Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Postapokalipsa > Archiwum sesji z działu Postapokalipsa
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Postapokalipsa Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie Postapo (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 05-10-2014, 00:03   #101
 
Carloss's Avatar
 
Reputacja: 1 Carloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputację
Chłopak leniwie otworzył oczy i przeciągnął się. Dopiero gdy ręką wyczuł ciepły materac w miejscu, gdzie powinny znajdować się włosy Marli, Will usłyszał cichy szum wody z łazienki.

Chłopak wstał i jeszcze raz się przeciągnął. Wczoraj czuł się jakby mógł przespać całą zimę, jednak na szczęście obudził się rzeźki i wypoczęty. Will podszedł powoli do drzwi łazienki i cicho zapukał. Nie czekając na odpowiedź uchylił je i wszedł do środka. Chłopak wiedział, że powinien pójść porozmawiać z Barneyem, zacząć jakieś przygotowania, sprawdzić, czy Baba już wrócił, nie mógł się jednak powstrzymać przed wspólną kąpielą z dziewczyną.

Dopiero zrelaksowany, świeży i zadowolony wyszedł sprawdzić jak się mają sprawy. Pobieżnie przeczytał raporty, które pokazał mu Barney, myśląc cały czas o brakujących towarzyszach. Fakt, że Baba i Chomik nie wrócili w nocy i nie ma od nich żadnych wieści, z całą pewnością nie wprawiał w dobry nastrój. Teraz możliwości co wykombinał w swojej główce Baba były tysiące: mogli przybyć zbyt późno i ruszyć za napastnikami szukać zemsty, mogli odeprzeć pierwszy atak i teraz przygotowywać wioskę na kolejną ofensywę, mogli odeprzeć atak i w tym momencie zmierzać na wyspę licząc na pomoc Schroniarzy. Na szczęście Babie towarzyszył Chomik, dlatego też te najbardziej radykalne pomysły raczej można było wykluczyć. Chłopak nie wiedział co się z nimi dzieje, jednak był dobrej myśli. W końcu przekonał się już wiele razy, że nie tak łatwo zabić ich mutanta.

Mimo zamyślenia chłopak wyłapał trochę z raportów które czytał. Wiadomość o stabilnym, ale wymagającym kontroli stanie Topielca była zdecydowanie dobra. Will miał nadzieję, że troska o towarzysza wybije Kelly wszystkie głupie pomysły z głowy.

Po dotarciu do kuchni, chłopak nie zwrócił szczególnej uwagi na słowa Marii. Przebąknął tylko coś o Barneyu, pytaniach które Baba chciał zadać dziewczynie i zaczął jeść. Po całym dniu o pustym żołądku praktycznie wszystko smakowałoby jak ambrozja. A w nawet normalnych warunkach całkiem smaczne jedzenie Marii, teraz wydawało się chłopakowi spełnieniem wszystkich kulinarnych marzeń na raz.
Po skończonej uczcie chłopak przejrzał dokumenty, które zostawił mu Barney, o wyprawie do niższych pięter i naprawie generatora. Wszystko co tam było omówili już wczoraj, więc chłopak nie dowiedział się niczego nowego. Will przypomniał sobie walki jakie stoczyli niecały miesiąc temu by znaleźć szczepionki: zmutowane pająki, małpki i inne przerażające stwory. Chłopak mógł się tylko domyślać, że na toksykologii stworzenia będą miały jeszcze więcej par odnóży, czy nieprzeciętną liczbę innych części ciała. Jednak kiedyś i tak będą musieli tam zejść...

Gdy już miał wracać do siebie, by wszystko przemyśleć usłyszał kłótnię Kelly z ich znajomym rycerzem.

- Dzień dobry - powiedział dobiegając do kłócącej się dwójki - Edriku, nie wypada używać takich słów przy damie... - chłopak miał nadzieję, że kodeks rycerski uwzględnia czystość słownictwa - Co się stało? Dlaczego chcesz stąd wyjść? - spytał wojowniczą brunetkę

- No przy damie nie… - zgodził się grzecznie Rycerz Pustkowi czym pewnie zaostrzyłby tylko konflikt z kumpelą Baby gdyby nie to, że ona przelała ciężar rozmowy na cwaniaka z Vegas.

- A chcę wyjść! Chcę wyjść z bronią tak jak obiecałeś! Pokaż, że nie traktujecie nas jak więźniów bo z tym tumanem w ogóle nie idzie po ludzku rozmawiać! - krzyknęła wściekła najemniczka wcale nie ukrywając swoich zamiarów.

- Jak chcecie wyjść, to oczywiście droga wolna - odpowiedział chłopak dziewczynie - Tylko z tego co napisał Barney, to najlepiej byłoby obserwować Henrego jeszcze przez 24 godziny. Domyślam się, że chcesz poszukać Baby? [/i][/b]- kontynuował - Z tego co znam Babę, zrobi wszystko żeby pomóc mieszkańcom miasteczka. Czyli pewnie będzie chciał przyprowadzić ich tutaj…
A bez odpowiedniego przygotowania bunkra nie będziemy mogli ich przyjąć. Wtedy jedyne co ich wszystkich czeka to śmierć z ręki gangerów. A Baba pewnie zdecyduje umrzeć razem z nimi.
- chłopak zawiesił na chwilę głos próbując na szybko ułożyć kolejne zdanie
- Jeśli chcesz spotkać Babę jak najszybciej i w jednym kawałku, to sądze, że najlepiej będzie jak pomożesz nam przygotować bunkier dla mieszkańców. Żeby Cię uspokoić dostaniecie całą swoją broń z powrotem.

- Will, ja nie jestem taka jak Baba. To znaczy nie umiem tak szybko się poruszać jak on. Nie zdążę dojść i wrócić do osady nim się ściemni. Poza tym nie chcę chodzić bez potrzeby po tym cholernym lodzie.
- rzekła rudowłosa i cwaniak wiedział, że to całkiem zdroworozsądkowa ocena sytuacji. Może zdążyłaby ona czy on dojść ale już nie wrócić. Łażenie po ciemku było zwyczajowym proszeniem się o kłopoty którego unikali rozsądni, rozważni ludzie. No a biorąc pod uwagę co się stało z jej towarzyszem niechęć do zabaw w przeręblu też nie mogła być niezrozumiała.

- Ale i tak chcę wyjść na zewnątrz. Daj mi z godzinę. Potem zobaczę jak możemy wam pomóc tutaj. - rzekła spokojniej patrząc twardo na niego. Chyba należała do typu ludzi co jak się sam nie przekona to nie uwierzy. Lub do tych co rozbrojeni czują się nieswojo i nerwowo.

- Możesz wyjść gdzie tylko wam się podoba - odparł chłopak wprost - Tylko powiedz, czy wrócicie za tę godzinę, bo szczerze mówiąc bardzo przyda nam się wasza pomoc… - Will nie zamierzał w tej kwestii okłamywać dziewczyny. Odkąd oddała broń po dobroci zaczął jej ufać i nie obawiał się wrogości z jej strony.
Następnie chłopak poszedł poszukać Barneya, by omówić z nim szczegóły zejścia na niższe piętra. Mimo, że nie miał pewności, czy mieszkańcy miasteczka w ogóle jeszcze żyją, oczyścić niższe poziomy i tak kiedyś trzeba będzie... Jasne łatwiej byłoby to zrobić z Babą i Chomikiem, ale miał nadzieję, że dziewczyna ich mutanta udowodni swoją wartość.
Co do planu, czy jakiejś wymyślnej taktyki, to ciężko było coś wymyślić wiedząc tak mało jak oni. Jedyne co posiadali to doświadczenie: w końcu oczyścili całą resztę bunkra, a zapewne na niższych poziomach czekały ich podobne zagrożenia.

Will miał godzinę do powrotu Kelly i w tym czasie musiał się przygotować. Zaczął od rozmowy z Barneyem - powiedział, że mogą liczyć na Kelly i jej towarzysza i jeszcze raz usłyszał jak mało wiedzą o tym co znajduje się na dole. Następnie zebrał całą załogę w jadalni i poinformował ich o sytuacji. Miał nadzieję, że Pies nie będzie żywił do niego urazy o zostawienie Chomika na placu boju i przyłączy się do ich małej wycieczki.

