wokół tunelu i pieczętowała zachodni tunel. Krok po kroku Karak Azul zamykało się, tak na wroga jak i na przyjaciela, khazadzi przechodzili do swej dogmy wojennej której przestrzegali od tysięcy już lat… odcinali się od świata zupełnie, torowali drogę dla wroga ku sercu swego miasta twierdzy by tam stawić czoła i zetrzeć wroga na pył lub połączyć się ze swymi przodkami przez wrota Duraz, które to mógł przekroczyć tylko honorowy wojownik walczący w słusznej sprawie. Obóz Torunssona pełen był też spraw które wymykały się wielkim strategom lub fanatycznym zabójcą trolli… były tam grupy wojowników okryte kolczymi zasłonami którzy pochylając głowy przyjmowali błogosławieństwo kapłana wojny odzianego w stalowy półpancerz. Echem niosły się po pieczarze ciche, smutne pieśni nucone przez umęczonych wojną azulczyków którzy siedzieli wokół ognisk, były też ukrywane jęki młodszych braci którzy zagryzając wargi do krwi poddawali się rytualnym skaryfikacjom swego ciała. Krasnoludzkie kobiety malowały sobie wzajemnie na twarzach skomplikowane wzory swych klanów i plotły warkocze tak sobie jak i mężczyznom. Tarcze zdobiono pomadami w znak pękniętego szczytu Azul, piśmienni węglem z ognisk kreślili przysięgi i obietnice, liczyli krzywdy lub spisywali testamenty. Brak było treningów czy sprzeczek albo radosnych zabaw… już nikt niczego nie mógł się nauczyć w takiej chwili, nie było się o co kłócić a trza było przed śmiercią godzić, zadumać w sobie a nie śmiechem salwować, wszak wielu wiedziało że stąd nigdy nie wróci i by zapaść w pamięci braci i sióstr jako swawolny duch wtedy gdy na szali stała przyszłość twierdzy nie było w niczyim planie. Wszyscy jedli, pili i poklepywali się po ramionach i plecach, wyznawano miłość i wtedy niósł się po sali gromki mruk oraz seria uderzeń pięściami w tarcze, zapalczywi krasnoludzcy wojownicy którzy na co dzień mogli być sobie wrogami tego dnia się godzili, bo nic tak nie brata jak wojna i każdy miał tego świadomość. Śmierć była na progu Azul, a ci którzy stanęli tego dnia na Drugiej Drodze Granitowej mieli być pierwszą strażą, mieli przywitać godnie niechcianych gości.


~ Dirk Urgrimson ~

Urgrimson doskonale znał efekty jakie potrafił przynieść Czerwony Łój, i choć zadowolony nie był faktem że już na początku wyprawy przychodzi mu się pozbywać jego znacznej ilości to nie mógł zaprzeczyć temu iż z dnia na dzień Dorrin Zarkan wracał do zdrowia. Maść użyta na potwornych ranach głowy i tułowia robiła cuda, a widać to było po kontrastujących z nimi ranach na rękach i nogach na które maść nie była nałożona. Brak stanu zapalnego wokół obrażeń, powrót elastyczności tkanki skórnej, oddzielenie się zakażonego osocza oraz wydalenie zanieczyszczeń pod postacią złogów i ropy… to wszystko zaciekawić mogło alchemika, ale najważniejsze że maść działała doskonale a jej stężenie było bardzo mocne, a zmieniający opatrunki rannemu, cyrulik Alrikson choć nie potrafił ocenić jak długo potrawa leczenie to widział że pokryte maścią rany goją się w zadziwiającym tempie.




