Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 05-10-2014, 21:49   #103
Lechu
 
Lechu's Avatar
 
Reputacja: 1 Lechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputację
Post Dziękuję MG za dialogi...


Sanders nie potrafił opatrywać ran. Najdotkliwiej przekonał się o tym Eric - zastępca szeryfa, którego nie miał akurat kto opatrzyć. Scott był chętny, ale wyjątkowo sobie z tym nie radził. Eric nie był tak twardy jak zakładał najemnik. Ranny cały czas się ruszał, syczał i skomlał co w połączeniu z małą ilością słabej jakości bandaża nie ułatwiało rewolwerowcowi i monterce roboty. Chwilami wojownik nie potrafił opanować naraz materiału, nożyczek, butelki z alkoholem i ciała pacjenta dlatego pomoc Yeleny okazała się bezcenna. Dopiero tego feralnego wieczoru Sanders zdał sobie sprawę jak dużym utrudnieniem dla medyka jest smród, brud i ciemność. Gdyby nie spora ilość alkoholu Eric straciłby zapewne tyle krwi, że... jego ciało przypominałoby skorupkę jajka po wyjęciu całego wnętrza.

Zmęczony i spocony Scott znowu zdał sobie sprawę jak bardzo się mylił wątpiąc w swoje człowieczeństwo. Czy ktoś kto nie przejmuje się losem bliźniego pakowałby się w coś takiego jak on tej nocy? No... nie licząc chorych psychicznie, których nie brał pod uwagę. Zanim Sanders zmienił Johna na warcie musiał doprowadzić do porządku swój strój i umyć się, bo przeciwnik wyśledzi go po smrodzie jaki wokół siebie roznosi...


Na warcie rewolwerowiec trwał w bezruchu niczym posąg. Sanders był pewien, że gdyby coś niepokojącego usłyszał to nie byłby odgłos, który wyemitował sam. Scott był czujny co w jego przypadku świadczyło nie tylko o bacznej obserwacji i nasłuchiwaniu, ale też gotowości do walki. Mało kto potrafił tak szybko, niemal intuicyjnie, przygotować się do boju jak on.

Sanders spędził na wartach najwięcej czasu, a zmieniać mogła go jedynie Nicolette - ewentualnie z jakimś towarzystwem. Nikomu innemu poza nią nie ufał. DuClare podczas kilku całkiem dobrze przeprowadzonych akcji zaskarbiła sobie zaufanie rewolwerowca, o które ostatnimi czasy było cholernie trudno.

Kiedy ostatnia warta Nicolette dobiegła końca, a Scott wstał okazało się, że był w barze Brian, który przekazał, że szeryf Dalton zorganizował punkt zborny w kościele. Ponoć zastępca szeryfa miał się całkiem nieźle i sporządzał listę tych, którzy przeżyli.


Kiedy na dole "Łosia" zbierali się już ludzie Scott - poza pilnowaniem porządku - ogarniał swój sprzęt i siebie. Czyścił wszystko wliczając swój mundur, oporządzenie i plecak. Z dworu przyniósł trochę czystego śniegu, roztopił go i wraz z Żółwikiem wrzucił do środka sporej miski. Kiedy usunął z wierzchu brązowy nalot mógł się umyć w niemal całkowicie czystej wodzie. Kiedy tylko Sanders znalazł Jacka musiał z nim pogadać. Postanowił zrobić to w pokoju na piętrze.

- Jak się czujesz? - zapytał najemnik patrząc na jeszcze lekko zaspanego gospodarza. - Słuchaj potrzebuje zamiennego magazynka do tego. - pokazał na Smith&Wessona Sigme. - Nie pogardziłbym też amunicją 9mm Para. Jak chcesz mogę Ci dać w zamian magazynek do Beretty 92, a amunicję i tak wyjebie zapewne broniąc Cheb i jej mieszkańców. - uśmiechnął się krzywo wojownik. - To jak? Mogę iść do stodoły? Jak chcesz możemy tam ruszyć razem aby nie wyszło, że chce coś przygarnąć bez twojej wiedzy.

Scott widział, że Jack chyba czuł się zdecydowanie lepiej niż w nocy. Od razu napotkał czujne spojrzenie starego, handlowego wygi.