Potem przyszedł czas na przygotowanie się do wyprawy. Nauczony poprzednimi walkami nie zapomniał o zabraniu dla każdego jakiegoś źródła światła i tak dużo krótkofalówek jak tylko udało mu się znaleźć.
Po zabraniu swojego standardowego ekwipunku wrócił do jadalni czekając na resztę.
 
Carloss jest offline  
Stary 05-10-2014, 13:54   #102
 
psionik's Avatar
 
Reputacja: 1 psionik ma wspaniałą reputacjępsionik ma wspaniałą reputacjępsionik ma wspaniałą reputacjępsionik ma wspaniałą reputacjępsionik ma wspaniałą reputacjępsionik ma wspaniałą reputacjępsionik ma wspaniałą reputacjępsionik ma wspaniałą reputacjępsionik ma wspaniałą reputacjępsionik ma wspaniałą reputacjępsionik ma wspaniałą reputację
John był zbyt zmęczony, by protestować, więc machnięciem ręki zgodził się plan Scotta. Być może najemnik faktycznie nie ma złych zamiarów (póki co), a mężczyzna był już u kresu wytrzymałości. Z radością więc położył się na tym co zostało z łóżka i usnął niemal momentalnie. Zanim jednak się ułożył na wszelki wypadek zatarasował drzwi swoim łóżkiem.


Gdy obudził się, przez wybite okno doszły go zarówno rozmowy prowadzone na zewnątrz, jak i promienie Słońca nieśmiało wpadające do środka. Mężczyzna przeciągnął się i podniósł się na pozycji siedzącej, a następnie powoli, nieśpiesznie rozejrzał wokoło. W pokoju panował istny burdel, jednak broń, którą przyniósł wczoraj z Erikiem i Yeleną zdawała się być na miejscu.
Przez pierwszy kwadrans, John kompletował swój ekwipunek, który musiał zostawić w knajpie, po tym jak dzień wcześniej został zgarnięty na komisariat. Większość rzeczy była zdatna do użytku, w tym zapasowe ubranie. 10 minut później, John zaszedł do pokoju Erika, sprawdzić co z chłopakiem. Nie wyglądało to najlepiej, a rozwijając ranę, mężczyzna mógł powiedzieć, że jego wyczyn wczorajszego wieczoru był naprawdę niezły w porównaniu do tego, co widział teraz.
Cwaniak wymienił opatrunek, korzystając z prowizorycznej apteczki, jaką zorganizował Jack. Jakieś stare łachmany robiące za bandaż i coś, co robiło za gazę. John nie chciał wiedzieć do czego było to używane wcześniej.
Korzystając z resztek alkoholu, mężczyzna przemył ranę i ponownie założył opatrunek. Gdy skończył, stwierdził, że zdecydowanie wczoraj wyszedł on lepiej, kto wie? Może stres i zastrzyk adrenaliny uwalniają więcej ukrytych zdolności, niż można było przewidzieć?

Tak, czy inaczej, John pomógł Erikowi zejść na dół i usiąść przy stole. Być podbuduje to nieco morale miejscowych, widząc swojego posterunkowego, co prawda w słabym, ale jednak jednym kawałku.


Posiliwszy się nieco, John zastanawiał się co dalej. Will nie poczekał, co zresztą było do przewidzenia, ale podsłuchał, że Baba kręci się gdzieś w okolicy. Przekonanie niedorozwiniętego mutanta, żeby mu pomógł nie powinno być trudne, ale pozostawała jeszcze sprawa najemników. Po co oni przybyli do Cheb? Nim mężczyzna wyruszy w dalszą drogę, będzie musiał znaleźć odpowiedź na to pytanie. Z bezruchu wyrwała go Nico, która podpytywała miejscowych o Babę i schroniarzy. John szybko pobiegł na górę, pakując ze sobą obrzyna, swoje dwie spluw i amunicję. Wziął płaszcz i kapelusz i wybiegł za dziewczyną.


- HEJ! POCZEKAJ! - krzyknął biegnąc za Nico. - Zdaje się, że idziemy w tym samym kierunku -
 
psionik jest offline  
Stary 05-10-2014, 21:49   #103
 
Lechu's Avatar
 
Reputacja: 1 Lechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputację
Post Dziękuję MG za dialogi...


Sanders nie potrafił opatrywać ran. Najdotkliwiej przekonał się o tym Eric - zastępca szeryfa, którego nie miał akurat kto opatrzyć. Scott był chętny, ale wyjątkowo sobie z tym nie radził. Eric nie był tak twardy jak zakładał najemnik. Ranny cały czas się ruszał, syczał i skomlał co w połączeniu z małą ilością słabej jakości bandaża nie ułatwiało rewolwerowcowi i monterce roboty. Chwilami wojownik nie potrafił opanować naraz materiału, nożyczek, butelki z alkoholem i ciała pacjenta dlatego pomoc Yeleny okazała się bezcenna. Dopiero tego feralnego wieczoru Sanders zdał sobie sprawę jak dużym utrudnieniem dla medyka jest smród, brud i ciemność. Gdyby nie spora ilość alkoholu Eric straciłby zapewne tyle krwi, że... jego ciało przypominałoby skorupkę jajka po wyjęciu całego wnętrza.

Zmęczony i spocony Scott znowu zdał sobie sprawę jak bardzo się mylił wątpiąc w swoje człowieczeństwo. Czy ktoś kto nie przejmuje się losem bliźniego pakowałby się w coś takiego jak on tej nocy? No... nie licząc chorych psychicznie, których nie brał pod uwagę. Zanim Sanders zmienił Johna na warcie musiał doprowadzić do porządku swój strój i umyć się, bo przeciwnik wyśledzi go po smrodzie jaki wokół siebie roznosi...


Na warcie rewolwerowiec trwał w bezruchu niczym posąg. Sanders był pewien, że gdyby coś niepokojącego usłyszał to nie byłby odgłos, który wyemitował sam. Scott był czujny co w jego przypadku świadczyło nie tylko o bacznej obserwacji i nasłuchiwaniu, ale też gotowości do walki. Mało kto potrafił tak szybko, niemal intuicyjnie, przygotować się do boju jak on.

Sanders spędził na wartach najwięcej czasu, a zmieniać mogła go jedynie Nicolette - ewentualnie z jakimś towarzystwem. Nikomu innemu poza nią nie ufał. DuClare podczas kilku całkiem dobrze przeprowadzonych akcji zaskarbiła sobie zaufanie rewolwerowca, o które ostatnimi czasy było cholernie trudno.

Kiedy ostatnia warta Nicolette dobiegła końca, a Scott wstał okazało się, że był w barze Brian, który przekazał, że szeryf Dalton zorganizował punkt zborny w kościele. Ponoć zastępca szeryfa miał się całkiem nieźle i sporządzał listę tych, którzy przeżyli.


Kiedy na dole "Łosia" zbierali się już ludzie Scott - poza pilnowaniem porządku - ogarniał swój sprzęt i siebie. Czyścił wszystko wliczając swój mundur, oporządzenie i plecak. Z dworu przyniósł trochę czystego śniegu, roztopił go i wraz z Żółwikiem wrzucił do środka sporej miski. Kiedy usunął z wierzchu brązowy nalot mógł się umyć w niemal całkowicie czystej wodzie. Kiedy tylko Sanders znalazł Jacka musiał z nim pogadać. Postanowił zrobić to w pokoju na piętrze.

- Jak się czujesz? - zapytał najemnik patrząc na jeszcze lekko zaspanego gospodarza. - Słuchaj potrzebuje zamiennego magazynka do tego. - pokazał na Smith&Wessona Sigme. - Nie pogardziłbym też amunicją 9mm Para. Jak chcesz mogę Ci dać w zamian magazynek do Beretty 92, a amunicję i tak wyjebie zapewne broniąc Cheb i jej mieszkańców. - uśmiechnął się krzywo wojownik. - To jak? Mogę iść do stodoły? Jak chcesz możemy tam ruszyć razem aby nie wyszło, że chce coś przygarnąć bez twojej wiedzy.

Scott widział, że Jack chyba czuł się zdecydowanie lepiej niż w nocy. Od razu napotkał czujne spojrzenie starego, handlowego wygi.