Później, gdy Dirk zajął się własnym ekwipunkiem, po rozmowie z Detlefem zauważył że ‘’lonty’’ przy glinianych garnkach z miksturą zapalającą nie trzymają się zbyt dobrze i wymagane będzie je kontrolować od czasu do czasu, wszak jako eksperymentalna broń w każdej chwili mogła ulec swemu rodzajowi rozregulowania. Ciężko skupić się było na pracy gdy z nosa wciąż ciekła krew ale miejscowi znali się na rzeczy, ktoś podszedł do Dirka i podał mu kawał zimnego żelaza i równie lodowaty płaski kamień, zalecił by przykładać do czoła i zmieniać jeden na drugi gdy tamten się już rozgrzeje… o dziwo to pomogło, z czasem krwawienie ustało i Dirk poczuł się znacznie lepiej. Któż to może wiedzieć co pchnęło Urgimsona do wyrysowania czerwoną skałą znaku Warut Kalan na swej tarczy, może wojownicy którzy wokół robili to samo, może pamięć o pięknej Aście albo tęsknota za domem, kto wie, może nawet wystarczyło ku temu lepsze samopoczucie… ważne ze czerwony znak lisa ozdobił stalową skorupę, na początek, później coś tknęło Dirka i jego ręka dalej kreśliła wzory. Czas płynął nieubłaganie a skomplikowane malowidła klanowe pokrywały tarczę i choć Urgirmson nie był przecież artystą to jego uczony zmysł zachowania równowagi i proporcji przyniósł niesamowity efekt, a to wszystko stworzone jedynie małym kawałkiem skały o czerwonym zabarwieniu. Wojownicy siedzący przy ognisku obok Dirka przymknęli się i obserwowali pracę rudowłosego khazada, malowidło zaś rosło i poziom jego komplikacji przechodził najśmielsze wyobrażenie. - Zaiste wielki musi być Warut Kalan. - Rzucił na głos któryś z gołowąsów obserwujących pracę Dirka. - Zamknij się młody, nie przeszkadzaj! - Po chwili pouczył młodego ktoś o sędziwym głosie i dało się słyszeć nauczycielski kuksaniec sprzedany dłonią w plecy. Ktoś jednak przemówił do Urgimsona ale temu nikt nie śmiał przerwać jego pytania. - Ty znasz kowala run Galvinosona, prawda… przybyliście po niego?


~ Thorin Alrikson ~

Kto by się spodziewał że Thorin tak sprytnie podejdzie runiarza Galvinsona i namówi go do powrotu na ścieżkę losu, to był dobry plan, jednak w te słowa i ideały wierzyła zaledwie trójka z drużyny Detlefa. Galeb, Thorin i Roran, reszta zaś miała to wszystko za nic i któż to może wiedzieć którzy to mieli rację, na swój sposób każdy z nich, na swój sposób żaden z nich. Liczyło się jednak że kronikarz przekonał runotwórcę, a ten choć wierzył w przysięgi to był między nimi rozdarty… za dużo tych obietnic i przysiąg, nic dziwnego ze tak kronikarze jak i kowale mistycznych znaków unikali za wszelką cenę całego tego społecznictwa. Dla Thorina było jasne, on nie znał Hazgi Ellinssona zwanego Kowalem Wielu, jednak dla Galeba to byłą decyzja trudna a być może najtrudniejsza w życiu, bo czy zostawić mistrza w skaveńskich tunelach który już być może nie żył, czy iść ku innemu runotwórcy który pod protekcję wziął Czarny Sztandar jakoby, choć na oczy nigdy nikt go nie wiedział?! Galvinson wybrał a Thorin mógł zapisać to w kronice pośród sukcesów. Kolejne dokonania nie były już tak ekscytujące jak pojednanie ze starym druchem. Seria udanych wymian z obozowym cyrulikiem, kilka innych transakcji które dały sporo potrzebnego w jaskiniach sprzętu, później było już gorzej bo ani przepisywanie skaveńskich słów nie szło Thorinowi zbyt dobrze, ani Ergan dobrych wieści nie miał co do maszyny olejowej i je badania. Zwyczajnie, czasu i narzędzi było brak, szczególnie tego pierwszego bo Detlef zaordynował natychmiastowy wymarsz jak tylko Galeb będzie gotowy, na co przystał Roran który prowadzić miał do celu ich podróży, do Południowego Fortu. Thorin miał więc chwile by odpocząć i delektować się wspaniałym aromatem halfińskiego ziela co wzbudzało ogólną zazdrość wśród wielu przechodzących obok wojowników, niektórzy zasiadali i zaciągali się dymem nie mogąc przełamać dumy by poprosić o porcję, inni zaś bez problemu zagadywali czy aby tam dotknięty ogniem azgalczyk nie ma porcyjki tego cudownego tytoniu? Czas mijał spokojnie ale każdy wiedział że burza nadejdzie właśnie tutaj i to już niebawem, nikt nie chciał niczego przyśpieszać, bo z pewnością był to ostatni postój wśród swoich, we względnie bezpiecznym miejscu, dalej już miała być tylko samotność, pustka i mrok.




~ Detlef Thorvaldsson ~

Piwko idealnie wchodziło w wysuszoną gardziel Detlefa, przy tym jeszcze odrobina odpoczynku przed kolejnym etapem podróży, ciepło ogniska, zapach obozowego gulaszu który to wpadł w dłonie Thorvaldssona nie wiedzieć jak i kiedy, ot zwyczajnie któraś z kobiet uznała że i jego trza nakarmić i tym sposobem drewniana miska z rzadkim sosem oraz pajda suchego chleba odnalazła swą drogę do celu. Później trochę rozmów z khazadami tu stacjonującymi i wymiana towarów, na koniec, po tym jak Detlef zarządził ustawienie przemarszu, mógł wreszcie chwilkę się zdrzemnąć, nim jednak zamknął oczy ktoś do niego zagadał.




