Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 23-09-2014, 09:22   #72
Caleb
 
Caleb's Avatar
 
Reputacja: 1 Caleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputację
Nie podoba mi się, że znów musimy prosić o pomoc mafię. Oczywiście, ci ludzie znów traktują nas z pełną kurtuazją. Obydwaj wiemy, że takie podejście nie jest do końca szczere. Tak czy inaczej, Papa nic nie wie. Wkrótce opuszczamy jego restaucję, a ja czuję jakby zamykała się przed nami kolejna furtka. Następnym celem jest sklep z bronią. I znów ślepa uliczka. Coś mi mówi, że gdybyśmy spróbowali z następnym, sprzedawcy popsułaby się akurat kasa fiskalna albo mieliby przerwę techniczną. Przeszkody na jakie natrafiamy są aż nazbyt oczywiste. Jakby tego było mało, w naszym pobliżu pojawiają się jacyś tajniacy. Świetnie, po prostu rewelacyjnie.
Rozdzielamy się z Thomasem. Nasz maraton po mieście był nie tylko chaotyczny, ale zwyczajnie męczący. Nim dotrę do domu, stoję godzinę w korkach. W międzyczasie ciągle obserwuję samochody z tyłu. Oczekuję zobaczyć auto, w którym siedziało dwóch ważniaków. Jeśli rzeczywiście ich spostrzegam, poświęcam jeszcze trochę czasu, aby przynajmniej spróbować zgubić ogon.
Nie zaszczycam żony żadnym powitaniem. Ta odwzajemnia mi tym samym. Poświęca ku mojej osobie jedynie ulotne spojrzenie, jakie rzuca zza kosza na bieliznę. Czemuś chce mi się śmiać. Mam poważny wypadek, odwiedzam astralny świat i jem kolację z gangsterami. Tymczasem ta kobieta cały czas siedzi w domu i zajmuje się czynnościami kury domowej. Wydaje się to wręcz surrealistyczne.
Otwieram okna w swoim pokoju. Świeże powietrze mi służy, a ja potrzebuję trochę klarownego myślenia w tej gmatwaninie. O’Brain powiedział, że mam czekać na jego sygnał. Niedoczekanie że będę siedział z założonymi rękoma. Trzeba działać.
Wracam do korkowej tablicy, na której jeszcze niedawno śledziłem żywot Thomasa. Zrywam niepotrzebne mi teraz informacje, mające go zlokalizować. Zostawiam te najważniejsze, dotyczące sedna naszej sprawy. Doczepiam też nowe fragmenty papieru, zapisane nowymi przemyśleniami. Te, które mają jakiś wspólny łącznik, zakreślam identycznym kolorem.
Dochodzę do ponurego wniosku. Za każdym razem, gdy wydaje mi się, że zaczynam rozumieć intrygę, w której tkwię, zaczynam błądzić. Kiedy tak naprawdę czułem, że cokolwiek ma sens? Spoglądam na swoje dzieło. Jeden przyczepiony zwitek nosi nazwę ,,mnisi”. Przypominam sobie strzępki rozmowy z nimi w metrze.
Cytat:
- Nie wiesz już, co jest prawdą, a co kłamstwem.
- A to pierwszy krok ku oświeceniu
(...)
- Być może zgubiłeś się
- A być może właśnie odnalazłeś właściwą ścieżkę.
Choć mówili zagadkami w jakiś sposób ich słowa zdawały się być mądre. Rozmowa z nimi była iście… mistyczna, nawet jak na warunki w których się znajdowałem.
Gdzie w realnym świecie odnajdywałem podobną łączność z absolutem? Odpowiedź była prosta. W kościele. Parafia Baptystów do której należałem zaimponowała mi swego czasu silnymi, jak sądziłem postawami moralnymi. Mieli proste zasady, nie dążyli do kompromisów i naciągania koncepcji boga na swój użytek, jak czyniło to wiele innych wyznań.
Zabieram kluczyki i wracam do samochodu. Coś zaczyna klarować się w mojej głowie. Kiedy mijam przecznice swojego osiedla mam już jasno wytyczony cel. Niebawem widzę jak zza sieci małych sklepików wyłania się regularny budynek Baptystów. Tyle razy go odwiedzałem, że swego czasu stał się dla mnie drugim domem.


Jednakże nie zatrzymuję się tutaj. Dodaję gazu, mijając budynek jak etap, który mam za sobą. Tak właśnie w pewnym sensie jest.
Moja droga prowadzi gdzieś indziej. Do starej czynszówki na obrzeżach miasta. Parszywe osiedle z wszędobylskimi, brzydkimi kundlami i umorsanymi dzieciakami, bawiącymi się na brudnych placach. W ulicach łypią na mnie zakapturzone postaci.