- Nie tak prędko kolego. - zastopował najemnika właściciel lokalu. - Po pierwsze ja się znam na broni na tyle by wiedzieć którym końcem się strzela więc nie wiem czy w stodole jest takie coś. Część miałem tu, z ostatnich wymian ale sam widzisz jak to teraz wygląda. - tu powiódł ręką na rozbebeszoną knajpę. - Ale jeśli nawet tam coś takiego jest… - tu wskazał głową za siebie, na podwórze, za którym stała stodoła - To może stodoła jest moja, ale nie rzeczy o które pytasz. Jak wszystkie co tam są zresztą. By coś z tego ruszyć muszę mieć zgodę przynajmniej Daltona i pastora Miltona. - wzruszył na koniec ramionami.

- Ja Ci ratuję życie zabijając ostatnich dzikusów w barze i jego okolicy, a ty mi żałujesz magazynka, za którego dam Ci inny, warty z resztą nie mniej? - zapytał z lekkim niedowierzaniem Scott. - Zanim zaczniesz tak na sucho kalkulować i wyliczać przypomnij sobie kto wczoraj w nocy poszedł w miasto aby ratować mieszkańców Cheb i Twoich najlepszych klientów? I ja, kurwa, nie zamierzam zwrócić się do nikogo o zwrot ponad 50 naboi karabinowych, które wyjebałem w kierunku przeciwników waszej osady, Twoich również. I nie chodzi mi o to, że już drugi raz ratuję bezinteresownie społeczność Cheb, ale o to, że następnym razem to ja mogę zacząć kalkulować kiedy jacyś cwaniacy wjadą do Twojego baru i zaczną rozpierdalać wszystko i wszystkich. To ja mogę się zastanawiać czy mi się opłaca w to mieszać. Naprawdę aby wymienić się ze mną magazynkami potrzebujesz zgody szeryfa, który Ci jej na pewno udzieli i księdza? - Sanders wzrok miał zimny, beznamiętny, a cała serdeczność jaką Jack sobie u niego wypracował przez ostatnie godziny zniknęła nagle niczym owad wpierdolony przez napromieniowaną żabę.

Barman zdawał się być zirytowany tokiem rozmowy ze swoim gościem jednak odpowiedział mu dość spokojnie.

- A ja cię karmię ostatnimi zapasami jakie mi zostały po tych skurwielach i jakoś tobie ani reszcie tego nie rozliczam ani nawet nie wypominam. - odwarknął najemnikowi naśladując jego roszczeniowy ton. - I zanim zaczniesz tak sucho kalkulować i zgłaszać pretensję może byś przemyślał chwilę co? Może to ja powinienem mieć właśnie pretensje, że podczas napadu Cię tu nie było tylko gdzieś żeś sobie polazł co? Może razem byśmy obronili to miejsce a Ci ludzie by żyli. Niewiele nam brakowało. - zamilkł na chwilę kierując wzrok na widoczne w półmroku poranka ciała poległych obrońców. - Ale nie mam do ciebie o to pretensji Scott. Wszyscy jedziemy na tym samym wózku. Wszyscy braliśmy udział w walkach. Więc nawet jak wywaliłeś ileś tam naboi to jak przemyślisz to mam nadzieję, dotrze do ciebie, że tak naprawdę zrobiłeś to także we własnym interesie. I zgodnie ze zdrowym rozsądkiem. - rzekł już spokojniej i nieco ciszej Rudy. - A z magazynkiem nie wiem czego nie rozumiesz. Po pierwsze tłumaczę ci, że nie mam pojęcia czy taki jak chcesz tam w ogóle jest. A po drugie… No to człowieku… Jak byś mi dał coś swojego na przechowanie, a potem wrócił i bym ci powiedział, że to komuś opchnąłem to co byś sobie o mnie pomyślał? Nie mogę bez uzgodnienia z innymi ruszyć z tamtych rzeczy cokolwiek. A z własnych to sam widzisz co mi zostało. - powiódł ręką po zrujnowanym wnętrzu knajpy.

- Mylisz się, Jack. - powiedział Sanders. - Ja tu byłem. Byłem na zewnątrz knajpy i mogłem zabić tych skurwieli nim odjechali. Chciałem to zrobić, ale szeryf Dalton mnie prosił abym tego nie robił. - dodał wojownik. - Profesjonaliści różnią się od żółtodziobów tym, że wykonują zlecenia skrupulatnie. Mylisz się również z tym, że to moja sprawa. To nie moja sprawa. Ja jestem człowiekiem znikąd, którego trup wszystkim tutaj byłby obojętny. Przybyłem tu w jednym celu, który chciałem zrealizować dzisiaj i odejść, ale się zaangażowałem. Zrobiłem to łamiąc swoje zasady. Takich miejsc jak to jest setki. Nawet jak wypierdolę wszystkich gangusów w okolicy w kosmos to w skali Stanów się nic nie zmieni. Aha. Szeryf Dalton rzekł, że jak pomogę z rabusiami mogę wybierać do woli z tego co masz w tej stodole...

- Rany człowieku, mówię o tych patafianach z dzidami, a nie o tych dupkach co się tu strzelali wcześniej. Wiem, że wtedy tu byłeś, sam widziałem. - Jack przewrócił oczami na wypowiedź najemnika. Zamyślił się na chwilę jak ten powołał się na swoje ustalenia z szeryfem. - Nic mi o tym nie wiadomo. Wiem, że Dalton załatwił tobie i tej blondzi pokój, wikt i opierunek. Więc z tym nie ma problemu. Wiem, bo rozmawiał ze mną o tym. Ale z tym grzebaniem w stodole to miało być po tym jak się z nimi rozprawicie. Tak mi powiedział. - starszy łysiejący mężczyzna zdawał się rozważać coś w głowie. Zmierzył krytycznym spojrzeniem posturę najemnika ewidentnie obcinając go z góry na dół i z powrotem. - No dobra, niech będzie. Dalton mówił też, że jesteście w porządku, a nie jak te strzelające się tutaj zasrańće. Chodź ze mną. - machnął ręką i razem pokuśtykali ku tylnemu wejściu, a dalej przez zlodowaciały śnieg, który od najemnika wymagał uważnego stąpania, a dla postrzelonego kuternogi był nie lada przeprawą. - Ale serio ci mówię, że nie mam pojęcia czy tam jest ten cholerny magazynek jakiego szukasz… - rzekł ciężko sapiąc barman, gdy grzebał w kieszeni i po charakterystycznym brzęczeniu Sanders zorientował się, że szuka kluczy.

W środku pomieszczenie było dużo szczelniejsze niż knajpa. Mimo poranka na zewnątrz było jeszcze ciemno. Stąd Jack chwilę grzebał się przy zapalaniu lampy naftowej. Po chwili, gdy w promieniu kilku kroków rozpełzł się miły, ciepły promień światła ruszyli dalej. Pierwsze co sie rzuciło w oczy najemnikowi to martwe ciała Sand Runnersów oraz tych dwóch twardzieli, którzy zginęli w obu wcześniejszych strzelaninach. Leżeli w rządku pod jedną ze ścian. Zimno panujące w pomieszczeniu skutecznie zabezpieczało ciała teraz już pewnie zamrożone na kamień. Tak jak się spodziewał nie było tu jednak ciała tego kolesia z mechanicznym ramieniem.

Jack nie poświęcił trupom nawet rzutu oka. Bez wahania pokuśtykał w głąb większej przestrzeni, a promień światła wraz za nim. Tam pod ścianami stały różne gamble poupychane w jakiś skrzyniach na owoce, plastikowych i metalowych wiadrach, skórzanych torbach, jutowych workach lub co większe leżały po prostu luzem. Z tego co wyzierało na zewnątrz wyglądało na to, że mieszkańcy naszykowali na okup to co można się po tego typu społeczności spodziewać czyli głównie żywność i wytwory swojej pracy rąk. Broni - zwłaszcza tej klasy jaka była własnością najemnika - właściwie nie było.

Barman jednak podszedł do jakiegoś stosu wiader i podał jedno z nich najemnikowi mówiąc by sobie coś wybrał. Okazało się, że były tam głównie naboje i magazynki, pełne i puste. Chwilę trwało nim przejrzał wszystkie czemu Jack bacznie się przyglądał. Okazało się, że z tego małego składowiska Scott w końcu wyłuskał potrzebny magazynek do Sigmy. Dobrze, że nie trafił na jakiś rzadszy model.