- Idziecie głębiej? - Zapytał stary azulski wojownik okryty kolczugą i z toporem w dłoniach, brodę miał czarną jak mroki pod Stalowym Szczytem, gdzieniegdzie przepasaną siwymi kosmykami. Oczy jego były zmęczone, przekrwawione i smutne, twarz poznaczona starymi bliznami i zmarszczkami znaczącymi mu już ze dwie setki lat. Wojownik wciąż patrząc w ogień mówił dalej. - Święta matka naszych dusz powołała mego brata gdy był w łożu, dwie zimy temu. W zeszłym roku, gdy szliśmy na obchody dni Katakumb zostawiłem w domu mą rik, gdy wróciłem była martwa, zabrała ją choroba. - Pociągnął nosem i nabrał powietrza w płuca zupełnie jakby mówienie o tym sprawiało mu trudność, po chwili wznowił mowę. - Wczoraj dwóch mych synów zostało po kres czasów na Granitowym Moście i choć wiem że wyrąbali sobie toporami drogę do Holu Grungniego to wcale nie jest mi łatwiej z ich stratą. Jutro czas na mnie może przyjdzie ale czekać nie chcę. Znam drogę na zewnątrz przez kopalnie mego klanu. Wyprowadzę was w zamian za to że zabierzecie mnie ze sobą. Mam pewne sprawy do załatwienia jeszcze nim wyzionę ducha… a ze na zewnątrz idziecie to wiem, pamiętam cię, twą twarz mimo tego że była pod czarnym hełmem, wiem dla kogo pracujecie i wiem ze nie jesteście tu by bronić tuneli. To co, znajdzie się miejsce dla mnie miedzy poddanymi Ciernia w tej drodze na powierzchnię? - Zapytał na koniec a jego wzrok wbił się surowo w oblicze Detlefa który szykował się do odpoczynku. Ci którzy słyszeli przemowę starego krasnoluda poczęli szeptać coś między sobą.


~ Dorrin Zarkan ~

Co prawda zwalisty krasnolud poczuł się lepiej ale to tylko zmysły zwodzić go musiały lub owe polepszenie nie trwało długo bo jak tylko Thorin go obejrzał i Dirk nałożył kolejne porcje maści, ciężko ranny Dorrin ruszył przez obóz w poszukiwaniu bogowie wiedzieli jedynie czego. Szedł i pił z bukłaka, łyk po łyku, upajał się mocnym krasnoludzkim spirytusem i choć nie było to rozsądne a w społeczeństwie khazadów wręcz naganne, to pomagało Dorrinowi zapomnieć o bólu jaki go przeszywał. Brak oka, ucha, straszliwa rana brzucha czy zadrutowana dłoń, każdy w oddziale wiedział już że to tylko ułamek obrażeń jakie odniósł Zarkan i co tu dużo ukrywać, na swój sposób alkohol pomagał. To jednak nie trwało długo. Najpierw pojawiła się gorączka a straszliwie poraniony wojownik zaczął się zataczać i zderzać z wojownikami, popychano go, potrącano i wyśmiewano, ktoś splunął mu pod nogi a inny zwyczajnie, z premedytacją popchnął i wywrócił. - Hańba i wstyd! - Ktoś ryknął nad głową siedzącego w upojeniu alkoholowym Dorrina… inny odparł do krzykacza - chodź, daj spokój, spójrz na jego rany. - Po czym odciągał pieniacza który jeszcze rzucał obelgi. - Pies jeden, jak jest pocięty niczym kotlet z sarniny to niech kurwiłeb leży na kocu u cyrulika a nie pije na umór i kręci się jak pierd u dziadka po galotach! - Obelgom nie było końca choć Dorrin postrzegać mógł to całkowicie inaczej. Wstał, pociągnął z bukłaka i ruszył dalej swym pijackim tropem. Gadał pod nosem coś do siebie, coś o straganach których przecież tam nigdzie nie było, coś o dzieciach których to w wojskowym obozie nie miało być prawa. Maligna i upojenie alkoholowe dało szybki efekt, który objawił się wraz z ostatnim, potężnym haustem spirytusu… bukłak był suchy, Dorrin upał na kolana, kaszlnął raz, drugi, otarł łzę w kąciku oka i kichnął, usmarkał się przy tym paskudnie z obu dziurek, otarł brodę z zielonej wydzieliny i wtedy też puścił potężnego rzyga. Zarkan zwymiotował na siebie i upadł, zwalił się na bok i leżąc we wstrętnie wyglądającej i cuchnącej kałuży zasnął. Nikt kto to widział nie podszedł by pomóc upodlonemu krasnoludowi, kilka parsknięć mieszało się ze słowami wzgardy dla tych którzy nie pochodzili z Karak Azul i przynależność do miast twierdz znów zajęła swe miejsce w społeczeństwie na tę krótką chwilę. Później dopiero ktoś podniósł Dorrina i podciągnął go pod ścianę, tam oblał go wiadrem wody i pozostawił we śnie… tam też odnalazł go później Thorgun.