- Nie tak prędko kolego. - zastopował najemnika właściciel lokalu. - Po pierwsze ja się znam na broni na tyle by wiedzieć którym końcem się strzela więc nie wiem czy w stodole jest takie coś. Część miałem tu, z ostatnich wymian ale sam widzisz jak to teraz wygląda. - tu powiódł ręką na rozbebeszoną knajpę. - Ale jeśli nawet tam coś takiego jest… - tu wskazał głową za siebie, na podwórze, za którym stała stodoła - To może stodoła jest moja, ale nie rzeczy o które pytasz. Jak wszystkie co tam są zresztą. By coś z tego ruszyć muszę mieć zgodę przynajmniej Daltona i pastora Miltona. - wzruszył na koniec ramionami.

- Ja Ci ratuję życie zabijając ostatnich dzikusów w barze i jego okolicy, a ty mi żałujesz magazynka, za którego dam Ci inny, warty z resztą nie mniej? - zapytał z lekkim niedowierzaniem Scott. - Zanim zaczniesz tak na sucho kalkulować i wyliczać przypomnij sobie kto wczoraj w nocy poszedł w miasto aby ratować mieszkańców Cheb i Twoich najlepszych klientów? I ja, kurwa, nie zamierzam zwrócić się do nikogo o zwrot ponad 50 naboi karabinowych, które wyjebałem w kierunku przeciwników waszej osady, Twoich również. I nie chodzi mi o to, że już drugi raz ratuję bezinteresownie społeczność Cheb, ale o to, że następnym razem to ja mogę zacząć kalkulować kiedy jacyś cwaniacy wjadą do Twojego baru i zaczną rozpierdalać wszystko i wszystkich. To ja mogę się zastanawiać czy mi się opłaca w to mieszać. Naprawdę aby wymienić się ze mną magazynkami potrzebujesz zgody szeryfa, który Ci jej na pewno udzieli i księdza? - Sanders wzrok miał zimny, beznamiętny, a cała serdeczność jaką Jack sobie u niego wypracował przez ostatnie godziny zniknęła nagle niczym owad wpierdolony przez napromieniowaną żabę.

Barman zdawał się być zirytowany tokiem rozmowy ze swoim gościem jednak odpowiedział mu dość spokojnie.

- A ja cię karmię ostatnimi zapasami jakie mi zostały po tych skurwielach i jakoś tobie ani reszcie tego nie rozliczam ani nawet nie wypominam. - odwarknął najemnikowi naśladując jego roszczeniowy ton. - I zanim zaczniesz tak sucho kalkulować i zgłaszać pretensję może byś przemyślał chwilę co? Może to ja powinienem mieć właśnie pretensje, że podczas napadu Cię tu nie było tylko gdzieś żeś sobie polazł co? Może razem byśmy obronili to miejsce a Ci ludzie by żyli. Niewiele nam brakowało. - zamilkł na chwilę kierując wzrok na widoczne w półmroku poranka ciała poległych obrońców. - Ale nie mam do ciebie o to pretensji Scott. Wszyscy jedziemy na tym samym wózku. Wszyscy braliśmy udział w walkach. Więc nawet jak wywaliłeś ileś tam naboi to jak przemyślisz to mam nadzieję, dotrze do ciebie, że tak naprawdę zrobiłeś to także we własnym interesie. I zgodnie ze zdrowym rozsądkiem. - rzekł już spokojniej i nieco ciszej Rudy. - A z magazynkiem nie wiem czego nie rozumiesz. Po pierwsze tłumaczę ci, że nie mam pojęcia czy taki jak chcesz tam w ogóle jest. A po drugie… No to człowieku… Jak byś mi dał coś swojego na przechowanie, a potem wrócił i bym ci powiedział, że to komuś opchnąłem to co byś sobie o mnie pomyślał? Nie mogę bez uzgodnienia z innymi ruszyć z tamtych rzeczy cokolwiek. A z własnych to sam widzisz co mi zostało. - powiódł ręką po zrujnowanym wnętrzu knajpy.