- Zgodnie z umową zostawiam tutaj tego maga. - powiedział Scott wyciągając magazynek do Beretty i naboje z niego przekładając do magazynka do Sigmy. - Sprzętowi przyjrzę się bliżej jak już pozbędziemy się problemu. Ten magazynek po prostu jest mi potrzebny jako back up. - Sanders umieścił pustego maga w wiadrze, a pełny do Sigmy w ładownicy. - Możemy iść. Zamierzasz zostać w barze czy ruszać pod kościół?

Starszy, korpulentny mężczyzna roześmiał się raczej smutnawo słysząc pytanie młodszego i sprawniejszego.

- Czy ja ci wyglądam na kogoś skorego do wojaży? - spytał raczej retorycznie klepiąc się po brzuszysku. - Zresztą z tym? - teraz klepnął się w w udo, trochę powyżej opatrunku. - No i po tym białym gównie? Żebym sobie drugą nogę złamał? - wskazał na wyślizgany śnieg widoczny przez otwarte drzwi. - Nieee… Zostanę tutaj. Już mówiłem zresztą Brian’owi. Poza tym ludzie się zaczęli złazić, zwłaszcza ci którzy nie mają gdzie pójść albo są zbyt słabi by dojść do kościoła. I jak polezę to mi jeszcze w cholerę rozkradną nawet to co zostało. Szkoda, że ta Mała dała dyla. Przydałaby się teraz cholera jedna… - rzekł barman już na podwórzu zamykając z powrotem stodołę.


Scott zaraz po powrocie ze stodoły podziękował Jackowi i zebrał dzieci obecne na piętrze. Wszyscy zdawali się być wyspani i wypoczęci. Oblizując wargi dzieciaki czekały na danie jakie przygotowywał barman. Druga z dziewczynek właśnie kończyła myć twarz kiedy Sanders wszedł na piętro.

- Chodźcie ze mną na dół. - powiedział wojownik do chłopaka. - Może tam będzie wasza mama. Ja niedługo będę musiał wyruszać, a wy będziecie bezpieczniejsi tutaj. Nie będziecie sami. Całkiem spora gromada zostaje w “Łosiu”.

Dzieci popatrzyły na siebie nawzajem, potem jeszcze raz na prawie obcego dla nich mężczyznę i w końcu kiwnęły tylko głowami. Chwilę trwało zanim się pozbierały. Nie za długo, bo nie było za dużo do zbierania. Potem podążyły za Scott’em na dół.

Na głównej, już nieco uporządkowanej sali baru przebywało już prawie tuzin osób. Najemnik widział jak z ciekawością i nadzieją dzieci rozglądają się po zebranych. Widział też jak ta nadzieja gaśnie w miarę jak rozpoznawały kolejne osoby. W końcu usiadły przy jednym ze stolików. Jack okazał się dobrym organizatorem i widać miał czujne oko, bo zaraz przy stoliku pojawił się jeden z jego nowych asystentów z metalowym wiadrem, z którego nalał każdemu z tej młodocianej trójki po talerzu zupy. Pojawiły się też kubki z tą ziołową herbatą.


- Przykro mi, że wasza mama się jeszcze nie znalazła, ale w razie czego tutaj jesteście bezpieczniejsi niż czekając w ruinie po waszym domu. - powiedział Scott do dzieciaków po czym się dosiadł do stolika. - Pokaż no kolego co tam przygotowaliście. - rzucił do pomocnika barmana odstawiając karabin na bok wraz z plecakiem.

To co zdążyli przygotować Jack z asystentami szalu nie robiło. Zwłaszcza w porównaniu do wczorajszych frytek z wołowiną i winem do popicia jakie sobie zamówili wraz z Nico na obiadokolację. I szczerze mówiąc to był ich ostatni w miarę sensowny posiłek więc teraz w południe następnego dnia byli już solidnie głodni. A najeść się specjalnie nie było czym. Był jedynie talerz zupy i to raczej dość cienkawej. Smakowała nieźle, ale była dość wodnista. Dawała ciepło, ale była mało odżywcza. Tak, w porównaniu do wczorajszego, dzisiejsze potrawy reprezentowały się równie postrzelone jak i lokal w którym je serwowano. Właściciel zresztą również.

Dzieci kiwały jedynie głowami i coś tam mruknęły w potwierdzeniu słów najemnika. Jadły jednak dość łapczywie i w milczeniu przez co nie były zbyt dobrymi partnerami do rozmowy. Chociaż ich zachowanie raczej nie odbiegało zbytnio od reszty gości.


Kiedy Scott zjadł skinął głową dzieciakowi i powiedział aby opiekował się rodzeństwem. Najemnik podszedł jeszcze do Nicolette, której przekazał, że idzie załatwić swoje sprawy i zobaczą się w kościele. Wojownik założył plecak, sprawdził leżenie pochew i zawiesił na plecy - obok plecaka - karabin. Było widać, że nie zamierzał go w trasie używać. Miał jednak jeszcze dwa pistolety, których nie miał okazji póki co użyć. Czas go naglił. Musiał dostać się do plemiennych.

Z baru do Enklawy Dzikich było jakieś 700 metrów na wschód. Znajdowała się ona poza standardową, przedwojenną zabudową małej mieściny. Po drodze Scott widział wszędzie ślady walki - zwłaszcza w centrum Cheb. Widział zrujnowane domy oraz podziurawione ciała - głównie napastników. Sporo trucheł psów i dzikusów poukładane było w stosy co pozwoliło najemnikowi dostrzec olbrzymią liczebność jaką stanowił przeciwnik. Mieszkańcy osady mogli dziękować Bogu, że tamci nie potrafili używać broni palnej.

Enklawa nie zmieniła się nic od ostatniej wizyty Scotta. Było jednak więcej strażników, którzy czujnie przyglądali się otoczeniu swoich ziem. Widząc zbliżającego się obcego strażnicy spojrzeli na niego pewnie. Przybysz był w zasięgu kilku osób co dawało im poczucie przewagi liczebnej i pozwoliło zachować stoicki spokój. W odległości kilkunastu kroków jeden ze strażników bramy uniósł rękę.

- Kim jesteś i czego chcesz? - zapytał głośno.

- Nazywam się Scott Sanders i przybyłem porozmawiać z skośnookim mężczyzną o imieniu Tetsu. - powiedział równie głośno i pewnie wojownik patrząc w kierunku rozmówcy. - Wrócił z waszymi łowcami. Wczoraj nie mogliśmy się spotkać. - rewolwerowiec czekał na jakąś odpowiedź.

- Czekaj tutaj. - powiedział strażnik po czym przekazał wiadomość za bramę.

Po pewnym czasie najwyraźniej nikt nie miał obiekcji, bo wojownik został wpuszczony do środka Enklawy. Ziemianki były obudowane wszelkim dostępnym w okolicy materiałem budowlanym. Dwóch strażników stanowiło eskortę, która doprowadziła Sandersa na miejsce. Wewnątrz jednej z ziemianek faktycznie znajdował się skośnooki mężczyzna pasujący do opisu małżonki Tetsu. Tyle przynajmniej można było dostrzec w półmroku jaki tworzyło kilka ogarków. Facet siedział tylko w spodniach i koszuli co w czasie panującego na zewnątrz chłodu było dla Scotta czymś niezwykłym. Miał na szyi jakieś “indiańskie” wisiorki i koraliki. Siedział w pozycji lotosu z zamkniętymi oczami i miał dreszcze. Ciężko było stwierdzić czy poznał się, że ktoś wszedł, zwłaszcza ktoś obcy czy nie.

- Dzień dobry. - powiedział Scott podchodząc do gościa. - Możesz rozmawiać? - zapytał widząc dość nietypowe zachowanie azjaty.

Mężczyzna się nie odezwał. Nadal się trząsł albo z zimna albo od dreszczy i trwał w swojej medytacyjnej pozie. Scott po chwili przypatrywania się mu był prawie pewny, że go usłyszał. Choć niekoniecznie rozpoznał. Sanders nie miał czasu na zabawy. Podszedł zatem do azjaty i złapał go za ramiona. Był czujny i gotowy do szybkiego odsunięcia się, uniku lub bloku. Wojownik chciał pogadać, ale tego typu odpowiedzi nie rozumiał.