~ Ergan Ergansson ~

Jako jedyny w drużynie rodowity azulczyk Ergan szybko odnalazł wspólny język z obozującymi tam krasnoludami. Częstowano go mięsiwem i polewano dobrym winem na przepitkę, ktoś podał świeże placki z mąki dyniowej a inny wyciągnął butelkę zacnego miodu co przywitano ze sporą radością. Poklepywano się po plecach i opowiadano historie, tym co jednak interesowało walczących od kilku miesięcy w zachodnich tunelach krasnoludów była sytuacja w mieście, tam na górze. Jak się miała obrona muru Thorina i czy huty wciąż pracują? Czy aby Ergan nie widział kuzyna Belgora, tego co podał miód Erganowi, a imię ów kuzyn nosić miał Orwen z klanu Bezgłosych - Skaid’an Urf Kalan. Jak tam wrota Azul, czy trzymają jak trzeba i czy wróg ich nie nadgryzł co szczególnie ważne było dla Hargora, syna Nolina z którego to rodu pochodzili ponoć budowniczowie owych wrót. Ktoś zarzucał Hargorowi opowiadanie bajek, na co stary bezzębny azulczyk odpowiadał dość pasywną agresją. Co zamiaruje król i rada wojenna i czy idzie pomoc dla Stalowego Szczytu? Młody i wyglądający na silnego wojownika Tojven dopytywał czy dziewki jakie wolne zostały bo jak wróci do miasta to chciałby jeszcze jaką przygruchać?! Za swój tekst dostał mocnego liścia na zarośniętą gębę od wolnego stanu dziewicy Sirnul z klanu Virdim - Górskiego Jeziora, po czym ta chwyciła go mocno za ucho i dała soczystego całusa w usta… to wywołało kolejną falę radości. Rzecz jasna nie była to radość z rodzaju tych zaraźliwych na potęgę, ot zwyczajna grupa przy ognisku weseliła się spokojnie w przeddzień zmierzchu ich życia. Azulczycy niestety nie mogli wiele w zamian powiedzieć Erganowi o drodze która była przed nim, już od dawna zwiadowcy nie przynieśli żadnych wieści poza tymi że endrinkuli zawalają tunele i pieczętują sale przodków. Podziemny horyzont stał się ciemny, czujki przestały nadawać i nikt nie wiedział co jest dalej niż na pół stajania przed obozem Talina Torunssona. Te myśli wypowiedziane głośno zasiały ciszę wokół ogniska gdzie siedział Ergan… każdy z nich wiedział że Azul oślepło pod ziemią.


~ Grundi Fulgrimsson ~

Widok Grundiego budził wśród obrońców mieszane uczucia, niby swój ale jednak jakiś inny. Zacny pancerz a pod nim szata znakomita, wojownik żywcem wyciągnięty jakby z innej opowieści, od razu widać było że nie Stalowy Szczyt był jego domem, bo i warkocze zaplecione inaczej i rysy twarzy inne. Gdzie Grundi nie podszedł tam robiło się jakoś cicho a po chwili pustawo, dziwaczne to było odrobinę i dopiero przy garach jakaś kobieta w średnim wieku, o włosach czarnych jak tar i uzębieniu w podobnym kolorze, nalewając mu do miski krupniku, zadając pytania tym samym objaśniała czemu tak się dzieje. Okazało się kadrińczyk wyglądał dziwnie bo ani świątynnych znaków nie nosił ani żadnego z ryngrafów wielkich klanów Azul czy z innych twierdz, brak też było insygniów gildii, zatem kim był taki ktoś, wszyscy w głowę zachodzili, później gdy już zbliżył się kto to każdemu w oczy rzucały się wisiory Fulgrimssona i to wcale nie robiło sprawy prostszą. W żelazie uwięziony był aragonit ze Skaz i kto miał na karku lat już moc ten wiedział skąd dokładnie to jest kamień, a to oznaczało że w Skradzionej Twierdzy był sam właściciel ów wisiora lub ktoś z jego przodków i choć to czyn był może i wielki to azulczycy znali prawo i do Skaz, za Runiczne Wrota iść nie wolno było nikomu, nie było za to kary wyznaczonej bo w przeklęte miejsce nikt się nie zapuszczał a nawet jeśli tak to tym bardziej nic stamtąd nie przynosił. Szepty zatem niosły ową wieść o wojowniku z czerwonym kryształem Skaz noszonym na szyi, jedni nie wiedzieli w tym nic złego i bardziej zastanawiało ich bogactwo Grundiego oraz brak przynależności do cechu, inni widzieli w tym klątwę i zwiastowali dla niego zgubę a sami nie chcieli mieć z nim nic wspólnego.