- Mylisz się, Jack. - powiedział Sanders. - Ja tu byłem. Byłem na zewnątrz knajpy i mogłem zabić tych skurwieli nim odjechali. Chciałem to zrobić, ale szeryf Dalton mnie prosił abym tego nie robił. - dodał wojownik. - Profesjonaliści różnią się od żółtodziobów tym, że wykonują zlecenia skrupulatnie. Mylisz się również z tym, że to moja sprawa. To nie moja sprawa. Ja jestem człowiekiem znikąd, którego trup wszystkim tutaj byłby obojętny. Przybyłem tu w jednym celu, który chciałem zrealizować dzisiaj i odejść, ale się zaangażowałem. Zrobiłem to łamiąc swoje zasady. Takich miejsc jak to jest setki. Nawet jak wypierdolę wszystkich gangusów w okolicy w kosmos to w skali Stanów się nic nie zmieni. Aha. Szeryf Dalton rzekł, że jak pomogę z rabusiami mogę wybierać do woli z tego co masz w tej stodole...

- Rany człowieku, mówię o tych patafianach z dzidami, a nie o tych dupkach co się tu strzelali wcześniej. Wiem, że wtedy tu byłeś, sam widziałem. - Jack przewrócił oczami na wypowiedź najemnika. Zamyślił się na chwilę jak ten powołał się na swoje ustalenia z szeryfem. - Nic mi o tym nie wiadomo. Wiem, że Dalton załatwił tobie i tej blondzi pokój, wikt i opierunek. Więc z tym nie ma problemu. Wiem, bo rozmawiał ze mną o tym. Ale z tym grzebaniem w stodole to miało być po tym jak się z nimi rozprawicie. Tak mi powiedział. - starszy łysiejący mężczyzna zdawał się rozważać coś w głowie. Zmierzył krytycznym spojrzeniem posturę najemnika ewidentnie obcinając go z góry na dół i z powrotem. - No dobra, niech będzie. Dalton mówił też, że jesteście w porządku, a nie jak te strzelające się tutaj zasrańće. Chodź ze mną. - machnął ręką i razem pokuśtykali ku tylnemu wejściu, a dalej przez zlodowaciały śnieg, który od najemnika wymagał uważnego stąpania, a dla postrzelonego kuternogi był nie lada przeprawą. - Ale serio ci mówię, że nie mam pojęcia czy tam jest ten cholerny magazynek jakiego szukasz… - rzekł ciężko sapiąc barman, gdy grzebał w kieszeni i po charakterystycznym brzęczeniu Sanders zorientował się, że szuka kluczy.

W środku pomieszczenie było dużo szczelniejsze niż knajpa. Mimo poranka na zewnątrz było jeszcze ciemno. Stąd Jack chwilę grzebał się przy zapalaniu lampy naftowej. Po chwili, gdy w promieniu kilku kroków rozpełzł się miły, ciepły promień światła ruszyli dalej. Pierwsze co sie rzuciło w oczy najemnikowi to martwe ciała Sand Runnersów oraz tych dwóch twardzieli, którzy zginęli w obu wcześniejszych strzelaninach. Leżeli w rządku pod jedną ze ścian. Zimno panujące w pomieszczeniu skutecznie zabezpieczało ciała teraz już pewnie zamrożone na kamień. Tak jak się spodziewał nie było tu jednak ciała tego kolesia z mechanicznym ramieniem.

Jack nie poświęcił trupom nawet rzutu oka. Bez wahania pokuśtykał w głąb większej przestrzeni, a promień światła wraz za nim. Tam pod ścianami stały różne gamble poupychane w jakiś skrzyniach na owoce, plastikowych i metalowych wiadrach, skórzanych torbach, jutowych workach lub co większe leżały po prostu luzem. Z tego co wyzierało na zewnątrz wyglądało na to, że mieszkańcy naszykowali na okup to co można się po tego typu społeczności spodziewać czyli głównie żywność i wytwory swojej pracy rąk. Broni - zwłaszcza tej klasy jaka była własnością najemnika - właściwie nie było.

Barman jednak podszedł do jakiegoś stosu wiader i podał jedno z nich najemnikowi mówiąc by sobie coś wybrał. Okazało się, że były tam głównie naboje i magazynki, pełne i puste. Chwilę trwało nim przejrzał wszystkie czemu Jack bacznie się przyglądał. Okazało się, że z tego małego składowiska Scott w końcu wyłuskał potrzebny magazynek do Sigmy. Dobrze, że nie trafił na jakiś rzadszy model.

- Zgodnie z umową zostawiam tutaj tego maga. - powiedział Scott wyciągając magazynek do Beretty i naboje z niego przekładając do magazynka do Sigmy. - Sprzętowi przyjrzę się bliżej jak już pozbędziemy się problemu. Ten magazynek po prostu jest mi potrzebny jako back up. - Sanders umieścił pustego maga w wiadrze, a pełny do Sigmy w ładownicy. - Możemy iść. Zamierzasz zostać w barze czy ruszać pod kościół?