- Tetsu! Obudź się! - powiedział do mężczyzny Scott.

- Czego chcesz? Kim jesteś? Daj mi spokój… - odpowiedział mężczyzna trochę sennym i zmęczonym tonem. Głos mu drżał od tych dreszczy, których się nabawił, a te z kolei nie były udawane co czuł najemnik jak go trzymał.

- Nazywam się Scott Sanders. - powiedział najemnik do azjaty nadal go trzymając. - Na polecenie Twojej żony, Akemi, poszukuję Ciebie od kilku tygodni. Zaraz po Twoim zaginięciu urodziła wam synka, który ma już 2 latka. Nazywa się Hisaki. Żona chce abyś wrócił do waszego domu. - na potwierdzenie swych słów wojownik wyciągnął biało-czarne zdjęcie zrobione 3 lata temu starym Polaroidem, które przedstawiało Akemi, Tetsu i Franka Starka.

Facet zdawał się być zdumiony rewelacjami przyniesionymi przez nieznajomego. Patrzył na niego z niedowierzaniem jakby sprawdzał czy ten mówi prawdę. Zdjęcie wziął wciąż będąc pod wpływem zaskoczenia i dopiero po chwili spojrzał na nie. Wpatrywał się w nie dłuższą chwilę gładząc kciukiem kartonową twarz kobiety na zdjęciu.

- Akemi… Ma syna? To znaczy ze mną? Nie wiedziałem… - zdawał się być zaskoczony tym faktem szczególnie. Zaczął potrząsać nerwowo głową jakby bijąc się z myślami. Wyglądał na takiego któremu świat z jakimś tam porządkiem właśnie się zawalił wprowadzając na jego miejsce dziki chaos. - Ale nie. To niewiele zmienia. Nie mogę wrócić. Nie wrócę. Wróć do niej… Do nich… I powiedz, że mnie nie znalazłeś. Albo, że umarłem. Powiedz zresztą co chcesz. Nie wrócę. - po dłuższej chwili milczenia wypowiedział się smutnym, ale dość zdeterminowanym tonem.

- Widzisz tego człowieka na zdjęciu z Tobą i Akemi? - powiedział Sanders pokazując na Starka. - To Frank Stark. Człowiek będący dla Akemi jak brat. Z resztą dla Ciebie zapewne też, bo właśnie on miał Ciebie znaleźć. Razem z nim uczestniczyłem w obronie karawany, którą zaatakowali bandyci. W skutek starcia Frank został śmiertelnie postrzelony chwilę wcześniej ratując życie moje i jeszcze kilku osób. Obiecałem mu, że Ciebie znajdę. - Scott przez chwilę patrzał na azjatę. - Szukałem Ciebie niemal dwa miesiące. Nie było to ani łatwe, ani tanie, ale za cenę jaką zapłacił za mnie Frank zrobiłem to z przyjemnością. Akemi nadal bardzo żywo o Tobie mówi. Hisaki potrzebuje ojca, a ona wsparcia. Nie zostawiaj rodziny. Nie w takich czasach...

- Frankie nie żyje? - widać Scott znów zaskoczył mężczyznę. Nie odzywał się chwilę pogrążony w swoich rozmyślaniach. W końcu zaczął kręcić powoli głową i odpowiedział. - Sam widzisz co się dzieje. Wszyscy giną. Przeze mnie. Zabijam wszystkich, z którymi się zadaję. Nie mogę wrócić. Zostanę tutaj. Tu znajdę oczyszczenie. Tu mi pomogą. - mówił i kręcił głową co raz szybciej. - Tak będzie najlepiej dla nich wszystkich… - rzekł już cichym i zmęczonym głosem.

- Czy ty nic nie rozumiesz, Tetsu? - zapytał Scott nieco głośniej. - Przecież Twoja kobieta i synek zostali całkiem sami. Nie ma Franka, który po Twoim zaginięciu nie mógł wyruszyć do słonecznego Miami, jak marzył, a musiał zostać i opiekować się nimi. Stark wykonywał prace wokół domu, ale kiedy nie było takich musiał bronić karawan, ścigać przestępców i robić wszystko czego inni nie mieli odwagi. Na jednej z takich misji zginął i już nie pomoże Akemi. Musisz wrócić, bo inaczej zmarnujesz życie sobie, jej i waszemu synkowi.

- To ty nic nie rozumiesz! - krzyknął Azjata najemnikowi prosto w twarz jednocześnie odpychając go. Wstał i zaczął nerwowo chodzić po ziemiance. A, że ta była nieduża musiał robić nawrót co jakieś dwa kroki. To jeszcze bardziej potęgowało wrażenie nerwowości.

- Bo ty nic nie wiesz. Nie rozumiesz. - rzekł już nieco spokojniej skośnooki. Zatrzymał się i sięgnął po jakieś woreczki na jednej z półek z powycinanych w indiańskie wzorki. Z niego wyjął coś co wyglądało na podobne do tytoniu i faktycznie nabił fajkę i po chwili dobył się z niej obłok dymu wraz z jakimś dziwnym, ziołowym aromatem. Facet sprawiał wrażenie, że albo palenie albo sama procedura nabijania i odpalania fajki go uspokaja. Czy też daje czas na zebranie myśli.


- Widzisz. Nie wiedziałem, że Akemi jest w ciąży. Że mamy syna. Że Frank nie żyje. Ja… - chwilę szukał właściwych słów po czym dokończył - … Ja nie mogę wrócić. Naprawdę. Im będzie lepiej beze mnie. Będą… Bezpieczniejsi. Ja… Ja… - zawahał się, widać było, że walczy ze sobą. W końcu się jednak przemógł i kontynuował. - Ja narobiłem sobie wrogów. I robiłem straszne rzeczy. I dlatego nie mogę wrócić. I nie chcę. Oni sobie poradzą beze mnie. Jak się spotkamy, jak się wyda, że żyję to będzie jak wyrok dla nich. Lepiej niech o mnie zapomną. A mnie będzie lepiej zapomnieć… O całym tamtym życiu. Zostanę tutaj. - znów popadł w swój smutny i smętny ton. Zdawało się jednak, że ma to wszystko przemyślane i ułożone i “nie szyje” historyjki na poczekaniu dla nieznajomego.

- Posłuchaj mnie teraz… - powiedział Sanders spokojnie. - Każdy czasem musi robić straszne rzeczy. Ja je robię niemal każdego dnia co nie oznacza, że jestem zły. Przejmowałbym się bardziej jednak Twoimi wrogami. Przynajmniej do czasu aż spotkają mnie. Powiedz komu podpadłeś, a ja się tym zajmę. Frank uratował mi życie to w podzięce ja mogę uratować Twoje. - Scott nie tracił entuzjazmu. - Twoim zmartwieniem będzie jedynie opieka nad Akemi i młodym. Ja się zajmę gośćmi, którym zalazłeś za skórę. Teraz rozumiesz?

Facet słysząc słowa najemnika spojrzał na niego całkiem przytomnie i uważnie. Zupełnie jakby sprawdzał jak poważnie można traktować jego słowa. W końcu uciekł spojrzeniem gdzieś w kąt i chwilę w milczeniu ćmił tę swoją faję w indiańskie wzorki i z dziwnym tytoniem. W końcu odezwał się ponownie.

- Człowieku… Naprawdę dziwi mnie to co ty mówisz… Musiałeś bardzo dobrze chyba znać Frank’a… Ale naprawdę nie zdajesz sobie sprawy co właśnie zaproponowałeś. I komu. - rzekł cichym zmęczonym głosem. Wrócił wzrokiem do najemnika i spytał go mrużąc uważnie oczy. - Właściwie to co Ci o mnie powiedzieli Akemi i Frank? - Scott specem od negocjacji nie był, ale widział, że Azjata dość przywiązywał wagę do tego pytania.