Do tego, na domiar czy złego czy raczej dziwnego okazało się że jednak syn Fulgrima gdzieś przynależy, Grum Valgar i sojusznik Karagaza, syna Faragrima, Stalowego Wilka Grimzul. Tyle informacji, tyle ochów i achów a brodaci wojownicy i wojowniczki w włosach zaplecionych w długie warkocze wciąż nie byli pewni jak odbierać obecność kogoś takiego, dlatego Grundiego pozostawiono samemu sobie, w ciszy. Nikt wymiany dóbr mu nie odmówił ale i bratem nie nazwał. Jedynie Asleigh i Gromowładni podjęli Fuglrimssona przyjaźnie nie bacząc na przesądy i opowieści innych, wszak Alseigh i jego załoga przelali już krew z byłymi milicjantami Azul i znali ich wartość.


~ Khaidar Ronagaldottir ~

Jedyna w oddziale Detlefa kobieta, nieprzejednana i zawzięta Khaidar, dziewoja której nie straszne były rany i ból, która stawała przeciwko potwornością tego świata już nie jeden raz, została zmożona przez głębokie tunele Karak Azul. W sumienie było to nic dziwnego skoro jej rodzinna twierdza była położona nad ziemią, na szczytach Gór Szarych przez które to takich jak Khaidar czy Roran nazywano szarymi krasnoludami. Tak jak gunbadczycy ruszyli najdalej w głąb ziemi, tak nornkańczycy zdobyli właśnie niebo dzięki swym żyrokopterom i powietrznym statkom bojowym, znali się na wspinaczce i potrafili zdobyć każdy szczyt, jednak im głębiej byli w ziemi tym środowisko było im bardziej obce i skutki tego spłynęły właśnie na córę Ronagalda, co gorsza była ona wciąż dość poważnie ranna. Straszliwa rana która rozchlastała jej twarz była spięta nicią Alriksona i stanowiła jedyny widoczny dowód cierpienia Khaidar, pod zbroją jednak było znacznie więcej obrażeń ale te kobieta cierpiała w ciszy. W złym samopoczuciu i z trudnością mogąc się skupić i zasnąć w końcu jej się udało to ostatnie. Zamknięta szczelnie pod warstwami grubej kolczugi, leżąc przy ogniu odpłynęła. Mijały godziny a sen jej trwał tak jakby upłynęło więcej niż tuzin krasnoludzkich żyć, gdy się zaś zbudziła, obok niej na drewnianej misce leżała przydziałowa pajda suchego chleba i kawał mocno śmierdzącego już, choć wciąż zjadliwego sera. Po głowie Khaidar tłukł się zaś ostatni moment zapamiętany ze snów, dziwna mroczna puszcza, duszna niczym krasnoludzka sauna. W owej puszczy zalegała mgła a w niej przewijały się cienie, powolne jakby kroczące giganty do których jednak nie można było ni dojść ni ich dostrzec, brak było tam dźwięków. Po chwili spostrzegła przed sobą postać, zbliżyła się i pojęła iż to jej brat Roran… ten stał niczym posąg, twarz jego była wychudzona, kości policzkowe uwydatnione, broda rzadka a oczy wybałuszone w szaleństwie lub strachu… Roran przyłożył zakuty w stalową rękawicę palec wskazujący swej prawicy do ust nakazując tym gestem ciszę. Zapadła cisza, a Khaidar obudziła się w kotle krasnoludzkiego obozu Torunssona ze wspomnianym chlebem i serem leżącymi obok niej na misce.




~ Roran Ronagaldson ~

Na byłego kaprala a później sierżanta Czarnego Sztandaru, na byłego dowódcę milicji politycznej Azul, na byłego dowódcę drużyny z którą Roran obecnie maszerował by dostarczyć tajemniczą tubę do Południowego Fortu… nie czekało w obozie Torunssona zbyt wiele atrakcji. Trochę złota zmieniło właściciela, trochę ekwipażu trafiło do plecaka, Ronagaldson nakarmił wierne mu psy i jedyne co mu pozostało to odpocząć przy ogniu tak jak to robił Detlef, Khaidar czy Thorgun. Wszyscy czekali na Galeba Galvinsona który to musiał pozamykać pewne ważne sprawy z głównodowodzącym sił na tej linii frontu, jak sam zresztą zaznaczył,. Roranowi pozostało jedynie rozmyślanie, patrząc na kręcącą się we śnie Khaidar, na Thorguna który to wbijał znów wzrok w siostrę długobrodego, na odpoczywającego krasnoluda który przejął dowodzenie nad grupą… na innych, tych którzy stali przy nim a później przeciw niemu. Czy można było mieć do nich żal? (...)