Starszy, korpulentny mężczyzna roześmiał się raczej smutnawo słysząc pytanie młodszego i sprawniejszego.

- Czy ja ci wyglądam na kogoś skorego do wojaży? - spytał raczej retorycznie klepiąc się po brzuszysku. - Zresztą z tym? - teraz klepnął się w w udo, trochę powyżej opatrunku. - No i po tym białym gównie? Żebym sobie drugą nogę złamał? - wskazał na wyślizgany śnieg widoczny przez otwarte drzwi. - Nieee… Zostanę tutaj. Już mówiłem zresztą Brian’owi. Poza tym ludzie się zaczęli złazić, zwłaszcza ci którzy nie mają gdzie pójść albo są zbyt słabi by dojść do kościoła. I jak polezę to mi jeszcze w cholerę rozkradną nawet to co zostało. Szkoda, że ta Mała dała dyla. Przydałaby się teraz cholera jedna… - rzekł barman już na podwórzu zamykając z powrotem stodołę.


Scott zaraz po powrocie ze stodoły podziękował Jackowi i zebrał dzieci obecne na piętrze. Wszyscy zdawali się być wyspani i wypoczęci. Oblizując wargi dzieciaki czekały na danie jakie przygotowywał barman. Druga z dziewczynek właśnie kończyła myć twarz kiedy Sanders wszedł na piętro.

- Chodźcie ze mną na dół. - powiedział wojownik do chłopaka. - Może tam będzie wasza mama. Ja niedługo będę musiał wyruszać, a wy będziecie bezpieczniejsi tutaj. Nie będziecie sami. Całkiem spora gromada zostaje w “Łosiu”.

Dzieci popatrzyły na siebie nawzajem, potem jeszcze raz na prawie obcego dla nich mężczyznę i w końcu kiwnęły tylko głowami. Chwilę trwało zanim się pozbierały. Nie za długo, bo nie było za dużo do zbierania. Potem podążyły za Scott’em na dół.

Na głównej, już nieco uporządkowanej sali baru przebywało już prawie tuzin osób. Najemnik widział jak z ciekawością i nadzieją dzieci rozglądają się po zebranych. Widział też jak ta nadzieja gaśnie w miarę jak rozpoznawały kolejne osoby. W końcu usiadły przy jednym ze stolików. Jack okazał się dobrym organizatorem i widać miał czujne oko, bo zaraz przy stoliku pojawił się jeden z jego nowych asystentów z metalowym wiadrem, z którego nalał każdemu z tej młodocianej trójki po talerzu zupy. Pojawiły się też kubki z tą ziołową herbatą.


- Przykro mi, że wasza mama się jeszcze nie znalazła, ale w razie czego tutaj jesteście bezpieczniejsi niż czekając w ruinie po waszym domu. - powiedział Scott do dzieciaków po czym się dosiadł do stolika. - Pokaż no kolego co tam przygotowaliście. - rzucił do pomocnika barmana odstawiając karabin na bok wraz z plecakiem.

To co zdążyli przygotować Jack z asystentami szalu nie robiło. Zwłaszcza w porównaniu do wczorajszych frytek z wołowiną i winem do popicia jakie sobie zamówili wraz z Nico na obiadokolację. I szczerze mówiąc to był ich ostatni w miarę sensowny posiłek więc teraz w południe następnego dnia byli już solidnie głodni. A najeść się specjalnie nie było czym. Był jedynie talerz zupy i to raczej dość cienkawej. Smakowała nieźle, ale była dość wodnista. Dawała ciepło, ale była mało odżywcza. Tak, w porównaniu do wczorajszego, dzisiejsze potrawy reprezentowały się równie postrzelone jak i lokal w którym je serwowano. Właściciel zresztą również.

Dzieci kiwały jedynie głowami i coś tam mruknęły w potwierdzeniu słów najemnika. Jadły jednak dość łapczywie i w milczeniu przez co nie były zbyt dobrymi partnerami do rozmowy. Chociaż ich zachowanie raczej nie odbiegało zbytnio od reszty gości.