- Frank nie zdążył powiedzieć nic. - rzucił Scott. - Umarł jedynie prosząc mnie abym pomógł jego siostrze. Później odnalazłem i poznałem Akemi i młodego. To ona mi o Tobie opowiedziała. Początkowo po Twoim zaginięciu ona myślała, że nie żyjesz. Frank szukał Ciebie bez wytchnienia jednak bez skutku. - Sanders się zastanowił. - Dopiero kilka tygodni przed tym jak znalazłem Akemi ta spotkała podróżnika, który twierdził, że Ciebie wiedział. Był pewny. Byłeś wtedy w okolicy centrum Detroit. Dowiedziałem się dokładnie jak wyglądasz oraz tego, że zajmowałeś się naprawą i obsługą komputerów. Zaginąłeś ponad dwa lata przed narodzinami Twojego synka. Wyszedłeś po żarcie i nie wróciłeś. Akemi jednak do teraz nie porzuciła nadziei. Od centrum Det szedłem za Tobą kilka tygodni. Po drodze dowiadywałem się o Tobie i Twoich trzech kompanach. Dognałem was jednak dopiero w okolicach wyspy. Resztę wiesz… - wojownik spojrzał mu głęboko w oczy i powiedział zdecydowanie. - Nie ważne komu zalazłeś za skórę. Nazywam się Scott Sanders i prędzej zdechnę niż będę komuś dłużny moje życie. Myślę, że jak pomogę waszej rodzinie zrewanżuję się losowi…
 
Lechu jest offline  
Stary 06-10-2014, 16:27   #104
Majster Cziter
 
Pipboy79's Avatar
 
Reputacja: 1 Pipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputację
Północne Cheb; wejście do budynku; południe


Bosede "Baba" Kafu



Wielgachny mutant, po "zaprowadzeniu porządku" i "wyplenieniu" a właściwie wypaleniu siedliska zła w osadzie mógł wrócić do przerwanego patrolu. Jakiś czas później dotarł w okolicę niezbyt rzucającego sie w oczy budynku wewnątrz którego zniknęła cieplna sylwetka humanoida. Znów czuł się jak na polowaniu wtedy. Skojarzenie było bardzo silne bo znów się przemykał, chował, skradał, unikał w zamian mając w pogotowiu swoje zmysły. Te zaś informowały go o termicznym rozkładzie otoczenia. Na zimnawe niebiesko - fioletowe kontury drzew, budynków i gruzów nakładały się ciepłe sygnatury ludzi i zwierząt o przewadze żółci i czerwieni. Sygnatury celów. Elektroniczny głos zaś szeptał do niego oceniając sytuację, zalecając taktykę eksterminacji lub pochwycenia celów, zadania maksymalnych strat wrogowi.

Tak było i teraz gdy schowany za załomem budynku był prawie pewny, że przeciwnicy go jeszcze nie dostrzegli. Wskazywały na to ich spokojne sylwetki i brak nerwowości w ruchach. Głos namawiał go na błyskawiczny atak za pomocą jego stalowego przedłużenia wzmocnionych mięśni i dla niepoznaki oddzielonego od reszty ciała w przybocznych pochwach. Głos wabił go obiecując procentowo prawie pewne zwycięstwo. Tak, było prawie zupełnie jak Wtedy...



Wyspa; Schron; południe


Will z Vegas



Gdy Will przyszedł do Barney'a oznajmić mu swoją decyzję o wyprawie na niższe poziomy bunkra ten tylko pokiwał w zamysleniu głową. Nie wyglądał ani na zaskocoznego ani na zdenerwowanego czy przeciwnego temu pomysłowi. Skwitował krótko, że jak Will chce to niech idzie. On zostanie tutaj by dopilnować chorego no i ktos musiał poczekac aż chłopaki albo da chałastra z góry zapuka do bunkra bram.

Dużo trudniejszą przeprawę obaj mieli z powiadomieniem o tej decyzji reszty podziemców i starych i nowych. Jakoś specjalnie wielkiej radości z tego powodu nie było, zwłaszcza wśród wybranych do tego zadania. Ci ze starej ekipy wciąż mieli w pamięci jak wyglądało "sprzątanie" schronu za pierwszym razem i najwyraźniej wcale im się nie spieszyło do powtórki. Takie zaś nastawienie jak i dopiero wyzbywana się spora doza niechęci i nieufności wpłynęła też na Kelly i jej towarzysza. Cwaniakowi wygladało, że zapewne najchętniej spędziła czas na w miarę bezpiecznym zajęciu na Babę niż łaziła po niesprawdzonym podziemnym terenie. Wściekły Pies może i miał gdzieś czy ma iść czy nie ale wolałby poczekać z wyprawą na powrót swojego kumpla. Jednak nikt nie powiedział "nie" i ostatecznie wszyscy poszli się przygotować do zejścia.

Gdy stopniowo zebrali się ponownie w grupce a Barney każdemu wydawał ostatnie instrukcje czy podpowiedzi Will musiał przyznać, że prezentują się całkiem nieźle. Zwłaszcza tak teraz w jednym miejscu obwieszeni bronią, amunicją i sprzętem. Był spryciulski Stripper ze swoim plecakiem z narzedziami i ustrojstwem do sterowania zwiadowczo - bojowym robotem i kałachem w ręku. Był ekscentryczny rycerz Poastapokalipsy sir Edrik ze swoim nieodłacznym rapierem i M 16. No i jego giermek Nu która tłumaczyła na ludzki język to co on mówi. Był szkaradnie poparzony na twarzy Wampir, choć zamienił swoją snajperkę na kolejnego czarnucha co w wyprawie pod ziemię wydawało się rozsądne. No i był górujący nad całą grupą wzrostem i masą były gladiator o indiańskim pochodzeniu ze swoim karabinkiem w łapach i M 16 w zapasie. Do tego każdy miał broń boczną, coś do samoobrony w zwarciu i ładny zapasik amunicji choć musieli już zauważalnie naruszyć zasoby zbrojowni. Do tego dzięki staraniom obu podziemnych speców każdego można było wyekwipować w krótkofalówkę i latarkę.

Na takim tle zespół zadziornej Kelly już aż tak się nie wyróżniał. I Will zauważył, że nawet taki pyskacz jak ona wyraźnie zamilkła. Choć zapewne prędzej by pękła niż się do tego przyznała. Faktem jest, ża cała podziemna wycieczka jaką szykował chłopak z Vegas umiejętnościami i wyposażeniem zdecydowanie przewyższała średnią spotykaną na górze.



Centrum Cheb; knajpa "Wesoły Łoś"; południe


Yelena z Detroit




Niezbyt wyspana Yelena zabrała się niemal zaraz po przebudzeniu za zbieranie swoich gratów w zdemolowanym pokoju. Najpierw oczywiście przemyła nieco twarz, łyknęła swoją tabletkę, jako tako doprowadziła się do porządku… Zbieranie wszystkiego co należało do niej było mozolną robotą. Wyłowić własne graty wśród całego tego bajzlu na podłodze, poskładać do kupy(w przypadku chociażby zestawów narzędzi) i tym podobne zdawało się trwać i trwać…

Gdy jej już naprawdę mocno burczało w brzuchu, a z kuchni dochodziły smakowite zapachy, postanowiła pokręcić się nieco po barze. Po wejściu zaś do głównej sali zastała tam sporą zbieraninę mieszkańców… pitolono coś o zbiórce ludności przez szeryfa w kościele, to ją jednak jakoś tak mało zaciekawiło…

- Wie ktoś gdzie Drzazga? - Zagadnęła pierwszego lepszego typa - A Mishkę może znacie?

Stan pokoju o poranku przyprawiał o płacz i pomstę do nieba. W dzień wyzierał dopiero ogrom zniszczeń jakiego dokonała horda najeźdźców w tym miejscu. Jakiś klucz znalazła pod pod schodami. Któryś ze śrubokrętów był wbity w drewnianą ściane dobre dwa metry nad podłogą, jakieś uszczelki, pewnie nie rozpoznane amatorskim okiem jako uszczelki, leżały na kupce gratów jakie zwalali pomocnicy Jack’a podczas porządkowania pomieszczenia. Jednak nadal główna część ocalałych rzeczy była w jej pokoju. Dokładnie przemieszana z rozwalonym łóżkiem, rozprutą pościelą i połamanymi krzesłami. Nawet drzwi były otwarte w podobny siłowy sposób jak na posterunkowej klatce.

Mimo, że znalazła większość swoich narzędzi pracy to jednak nie wszystko. Brakowało paru śrubokrętów i sporo nakrętek, złwaszcza tych samozaciskowych. No i do tego wszystkie jej torby, plecaki i większość zostawionych ubrań zostały pocięte i porwane i uwalane w czymś obrzydliwym. Więc to co ocalało z pogromu miała luzem a to było cholernie ciężkie do przenoszenia na sobie i własnych rękach.

