Dryblas odwrócił się i wbił palec wskazujący w pierś szeroką jak piec:
-
Do mnie mówicie, te? Żaden “Amel” tylko “a-RRR-nel”. Arnel Czernozęby, mistrz kowalski na największym zadupiu Północy, we własnej osobie – wspólny kowala pełen był chondathskich naleciałości. Co więcej spożyty alkohol sprawiał, że facet nieco bełkotał. -
Tyyy – wreszcie dostrzegł niesamowitą zbroję
Filiego –
Z jakiego trupa żeś to ściągnął, brodaczu? Z resztą, gówno mnie to obchodzi.
Niczym dziecko brodzące we mgle, Arnel rozejrzał się po kuźni za jakimś naczyniem. Zważywszy na jego ulubione zajęcie, nie zajęło mu to zbyt długo.
-
Lej brodaczu i nie wciskaj kitu o klątwach-srątwach – pewności jego słów przeczyło jednak jego spojrzenie. Chyba Filiemu z pomocą Draudgina jakoś udało przebić się przez alkoholowe opary: -
Wszyscy wiedzą, że jak kudłaci nie mają najczystszej stali, to co najwyżej ślepia se wykapią, he-he.
Postawił blaszany kubek obok kapłana Moradina: -
Lej, ino nie żałuj. Może na kuciu się nie znacie, ale gorzałę macie przednią! – zarechotał, obnażając czarne pieńki zębów.
Na słowa Draudgina machnął ręką: -
Jakie tam neeeerwy. To raczej wieśniakom na łby pospadało z tymi koboldami. Jak można bać się czegoś, co nie sięga ci do półdupka? – pokręcił głową. -
Idę po to żelastwo, a jak wrócę, to kubek ma być pełen!.
Po chwili Arnel wrócił z zawiniątkiem. Oczyścił warsztat strącając narzędzia na ziemię i położył na nim przedmiot. Rozwinął płótno i sięgnął po kubek. -
Bezwartościowy. Jak dla mnie możecie go sobie wziąć i w... – dalszej części nie zrozumieliście, gdyż mówił i pił jednocześnie.
Sam wyraz twarzy
Filiego wystarczył, by
Draudgin zrozumiał, że mają do czynienia z czymś
Ważnym. Sztylet był poważnie skorodowany i wyszczerbiony. W zależności od warunków w jakich się znajdował, mógł liczyć sobie dwadzieścia, albo i dwieście lat. Ostrze w trzech-czwartych pokrywała rdza, a z rękojeści odpadła większość okładziny. Jednak nawet te skąpe, ostałe się resztki, wystarczyły do zidentyfikowania jego pochodzenia. Sztylet został wykuty przez prawdziwego mistrza w swoich fachu i to z pewnością krasnoludzkiego pochodzenia. Ozdobiony był runami, których z powodu uszkodzeń Fili nie mógł rozszyfrować. W miejscu, w którym krzyżował się jelec z głownią, znajdował się symbol trzech koron. Krasnolud musiał sięgnąć do głębszych pokładów swojej pamięci, by przypomnieć sobie o
Królestwie Falormy, zwanym też
Krainą Trzech Koron. Falorma, będąca ostatnim uniwersalistycznym państwem na Wybrzeżu Mieczy, (przynajmniej przed proklamacją Srebrnych Marchii) upadła w dziesiątym wieku rachuby dolin. Skąd taki relikt znajdował się w rękach koboldów?
***
Przez kilka palących chwil pod słupem panowała zupełne cisza.
Rardas odniósł przejmujące wrażenie, że znajdujący się na górze
Janus spogląda na jego ogon. Było to jednak niemożliwe, gdyż doświadczony wojownik z a w s z e zachowywał ostrożność – a już z pewnością w towarzystwie podobnych dziwaków.