Kiedy Scott zjadł skinął głową dzieciakowi i powiedział aby opiekował się rodzeństwem. Najemnik podszedł jeszcze do Nicolette, której przekazał, że idzie załatwić swoje sprawy i zobaczą się w kościele. Wojownik założył plecak, sprawdził leżenie pochew i zawiesił na plecy - obok plecaka - karabin. Było widać, że nie zamierzał go w trasie używać. Miał jednak jeszcze dwa pistolety, których nie miał okazji póki co użyć. Czas go naglił. Musiał dostać się do plemiennych.

Z baru do Enklawy Dzikich było jakieś 700 metrów na wschód. Znajdowała się ona poza standardową, przedwojenną zabudową małej mieściny. Po drodze Scott widział wszędzie ślady walki - zwłaszcza w centrum Cheb. Widział zrujnowane domy oraz podziurawione ciała - głównie napastników. Sporo trucheł psów i dzikusów poukładane było w stosy co pozwoliło najemnikowi dostrzec olbrzymią liczebność jaką stanowił przeciwnik. Mieszkańcy osady mogli dziękować Bogu, że tamci nie potrafili używać broni palnej.

Enklawa nie zmieniła się nic od ostatniej wizyty Scotta. Było jednak więcej strażników, którzy czujnie przyglądali się otoczeniu swoich ziem. Widząc zbliżającego się obcego strażnicy spojrzeli na niego pewnie. Przybysz był w zasięgu kilku osób co dawało im poczucie przewagi liczebnej i pozwoliło zachować stoicki spokój. W odległości kilkunastu kroków jeden ze strażników bramy uniósł rękę.

- Kim jesteś i czego chcesz? - zapytał głośno.

- Nazywam się Scott Sanders i przybyłem porozmawiać z skośnookim mężczyzną o imieniu Tetsu. - powiedział równie głośno i pewnie wojownik patrząc w kierunku rozmówcy. - Wrócił z waszymi łowcami. Wczoraj nie mogliśmy się spotkać. - rewolwerowiec czekał na jakąś odpowiedź.

- Czekaj tutaj. - powiedział strażnik po czym przekazał wiadomość za bramę.

Po pewnym czasie najwyraźniej nikt nie miał obiekcji, bo wojownik został wpuszczony do środka Enklawy. Ziemianki były obudowane wszelkim dostępnym w okolicy materiałem budowlanym. Dwóch strażników stanowiło eskortę, która doprowadziła Sandersa na miejsce. Wewnątrz jednej z ziemianek faktycznie znajdował się skośnooki mężczyzna pasujący do opisu małżonki Tetsu. Tyle przynajmniej można było dostrzec w półmroku jaki tworzyło kilka ogarków. Facet siedział tylko w spodniach i koszuli co w czasie panującego na zewnątrz chłodu było dla Scotta czymś niezwykłym. Miał na szyi jakieś “indiańskie” wisiorki i koraliki. Siedział w pozycji lotosu z zamkniętymi oczami i miał dreszcze. Ciężko było stwierdzić czy poznał się, że ktoś wszedł, zwłaszcza ktoś obcy czy nie.

- Dzień dobry. - powiedział Scott podchodząc do gościa. - Możesz rozmawiać? - zapytał widząc dość nietypowe zachowanie azjaty.

Mężczyzna się nie odezwał. Nadal się trząsł albo z zimna albo od dreszczy i trwał w swojej medytacyjnej pozie. Scott po chwili przypatrywania się mu był prawie pewny, że go usłyszał. Choć niekoniecznie rozpoznał. Sanders nie miał czasu na zabawy. Podszedł zatem do azjaty i złapał go za ramiona. Był czujny i gotowy do szybkiego odsunięcia się, uniku lub bloku. Wojownik chciał pogadać, ale tego typu odpowiedzi nie rozumiał.

- Tetsu! Obudź się! - powiedział do mężczyzny Scott.

- Czego chcesz? Kim jesteś? Daj mi spokój… - odpowiedział mężczyzna trochę sennym i zmęczonym tonem. Głos mu drżał od tych dreszczy, których się nabawił, a te z kolei nie były udawane co czuł najemnik jak go trzymał.

- Nazywam się Scott Sanders. - powiedział najemnik do azjaty nadal go trzymając. - Na polecenie Twojej żony, Akemi, poszukuję Ciebie od kilku tygodni. Zaraz po Twoim zaginięciu urodziła wam synka, który ma już 2 latka. Nazywa się Hisaki. Żona chce abyś wrócił do waszego domu. - na potwierdzenie swych słów wojownik wyciągnął biało-czarne zdjęcie zrobione 3 lata temu starym Polaroidem, które przedstawiało Akemi, Tetsu i Franka Starka.