Z nieco lepszych wieści było to, że ona, tak samo jak reszta gości dostali po talerzu a nawet dwóch ciepłej zupy od Jack’a. Facet kompletnie nie pytal się o zapłatę co w ogóle nie pasowało do wczorajszego wizerunku miejscowego biznesmena. Podobnie była jakaś ziłowa herbata do popicia. Posiłek może specjalnie syty nie był ale był ciepły i przekazywał ciepło w zmarznięte i przemoczone ciała.

Typ zagadnięty przez nią trzymał się za zabandażowane ramię i burknąl coś tylko by mu dała spokój. Generalnie ci co tu byli i siedzieli przy stolikach sprawiali dość osowiałe i przygnębiające wrażenie. Dominowało smutne milczenie kompletnie odmienne od normalnych rozmów jakie były w tym miejscu jeszcze wczoraj przed strzelaninami i zanim zaczął się też cały ten syf. Brakowąło też przyjaznej i uśmiechniętej Marli, której rzeczy w pokoju Yelena nie zauważyła ani całych ani zniszczonych. Bez urokliwej brązowowłosej kelnerki to miejsce tym bardziej zdawało się być miejscem spotkań straceńców i desperatów.

Dalsze indagowanie gości baru nie było zbyt owocne. Ludzie przecząco kręcili głowami na pytanie o któreś z tej parki. Ktoś tylko powiedział, że ci co przeżyli pewnie przyjdą albo tutaj albo pod kościół choćby po to by sprawdzić co się dzieje. A Drzazga… Nie, nikt nigdy nie wiedział gdzie jest Drzazga. Pojawiał się i znikał jak chciał.

Wówczas do baru weszła kolejna osoba. Jakiś chuderlawy facet. Rozglądął się chyba trochę speszony i zaskoczony widokiem knajpy. Po chwili jednak gdy dostrzegł monterkę uśmiechnął się do niej i bez żenady dosiadł się obok niej.

- Sie ma Mała. Gdzie twój szef? Mamy to co chciał. - rzekł do niej bezczelnie. Teraz z bliska dopiero go skojarzyła. To był jeden z tych pomagierów Alana ze zlomowiska. Zdaje się, że łyknęli wtedy gadkę jej i Dawida i na serio wzięli ich za “szefa ze słodką niunią”. No i teraz kolo chciał gadać z Dawidem właśnie.

Yelena właśnie skończyła posiłek, i zapaliła sobie fajkę. Spojrzała na typa w miarę zwyczajowym spojrzeniem, myśląc co by tu wykombinować…
- Nie ma go, i nie wiem kiedy będzie - Skłamała - Poleciał w nocy za dzikusami, mało mu było strzelania do nich na miejscu… każdy ma jakieś hobby nie? - Wzruszyła ramionami, krzywo się uśmiechając.

- Ach tak? - facet nie do końca zdawał się być przekonany kantem monterki ale chyba bardziej był skupiony w tej chwili na jej fizycznych atrybutach niż tym co mówi. Odezwał się jednak całkiem trzeźwo.

- No to super. Ale co z naszą umową? Dał zaliczkę za informację. Mamy informację więc gdzie reszta towaru? Co macie jeszcze dla nas? - spytał bez ogródek.

- Co powiesz na kilka sztuk broni? Od wyboru do koloru: pistolety, rewolwery, peemki, strzelby, karabiny… mamy je ledwie kilka metrów stąd. Więc dajesz info, a ja wręczam Ci gnaty, jak będzie? - Wypuściła perfidnie dymka w stronę jego twarzy.

- Spluwy? Pokaż mi je. - rzucił równie krótko przedstawiciel Alana. Jak każdy kupujący widać chciał najpierw zobaczyć i zbadać towar jaki miał zamiar nabyć.

- Chyba ocipiałeś - Odparła całkiem zwyczajowym tonem - Pokazywałam, jak byłam mała… - Uśmiechnęła się przelotnie - ...nie mam jednak zamiaru ryzykować, że dasz mi w łeb, gdy będziemy sam na sam przy stosie gnatów. Wiedz jednak, że nie mam zamiaru Cię rolować, i tego samego oczekuję od Ciebie. Po prostu więc mów, co masz do powiedzenia, a ja idę po co trzeba, i za chwilę będziesz miał co Ty chcesz. Glock, Beretta itd. pompka, Uzi, UMP, Spriengfield, i takie tam, sporo tego… - Yelena wyciągnęła nowego papierosa i podała gościowi - Mów więc, następnie sobie zajarasz, a zanim będziesz w połowie fajki wracam z czym trzeba. Ot tak, po prostu, bez wielkich ceregieli i bez krętactw. Twoja gadka za broń, bardzo opłacalny interes, czyż nie? - Spojrzała mężczyźnie prosto w oczy - Nie mam ani ochoty, ani czasu na pierdoły, więc jak będzie?

Widziała od razu, że nie trafiła facetowi do przekonania. Zmierzył ją powolnym i tym razem nieprzychylnym spojrzeniem. Wyjął ze swojej paczki swojego peta, powoli zapalił i tym razem on jej wydmuchał dym prosto w twarz.

- Kotku, ja może jednak pogadam z twoim szefem co? Albo ty idź z nim pogadaj. Bo chyba se jaja robisz jak sądzisz, że ci sprzedam info za jakieś mityczne spluwy. To wy chcieliście się spotkać i pogadać z Drzazgą a nie my. Nam na tym nie zależy. A jak myślisz, że tak łatwo go złapać i się z nim umówić, zwłaszcza po takiej nocy to sami sobie go szukajcie. Spalę tego fajka i wracam do siebie. Decyduj. - rzekł oschłym tonem. Z wcześniejszego ciekawskiego spojrzenia jakim taksował jej wdzięki nic nie zostało. Nawet peta trzymał w widoczny sposób a patrząc na to ile go zostało miała góra parę minut by coś wymyślić jeśli na serio zamierzał wyjść tak jak mówił.

- W porządku… - Yelena dopaliła swoją fajkę, po czym zgasiła ją na własnym talerzu. Wstała od stołu, chwyciła za owy talerz i kubek, by odstawić je Jackowi. Spojrzała ostatni raz na typa, wzruszyła ramionami.
- No to by było na tyle… trzymaj się - Powiedziała, po czym to ona odeszła w cholerę. Nie to nie, nie będzie się pieprzyć w posrane gierki z byle idiotą, spraw miała na głowie wystaczająco wiele. Tak czy inaczej, znajdzie w końcu Drzazgę i Mishkę, w końcu nie była w Detroid, tylko w zapadłej dziurze zwanej Cheb…

- Wy chyba nie jesteście poważni. Nie liczcie na nas następnym razem. - skwitował krótko i nawet nie czekał na dopalenie swojej fajki. Też wzruszył tylko ramionami i wyszedł.

Miała chwilę spokoju gdy facet ze złomowiska sobie poszedł. Mogła się porozglądać po zdewastownym wnętrzu baru. Gości a raczej uciekinierów pojawiło się stosunkowo niewielu od momentu gdy się przebudziła i zeszła na dół. Ze znajomych prócz Jacka, John’a i tej najemniczki Nico właściwie nikogo nie było. Scott chyba gdzieś polazł bo go nie było. Nie było też nikogo ze schronarzy ani ludzi szeryfa prócz rannego Erika na górze.

Sama knajpa też wyglądała wręcz rozpaczliwie. Mimo prowizorycznych porządków zarządzonych przez kulawego właściela wszystko wydawało się właśnie prowizoryczne. Knajpa wydawała się kompletnie odmieniona od tego co zastała tutaj 24 h temu. Wówczas może na zadupiu ale był to całkiem znośny lokal. Teraz to była roztrzelana i zdewastowana rudera po dwóch strzelaninach i jednej nieudanej próbie obrony. Zeby doprowadzić ją do poprzedniego stanu trzeba by włożyć sporo pracy ale było do zrobienia. Zwłaszcza dla kogoś kto miał fach w ręku.