Nie zdziwiłbym się, gdybym musiał już pożegnać się z felgami. Ale pies to trącał, mam ważniejsze sprawy. Dziś odwiedzam tutaj padre Jonasa. Ów ojciec, jakim niegdyś kazał się nazywać, był jednym z ważniejszych ludzi mego kościoła w mieście.
Znajduję właściwą klatkę, nie zadając sobie trudu z dzwonieniem domofonem, gdyż najlepsze lata ma zdecydowanie za sobą. Wchodzę po pokrytych błotem, kamiennych schodach, wyławiajac z pamięci, co wiem o tym człowieku. Jonas Kaufgetz, facet przyjechał tu bodajże ze Szwecji. Czołowa postać Baptystów, niejednokrotnie grzmiąca na niewiernych i pogan z ambony. W jego oczach, wszystko co choć trochę odbiegało od (jego) surowej wykładni Biblii był złe i plugawe. Telewizja, rockowe stacje radiowe, in vitro, fast-food'y. Bla bla bla. Wszystko do czasu. Nie wiadomo co spowodowało metamorfozę, ale z charyzmatycznego przywódcy, Jonas stał się outsiderem. Począł unikać ludzi, a plotki mówiły, że ma obsesję na punkcie diabła. Widział go wszędzie, ale nie tak jak dotychczas. Twierdził, ze zło jest namacalne i siedzi w każdym z nas, tkwi w mrokach uliczek, kątach mieszkań. Cokolwiek by to miało znaczyć. Zaczął ostro pić, jednak ze względu na zasługi, po cichu odsunięto na bok. Wtedy uznałem go za człowieka słabego i przeniosłem swoją uwagę na kolejne, gadające głowy. Teraz czuję, że popełniłem błąd.
Dzwonię do drzwi. Nikt nie odpowiada. Zaczynam się dobijać. Jestem zdeterminowany i wiem, że Jonas jest w domu. Nie spocznę, póki mi nie otworzy. Wreszcie - jest. Zaspana twarz, wory pod oczami, napuchnięta od alkoholu twarz. Ma na sobie szlafrok zwisający smętnie z wysuszonej postury.
- Czego?
- Mogę wejść? Należałem do pańskiego zgromadzenia.
- Spieprzaj.
Rzucam w jego stronę paczkę fajek, które kupiłem po drodze.
- Chcę tylko chwilę porozmawiać. Nazywam się Mark Cooper. Może mnie pan pamięta. Uczestniczyłem w zbiórkach na odbudowę naszego budynku.
- Cooper? Ah, to ty. Przykładna twarz, porządny obywatel, psia mać. Czego chcesz?
- Powiedziałem już, chwili rozmowy.
- Co ja jestem? Poradnia specjalistyczna? Z resztą. Mam to gdzieś. Aby szybko.
Wyciąga trzęsącymi się rękoma pierwszego papierosa i przepuszcza mnie. Od razu zatykam nos, przechodząc ciasnym korytarzem. Obydwaj idziemy do, jak się domyślam, pokoju gościnnego. Stary telewizor wyświetla durną ramówkę reklam. Żółte od dymu zasłony tylko nieznacznie przepuszczają światło, rzucając brzydką łunę na stosy śmieci, butelek i resztek jedzenia. Tworzą one ściółkę pokoju.
Bardziej interesują mnie ściany z odchodzącą, olejną farbą. Na całej ich szerokości mężczyzna wyrysował kredą krzyże, ale i nie tylko. Wygląda to tak, jakby chwytał się każdego, możliwego symbolu, który mógłby go ochronić: pentagramu w kole, oka Horusa, koła Dharmy. To tyle jeśli chodzi o religijny puryzm.
Odwracam się do dawnego padre. Próbuje on przymierzyć maskę gbura, ale wyraźnie widać, że się czegoś boi.
- Więc?
Podchodzę do okna. Próbuję przejrzeć przez brudne szyby na widok miasta.
- Przyszedłem z tym do ciebie, nie do świętoszkowatych gadułów z jednego powodu. Pamiętam twoje przemówienia i perory. Były szczere. Fakt, że jesteś tutaj wynika, jak mniemam, z jednego bardzo ludzkiego powodu. Zacząłeś wątpić.
Patrzę po jego minie, czy w ogóle mnie rozumie. Mam nadzieję, że tak.
- Twoim problemem nie jest walka z czynszem czy alkohol. Człowiek, który ślepo wierzy, odcina się od trudnych tematów rzeczywistości. Nie chce widzieć, że nasz świat jest popieprzony i dzieją się na nim chore rzeczy. Kiedy zaczyna wątpić... otwiera furtkę umysłu dla tych okropieństw. Ja także zmieniłem swoje podejście do wiary. Zobaczyłem diabła we własnej osobie, a przynajmniej jego wysłannika.
Przychodzenie do tego człowieka, ot tak nagle i głoszenie mu takich prawd, musi być conajmniej kuriozalne. Z drugiej strony czuję, że jeśli nie zrozumie mnie on, to nie zrobi tego nikt inny.
- Znam się na ludziach, lubię obserwować. Wiem, że jesteś silny, widziałem to nieraz w kościele. Może to dla ciebie dziwne, ale przychodzę po radę. Zmuś proszę swego ducha raz jeszcze. I powiedz. Co ty byś zrobił, gdybyś musiał stanąć naprzeciwko złego. Ale nie tego wydumanego, z mediów i książek o magii. Prawdziwego, które żyje obok nas. Czy jest jakikolwiek sposób? Czemuś czuję, że jesteś bliżej prawdy niż większość "oświeconych" przebierańców.
Pozostaje mieć nadzieję, iż na chwilę wyrwę faceta z letargu. Tym samym dostatecznie podsycę lichy płomień nadziei. Choćby fragment inforacji może być dla mnie światełkiem. Ostatecznie jestem tylko kolejnym, błądzącym człowiekiem.
 
Caleb jest offline