Facet zdawał się być zdumiony rewelacjami przyniesionymi przez nieznajomego. Patrzył na niego z niedowierzaniem jakby sprawdzał czy ten mówi prawdę. Zdjęcie wziął wciąż będąc pod wpływem zaskoczenia i dopiero po chwili spojrzał na nie. Wpatrywał się w nie dłuższą chwilę gładząc kciukiem kartonową twarz kobiety na zdjęciu.

- Akemi… Ma syna? To znaczy ze mną? Nie wiedziałem… - zdawał się być zaskoczony tym faktem szczególnie. Zaczął potrząsać nerwowo głową jakby bijąc się z myślami. Wyglądał na takiego któremu świat z jakimś tam porządkiem właśnie się zawalił wprowadzając na jego miejsce dziki chaos. - Ale nie. To niewiele zmienia. Nie mogę wrócić. Nie wrócę. Wróć do niej… Do nich… I powiedz, że mnie nie znalazłeś. Albo, że umarłem. Powiedz zresztą co chcesz. Nie wrócę. - po dłuższej chwili milczenia wypowiedział się smutnym, ale dość zdeterminowanym tonem.

- Widzisz tego człowieka na zdjęciu z Tobą i Akemi? - powiedział Sanders pokazując na Starka. - To Frank Stark. Człowiek będący dla Akemi jak brat. Z resztą dla Ciebie zapewne też, bo właśnie on miał Ciebie znaleźć. Razem z nim uczestniczyłem w obronie karawany, którą zaatakowali bandyci. W skutek starcia Frank został śmiertelnie postrzelony chwilę wcześniej ratując życie moje i jeszcze kilku osób. Obiecałem mu, że Ciebie znajdę. - Scott przez chwilę patrzał na azjatę. - Szukałem Ciebie niemal dwa miesiące. Nie było to ani łatwe, ani tanie, ale za cenę jaką zapłacił za mnie Frank zrobiłem to z przyjemnością. Akemi nadal bardzo żywo o Tobie mówi. Hisaki potrzebuje ojca, a ona wsparcia. Nie zostawiaj rodziny. Nie w takich czasach...

- Frankie nie żyje? - widać Scott znów zaskoczył mężczyznę. Nie odzywał się chwilę pogrążony w swoich rozmyślaniach. W końcu zaczął kręcić powoli głową i odpowiedział. - Sam widzisz co się dzieje. Wszyscy giną. Przeze mnie. Zabijam wszystkich, z którymi się zadaję. Nie mogę wrócić. Zostanę tutaj. Tu znajdę oczyszczenie. Tu mi pomogą. - mówił i kręcił głową co raz szybciej. - Tak będzie najlepiej dla nich wszystkich… - rzekł już cichym i zmęczonym głosem.

- Czy ty nic nie rozumiesz, Tetsu? - zapytał Scott nieco głośniej. - Przecież Twoja kobieta i synek zostali całkiem sami. Nie ma Franka, który po Twoim zaginięciu nie mógł wyruszyć do słonecznego Miami, jak marzył, a musiał zostać i opiekować się nimi. Stark wykonywał prace wokół domu, ale kiedy nie było takich musiał bronić karawan, ścigać przestępców i robić wszystko czego inni nie mieli odwagi. Na jednej z takich misji zginął i już nie pomoże Akemi. Musisz wrócić, bo inaczej zmarnujesz życie sobie, jej i waszemu synkowi.

- To ty nic nie rozumiesz! - krzyknął Azjata najemnikowi prosto w twarz jednocześnie odpychając go. Wstał i zaczął nerwowo chodzić po ziemiance. A, że ta była nieduża musiał robić nawrót co jakieś dwa kroki. To jeszcze bardziej potęgowało wrażenie nerwowości.

- Bo ty nic nie wiesz. Nie rozumiesz. - rzekł już nieco spokojniej skośnooki. Zatrzymał się i sięgnął po jakieś woreczki na jednej z półek z powycinanych w indiańskie wzorki. Z niego wyjął coś co wyglądało na podobne do tytoniu i faktycznie nabił fajkę i po chwili dobył się z niej obłok dymu wraz z jakimś dziwnym, ziołowym aromatem. Facet sprawiał wrażenie, że albo palenie albo sama procedura nabijania i odpalania fajki go uspokaja. Czy też daje czas na zebranie myśli.