-
Rar-das... – Janus z racji wysokości musiał mówić nieco głośniej. Jego słowa niosły się z wiatrem. -
Tak. Jam jest Janus, pokorny sługa Załamanego Boga – długimi paznokciami rozczesał swoją przypominającą szal brodę. -
I owszem, widziałem przyjście demonów, t a m t e j nocy... – dźwignął się, co wnosząc po stęknięciach kosztowało go wiele wysiłku, i podszedł do krawędzi platformy. -
Taaaak, tak! To były DEMONY i nie mówię tutaj o koboldach, o nie-nie-nie-nie-nie! – pogroził palcem. -
Pamiętam tę noc doskonale, niczym... OMEN! - krzyknął nagle. -
Przyszły, gdy ostatnie promienie słońca dogasały. Moje starcze oczy jeszcze nie przyzwyczaiły się do zmierzchu, lecz usłyszały je me uszy! A słuch mój to dar od samego Ilmatera! Usłyszałem więc szczekanie demonów i ujadanie diabłów. Wypełzły z Otchłani – znaczy się Lasu – w wielkiej liczbie. O, stamtąd! – pokazał sękatym palcem na zarośla oddalone o jakieś sto, może nawet dwieście, metrów od słupa.
-
Była to z pewnością liczba diabelska! Jednak to nie ten tuzin, czy dwa, wzbudziły moją trwogę. Kiedy dopadły do pierwszych, niewinnych cielaczków, dostrzegłem wśród szczekających jaszczurek cienie. Ukształtowane z czystego ZŁA i MROKU biesy, które wiły się pośród łąki niczym żmije. Były przerażające i poruszały się bez szelestu. Gdy się zbliżyły do słupa odwróciłem wzrok i zacząłem krzyczeć. PAN wie, że gdybym patrzył, umarłbym! – przez większość czas Janus podnosił głos i wygrażał palcem, lecz teraz na jego twarzy zagościł prawdziwy lęk. -
Rozpaczający wziął mnie pod swoją opiekę gdyż krzyk odpędził demony i ściągnął biednych mieszkańców Przesieki. Zdołałem tylko dostrzec jak koboldy wloką ze sobą cielaki i znikają pośród drzew. ***
Wielebna Ora chyba niedosłyszała pytania, gdyż chwyciła
Taara pod łokieć zaprowadziła pod ołtarz.
-
Bądź tak miły, młody kapłanie, i zdejmij te pajęczyny. Nie godzi się by w świątyni roiły się pająki, prawda? - uśmiechnęła się rozbrajająco, po czym wetknęła mu miotłę w ręce.
-
Koboldy... - westchnęła ciężko. -
Wszystko zaczęło się jakiś miesiąc temu, o czym pewnie Hogan wam już opowiedział. Nie wiem za dużo o sztylecie, po za tym, że ma go nasz kowal Arnel - przewróciła oczyma i wypowiedziała jakąś bardzo szybką i bardzo cichą modlitwę. -
To ja naciskałam na to, żebyśmy sięgnęli do kiesy i zajęli się koboldami na poważnie. Jak do tej pory nie zaatakowały jeszcze żadnego mieszkańca Przesieki, co nie znaczy, że nie dorwały nikogo... - zawiesiła głos.
-
Dziękuje pięknie - odebrała od kapłana miotłę, odstawiła ją w kąt i wskazała Taarowi miejsce w ławie naprzeciw ołtarza.
-
To wcale nie dwa cielaki, będące jednak darem od Matki - spojrzała nabożnie w stronę drewnianego idola -
sprawiły, że nacisnęłam na Starszego Hogana. Jakieś dwa dekadnie temu, późnym wieczorem, zjawił się w tej świątyni rycerz. Kazał zwać się p a l a d y n e m, ale ja się na zbrojnych nie wyznaje. Nosił na piersi symbol Ślepego i spytał się, czy trafił do wsi nękanej przez koboldy. Odparłam, zgodnie z prawdą, że parę ich panoszy się w naszym Lesie, ale większego kłopotu z nimi nie mami. Ten jak się nie zerwał... Krzyczał coś o wielkim źle, o potworach, o wizji, jaką miał zesłać mu bóg. Pogoniłam go ze świątyni - wszak to nie miejsce na jarmark. Słyszałam jedynie, że konno i we zbroi wjechał do lasu następnego ranka. Więcej go nie zobaczyłam - Wielebna westchnęła i opuściła głowę. -
Gdybyście go młodzieńcze przyuważyli go żywego, dajcie mi znać! Sumienie nie daje mi wytchnienia od tamtej nocy. Może gdybym go nie pogoniła, nie poszedłby sam na koboldy?