Tyle dobrego że wszystko się jakby uspokoiło, każdy robił swoje a Thorvaldsson zdawał się nad wszystkim panować, co było warte uwagi to że nikt jak na razie się temu nie sprzeciwiał… przynajmniej na razie. Do Rorana nikt już nie zagadywał o starych sprawach i nie rozdrapywano ran i to się chwaliło, do tego Asleigh i jego grupa Gromowładnych wciągnęła Ronagaldsona w swoją dywagacje na barykadzie i racząc się nalewką sierżanta strzelców prawili o tym co było, jest i dopiero miało być, czas przemijał w stosunkowym spokoju. Puchacz i Kamulec odnalazły dla siebie zabawę wokół klatek z ptakami których skrzydła były podcięte i których pozbawiano języczków a wystawiano je do korytarzy by sygnalizowały zbyt duże stężenie gazu w tunelach lub użycie zabójczych substancji przez wraże siły. Psy ganiały się radośnie ale ich rozmiar ciała i uzębienie wskazywały że najwyższy już czas by zacząć je szkolić jeśli kiedyś miały robić coś więcej niż tylko aportować po rzucony im patyk.




~ Thorgun Siggurdsson ~

Czystsza już być nie mogła na bogów, z czarnej wzbogaconej i hartowanej ołowiowo stali nie sposób było zrobić lśniącego jak srebrne sztućce kawałka stali, po prostu, Miruchna była czarnulką i taka miała zostać a jej polerowanie przez skrupulatnego strzelca mogło albo przetrzeć lufę na wylot albo zrobić z niej lustro. Tak to właśnie Tułacz się przejął sprawą albo i wcale i o Mirci pamiętając wręcz o niej zapomniał bo tak zaintrygowała go waleczna jak lwica Khaidar której to lico może nie należało do pięknych… lub nawet do bardzo ładnych… czy nawet tych mniej ładnych, ale ta babka miała jaja wielkie jak dzwony na ostlandzkiej katedrze Sigmara w Salkaten, to trzeba było jej oddać honorem. Tułacz siedział czyścił, jadł, pił, palił i patrzył. Khaidar odpoczywała chora od jaskiniowego zmoru i od zmęczenia drogą, wyglądała srodze nawet we śnie, ale dla Thorguna być może wyglądała pięknie, nawet z tą szramą na twarzy którą Thorin pozszywał najlepiej jak potrafił. Niejeden khazad spojrzałby na Siggurdssona jak na głupka gdyby powiedział że Khaidar jest wybranką jego serca… ale do licha, czy tak właśnie było?!

Tak jak reszta oddziału tak i Thorgun dostał miskę czy to z zupą czy z suchą kaszą okraszoną skwarkami albo kawał chleba z serem. Po jedzeniu wszyscy przy ognisku zapadali kolejno w spokojny sen, Thorgun jeden ruszył by rozprostować kości i wtedy właśnie znalazł pijanego w sztok Dorrina leżącego pod ścianą jaskini we własnych wymiocinach. Szczęściem do wymarszu było jeszcze sporo czasu ale czy aż tyle by ten pijak doszedł do siebie, trudno powiedzieć. Nie dało się jednak zapomnieć jak to Dorrin niósł Thorguna do medyka po walce z banitami w ich kryjówce, tymi samymi którzy napadli na Tułacza pod karczmą u Hutnika. Stare dobre czasy.