- Widzisz. Nie wiedziałem, że Akemi jest w ciąży. Że mamy syna. Że Frank nie żyje. Ja… - chwilę szukał właściwych słów po czym dokończył - … Ja nie mogę wrócić. Naprawdę. Im będzie lepiej beze mnie. Będą… Bezpieczniejsi. Ja… Ja… - zawahał się, widać było, że walczy ze sobą. W końcu się jednak przemógł i kontynuował. - Ja narobiłem sobie wrogów. I robiłem straszne rzeczy. I dlatego nie mogę wrócić. I nie chcę. Oni sobie poradzą beze mnie. Jak się spotkamy, jak się wyda, że żyję to będzie jak wyrok dla nich. Lepiej niech o mnie zapomną. A mnie będzie lepiej zapomnieć… O całym tamtym życiu. Zostanę tutaj. - znów popadł w swój smutny i smętny ton. Zdawało się jednak, że ma to wszystko przemyślane i ułożone i “nie szyje” historyjki na poczekaniu dla nieznajomego.

- Posłuchaj mnie teraz… - powiedział Sanders spokojnie. - Każdy czasem musi robić straszne rzeczy. Ja je robię niemal każdego dnia co nie oznacza, że jestem zły. Przejmowałbym się bardziej jednak Twoimi wrogami. Przynajmniej do czasu aż spotkają mnie. Powiedz komu podpadłeś, a ja się tym zajmę. Frank uratował mi życie to w podzięce ja mogę uratować Twoje. - Scott nie tracił entuzjazmu. - Twoim zmartwieniem będzie jedynie opieka nad Akemi i młodym. Ja się zajmę gośćmi, którym zalazłeś za skórę. Teraz rozumiesz?

Facet słysząc słowa najemnika spojrzał na niego całkiem przytomnie i uważnie. Zupełnie jakby sprawdzał jak poważnie można traktować jego słowa. W końcu uciekł spojrzeniem gdzieś w kąt i chwilę w milczeniu ćmił tę swoją faję w indiańskie wzorki i z dziwnym tytoniem. W końcu odezwał się ponownie.

- Człowieku… Naprawdę dziwi mnie to co ty mówisz… Musiałeś bardzo dobrze chyba znać Frank’a… Ale naprawdę nie zdajesz sobie sprawy co właśnie zaproponowałeś. I komu. - rzekł cichym zmęczonym głosem. Wrócił wzrokiem do najemnika i spytał go mrużąc uważnie oczy. - Właściwie to co Ci o mnie powiedzieli Akemi i Frank? - Scott specem od negocjacji nie był, ale widział, że Azjata dość przywiązywał wagę do tego pytania.

- Frank nie zdążył powiedzieć nic. - rzucił Scott. - Umarł jedynie prosząc mnie abym pomógł jego siostrze. Później odnalazłem i poznałem Akemi i młodego. To ona mi o Tobie opowiedziała. Początkowo po Twoim zaginięciu ona myślała, że nie żyjesz. Frank szukał Ciebie bez wytchnienia jednak bez skutku. - Sanders się zastanowił. - Dopiero kilka tygodni przed tym jak znalazłem Akemi ta spotkała podróżnika, który twierdził, że Ciebie wiedział. Był pewny. Byłeś wtedy w okolicy centrum Detroit. Dowiedziałem się dokładnie jak wyglądasz oraz tego, że zajmowałeś się naprawą i obsługą komputerów. Zaginąłeś ponad dwa lata przed narodzinami Twojego synka. Wyszedłeś po żarcie i nie wróciłeś. Akemi jednak do teraz nie porzuciła nadziei. Od centrum Det szedłem za Tobą kilka tygodni. Po drodze dowiadywałem się o Tobie i Twoich trzech kompanach. Dognałem was jednak dopiero w okolicach wyspy. Resztę wiesz… - wojownik spojrzał mu głęboko w oczy i powiedział zdecydowanie. - Nie ważne komu zalazłeś za skórę. Nazywam się Scott Sanders i prędzej zdechnę niż będę komuś dłużny moje życie. Myślę, że jak pomogę waszej rodzinie zrewanżuję się losowi…
 
Lechu jest offline