~ Galeb Galvinsson ~

Gdy runotwórca dotarł do stanowiska dowodzenia był tam kapitan Talin oraz Frodrik i kilku z ich adiutantów, wszyscy już wiedzieli o dziwnej grupie ‘’mieszańców’’ jaka zjawiła się w obozie i Talin nie krył zdziwienia że Varek Cierń przysłał swoich agentów aż tutaj by chronić Galeba. Wiedza Talina Torunssona została jednak szybko uzupełniona i jego zdziwienie było jeszcze większe gdy się okazało że tak mały oddział rusza w głąb Stalowego Szczytu. Kapitanowie przyjęli informacje od runotwórcy ze smutkiem ale i ze zrozumieniem w oczach, wiedzieli że to moga być sprawy daleko przekraczające ich uprawnienia, wszak Hazga Kowal Wielu, Varek Cierń i Czarny Sztandar Kazadora, to wszystko było niczym tabu dla przeciętnego azulczyka. Dowódca jednak nie byłby sobą gdyby nie wykorzystał całego zdarzenia na swój sposób. Z punktu dowodzenia odesłał wszystkich poza Frodrikiem i nakazał zawezwać skrybę wojennego, Narina Makelasona. W oczekiwaniu na niego, Frodrik rozlał do pucharów winiaka i wyjawił plan co do poszukiwań Hazgi, mowę kapitan obozu na Moście Granitowym uzupełniał głównodowodzący siłami obrony zachodniej ściany Talin Torunsson. Tak też Galeb usłyszał coś co nazwać można było rozkazem, otóż w kilka chwil po tym co przekazane zostać miano skrybie, Galvinson miał stawić się u wylotu korytarza na Most i tam wziąć udział w odprawie specjalnego oddziału zwiadowców. W chwile później wszedł Narin i zamiótł skalną płytę swą długa siwa brodą w pokłonie ku dowódcom i kowalowi run. Tak też w kilka chwil Talin nakazał zapisać i rozpuścić wieść że oto Galeb, syn Galvina, przyjaciel Kowala Wielu, Hazgi Ellinssona, mistrza rhunkaraki pod Stalowym Szczytem, rusza w towarzystwie oddziału Vareka Ciernia by dokonać ogromu zniszczeń wśród zastępów wroga przy użyciu broni tajemnej znanej tylko runotwórcom oraz inżynierom najwyższego szczebla. Kapitan Frodrik słuchał i kiwał głową na znak zgody, skryba bez reakcji jedynie pisał, Talin zaś pocił się, plamił swój honor ale kuł historię i robił co mógł by tchnąć ducha walki w oddział obrony zachodnich jaskiń… bo co by było gdyby ponad trzystu wojowników dowiedziało się że jeden z bohaterów walki o most po prostu, zwyczajnie odchodzi, najpewniej na śmierć… i to nie za Azul i jego mieszkańców. Taka była właśnie cena honoru.




Gdy Narin spisał co trzeba, kapitan Talin wysłał umyślnego by ten sprowadził Thravarssona i tak się też stało że krasnolud o takim imieniu pojawił się przy stole dowódcy. Nowoprzybyły pokłonił się i czekał a Torunsson objaśnił. - To jest Kyan, syn Thravara, będzie ci towarzyszył Galebie, pokaże wam drogę na zewnątrz i choć Kyan nie jest azulczykiem jak ja to zna te korytarze lepiej ode mnie po stokroć. Zaufaj mu, jest tego godzien i sprawdził się w boju już wiele razy. - Talin odwrócił się w stronę Kyana i przemówił do niego. - Thravarsson. Zabierz co potrzebujesz i pij ostatni puchar miodu z towarzyszami broni bo pójdziesz teraz przez kopalnie i zachodnie jaskinie i wyprowadzisz bezpiecznie tego tu obecnego Galeba, syna Galvina, to mistyk znaków zatem bądź mu posłuszny. Gdy ci się uda zadanie i noga twa dotknie białego puchu wracaj tu jeśli to będzie stosunkowo bezpieczne, jeśli nie to towarzysz runotwórcy aż ten nie powróci do Azul. Zrozumiałeś? Dobrze więc. - Talin zaczął dziękować Galebowi i żegnać się z nim, podobnie jak Frodrik Kallinsson… a stojący na progu Kyan? Cóż, wyglądał na dzikusa pokroju Dorrina na pierwszy rzut oka, okryty od stóp do głów futrem spod którego widać było koczą zbroję, śmierdział wędzonką i miał brodę pokrytą tłuszczem i pełną paprochów, widać że od miesięcy siedział w tych tunelach. Jednak to jakim khazadem był Kyan Thravarsson mógł powiedzieć i pokazać już tylko on sam.




Dalej nie było jak dwie klepsydry od wydarzeń do których doszło przy tarczach dowódców gdzie spisano notę. Galeb stał w odosobnionym miejscu a przed nim nieruchomo trwała czwórka krasnoludzkich wojowników, ci byli jednak bardzo dziwni i mało kto z nimi obcował na co dzień, zawsze byli skryci gdzieś w cieniu, prawie nigdy nie mieszkali w miastach jeśli nie musieli tego robić… zwano ich Posępnymi i choć takich czy innych nazw mieli bez liku to liczyło się tylko jedno, ich przeznaczenie. Brak u nich prawie był wąsów i bród przez co traktowano ich z góry niczym gorszych, włosy tak krótkie jak tylko to było możliwe, nigdy nie nosili pancerzy innych niż co najwyżej skórzane, byli mistrzami wspinaczki, tropienia i ukrywania się, zastawiali pułapki i mordowali wroga we śnie. Wywodzili się oni zwykle z górników, leśników lub łowców niskiej kasty lub żyli bez klanu, twarze malowali atramentem lub zaćmione mieli węglami podobnie zresztą jak dłonie, czerniona stal na miecze i włócznie, trucizna na grotach strzał i łuki na plecach… sól tej ziemi o której nikt nie mówił głośno… krasnoludzcy zwiadowcy, potomkowie krwi boga przodka Kelva Orlego Pazura, żyjący wedle dogmy Skalfa Czarnego Młota - płacąc najwyższą cenę w imię złożonej przysięgi, bez honorów i sławy, umierając bez orderów i zacnych pochówków. Do Galeba Galvinssona mieli tylko jedno pytanie i zadali je bez oddania szacunku czy nawet nie poprzedzili go powitaniem, dla nich liczył się tylko cel. - Powiedz co może nam pomóc w odszukaniu Hazgi Ellinssona, jest runotwórcą zatem jakich znaków szukać jeśli jakieś zostawia? - Tyle, niczego więcej nie chcieli, o nic więcej nie pytali, nie odpowiadali też na zadane im pytania. Galeb widział jak jeden z nich rysuje na żwirze jakieś znaki i pokazuje reszcie, a gdy się zbliżył poczuł od nich wstrętną woń szczuroludzi… każdy ze zwiadowców pokryty był skaveńskim piżmem.




Znacznie później, gdy cała drużyna już ruszała w dalszą drogę, na barykadę przyszedł kapral Lognar Dorun, kadriński zabójca który położył trupem skaveńską chimerę na Granitowym Moście, podszedł on do Galeba i podał mu naszyjnik zrobiony ze zwykłego kawałka rzemienia z uwieszonym na nim wielkim kłem. - Zabrałeś mi śmierć kowalu ale doceniam twe poświęcenie, uratowałeś wielu naszych braci i dlatego to teraz jest twoje, niechaj cię chroni, mnie już tej ochrony jest dość. Bogowie mnie tobą ukarali. - Wyraz twarzy miał srogi tak bardzo że i Grimnir by się takowym nie zawstydził, podał naszyjnik Galebowi i poklepał go po ramieniu dwukrotnie po czym obrócił się na pięcie i odszedł w tłum krasnoludzkich wojowników.




***

W końcu ruszyli, było już mocno po południu gdy się wreszcie udało do tego doprowadzić. W ustawieniu które zaordynował Detlef z tymi tyko różnicami że przodem, jeszcze przed Khaidar i Thorgunem, pomknął Kyan, krasnolud szybki i zwinny o nosie czułym widać bo węszył przy skalnej płycie niczym roranowe psy, a druga zmianą było to iż na końcu, obok Detlefa toczył się pijany Dorrin, który że nie dość iż iść prosto nie mógł i bez gorzały to na ten czas jeszcze broczył krwią przez bandaże na rekach i nogach… zdecydowanie opóźniał marsz i o wyjściu z tuneli kolejnego dnia, tak jak wcześniej planowano nie było absolutnie mowy. Z barykady żegnali drużynników Gromowładni i choć nie dawali swym towarzyszom broni wielkich szans to nie było sposobu by nie przepić z nimi ostatniego grzdyla. Na odchodnym Irgen zdradził Roranowi na ucho iż ten tunel nie będzie już otwarty długo, może dzień, może góra dwa i jeśli przyjdzie zawracać to lepiej szukać drogi z południa jaskiń niż tędy, przez zachód.




Mijały godziny mierzone ilością spalonych pochodni i wysmażonego w latarniach oleju. Tunele były szerokie na tyle że można było iść obok siebie nawet we czterech, wolne od wroga czy pułapek, bardzo spokojne, tak bardzo że aż straszne poniekąd. Jaskiniowy zmór wciąż działał paskudnie na powierzchniowców ale i Erganowi oraz Thorinowi dał się we znaki. Dorrin trzeźwiał z każdą chwilą ale jego stan fizyczny wciąż powodował że podróż pod górami miast być szybką i sprawną to przypominała spacer po targowisku. Przewodnik Kyan miał prawo się solidnie wkurwić takim stanem rzeczy bo liczył on na szybką robotę i powrót do swoich. Z Rorana zaś zdjęto ciężar przewodzenia pod górami których przecież nie znał zbyt dobrze tyle co z dwóch przejść przez nie wyłapał wiedzy i co ze słyszenia podjął od innych. Grupa szła swym ślimaczym tempem aż w końcu zmęczenie wszystkich dopadło i trzeba było stanąć na spoczynek. Dorrin padł bezwiednie i od razu zasnął. Nadchodziła noc, która pod ziemią właściwie nie robiła widocznej różnicy poza tą że każdy odczuwał senność.
 
VIX jest offline