John Doe i Nico DuClare



Doe supermedykiem nie był. Ale pomijając moment niezbyt udanego zakładania opatrunku zdawało mu się, że Erik powinien się wylizać z rany. No o ile znów czegoś nie zaliczy albo to co ma się nie spaskudzi. Gdy zaś zszedł z nim na dół dość szybko wyczuł, że to był dobry ruch. Zdaje się, że ciapowaty chłopak był raczej lubiany przez miejscowych bo ich przybycie wzbudziło w tym posmutniałym towarzystwie jakie zebrało się u Jack'a zainteresowanie.

Spojrzenia jakie teraz zaliczał starszy mężczyzna od miejscowych też były zdecydowanie cieplejsze od wczorajszych gdy szeryf ze swoimi pomocnikami zabierał go skutego do biura. Kilka osób na zmianę nawet podeszło do ich stolika i tak trochę z Erikiem, trochę z Johnem pogadali nawet co im się przydarzyło, jak i gdzie przetrwali noc itd. Choć Doe wyczuwał, że sporo robi tutaj ciekawość tej zamiany ról ze "skutego obcego awanturnika" na "współobrońcę komisariatu i opiekuna Erika". Chłopak bowiem niewiele myśląc czy to może z powodu rany czy po prostu taką miał naturę opowiadał mniej więcej jak było czyli jak to we trójkę bronili w nocy komisariatu. Jego słowa spowodowały, że John zaliczył nawet parę przyjacielskich klepnięć w ramię.


Nie zwlekał jednak za długo i dołączył na zewnątrz do najemniczki. Ledwo wybiegł za nią a już mu znikała za zaparkowanym przed barem samochodem. Od razu odkrył jaka się slizgawica zrobiła przez noc i ranek. Jak tylko opuścił kawałek w miarę suchej powierzchni jaką zapewniał daszek przed knajpą prawie wyrżnął orła. No i pewnie by wyrżnął gdyby nie złapał się ramy robitego wczoraj pociskami okna samochodu. A dzięki temu jednak odzyskał równowagę. Razem już z blondwosą Kanadyjką udali się ku zebraniu mieszkańców przy kościele jakie zarządził szeryf. Choć każde miało własne ku temu powody.

Po drodze każde z nich mijało miejsce swojej nocnej walki. Idąc główną ulicą na zachód najpierw po lewej, tuż przed zamarzniętą rzeczką minęli ulicę. Wyglądała jak ileś tam takich co mijali wcześniej ale Nico wiedziała, że jakby w nią teraz skręcić to by doszli do tych domów gdzie walczyli wczoraj. Niedaleko za mostam musieli skręcić na południe ale John zdawał sobie sprawę, że jakby poszedł dalej prosto to znów trafiłby na ten zdewastowany obecnie komisariat.



Zachodnie Cheb; kościół; południe


John Doe, Nico DuClare





DuClare i Doe do samego kościoła dotarli bez większych przeszkód i sensacji. Już trochę od niego napotykali co raz więcej ludzi poruszających się i pojedynczo i w grupach i szybko, i wolno, i zdrowych i kusztykających czy wiezionych przez innych na saniach. Generalnie nie trzeba było wielkiej filozofii by zorientować się, że atak na miasto był masowy i oberwało wielu.

Charakterystycznej wielgachnej sylwetki mutanta z Wyspy nie było niegdzie widać a nawet w takim tłumie powinno gdyby tu był. No chyba, że był w kościele albo w którymś z budynków. Za to przy samym kościele zauważyli kręcące się sylwetki szeryfa i pastora. Najwyraźniej robli za gospodarzy tego lokalu i okolicy. Doszy ich podsłuchane tu i ówdzie rozmowy. Ludzie mówili głównie o nocnycm ataków, rannych, zabitych i zaginionych znajomych i przyjaciołach, o tym czy i kiedy przenosic się na Wyspę, jak przejść przez cienki i kruchy lód, czy znajdzię się resztę napastników nim nastanie noc i czy jeszcze tu są, czy bandyci z Detroit przyjadą dzisiaj czy jest może jeszcze trochę czasu. Większość zdawała się przytłoczona nawałą zdażeń i miała problem z podjęciem decyzji.




Cliff Westrock i Mężny Chomik




Cliff doglądając Psa stwierdził, że jego pierwsze wrażenie było słuszne i zwierzakowi nic poważnego nie jest. Rany powinny zagoić się... No jak na psie właśnie a w zimnym klimacie jaki tu teraz mieli rany syfiły się trudniej. Co było chyba jedną z niewielu jasniejszych stron tej całej zimy

Widział jednak, że facet który zaczął z nim gadkę przygląda mu się uważnie. Jemu i zwierzakowi. Zupełnie jakby oceniał ich możliwości. Wciąż bawił się wyjętym przez siebie ułamanym grotem włóczni.

- Słuchaj, sprawiasz wrażenia kogoś kto umie się posługiwać bronią i nie da sobie w kaszę dmuchać... To pozyteczne umiejętności. Ale machać pałą czy obciągać cyngiel wielu umie. - machnął pogardliwie ręką, zupełnie jakby miał na myśli kogoś konkretnego, choć wątpliwe by swojego rozmówcę. Wahał się jeszcze chwilę po czym cwaniacko zmrużył oczy i spytał trochę ciszej, tak by tylko Cliff go słyszał. - A umiesz... Być dyskretny? I działać z finezją? - spytał najwyraźniej starając się wybadać rewolwerowca. Ileż razy Cliff słyszał taki lub podobny tekst to już nie było sensu liczyć. Ale przynajmniej był prawie pewny, że tamten ma jakiś interes do załatwienia i zapewne przynajmniej częsciowo pokrywający się z jego profesją.




Wschodnie Cheb; Enklawa Czerwonoskórych



Scott Sanders




Najemnik widział, że chyba po raz kolejny zaskoczył Azjatę tym co mówi. Przez chwilę bowiem zaniemówił i patrzył na niego z wybauszonymi oczami.
- Komputerami? Wyszłem po żarcie? - zdumiony powtórzył słowa Sandersa na głos. Chwile kręcił głową po czym znów zaczął chodzić po maleńkiej ziemnance co znów spotęgowało tylko wrażenie nierwowości. - Nie no... No tak... W sumie... To co się dziwić... Przecież głównie pracowałem przy kompach... I żarcie... No tak... W sumie nie planowałem tak zniknąć... Musiała coś przecież powiedzieć... Ale to jej wina... Udawała, że nie wie... Bzdura! Nie chciała wiedzieć! - łaził tak chwilę i mamrotał pod nosem i chyba zżymał się nad własnymi wspomnieniami.

W końcu albo się zmęczył albo znów naszła go kolejna zmiana nastroju. Zatrzymał się i zaczął miętlolić w dłoniach tę dziwną fajkę wyjatkowo nerwowo. Mówił urywanymi zdaniami patrząc gdzieś w kąt podłogi mimo, to najmita był pewny, że mówi do niego.

- Widzisz... Bo to nie tak... To nie jest takie proste. Nic nie jest proste... Ja... Ja... No własciwie to tak, pracowałem z kompami. Tylko widzisz, ja ich nie naprawiałem czy programowałem tylko... No... Jakby ci tu powiedzieć... - zawiesił nie tylko głos ale i cale ciało mu zamarło gdy szukał odpowiednich słów.

- Symulacje. Przeprowadzałem symulacje. Wiesz co to znaczy? - przerwał i spytał swojego uzbrojonego gościa. - No to strasznie ułatwia wszelkie badania bo jak napiszesz dobry program symulacyjny uwzględniający wszelkie możliwe zmienne i warian... - urwał nagle w pół słowa zupełnie jakby przestraszył się własnych słów albo, że powiedział za dużo. Jednak przez te jedne zdanie Scott zobaczył zupełnie innego człowieka niż dotąd z nim gadał. Przez chwilę był takim o jakim mówił mu Frank i Akemi. Młody, zapalony naukowiec - idealista traktujący swoją pracę jak pasję i wyzwanie w jednym. Nie jąkał się, nie peszył, mówił szybkim pewnym siebie głosem świadom wartości swoich słów, argumentów i wiedzy.

- No i... - zaczął po dłuższej chwili już zdecydowanie przypominającym obecnego Tetsukiego. - Pracowałem w laboratoriach... Z tymi symulacjami... Robiłem symulacje wpływu leków... I różnych innych środków... Na różne organizmy... I ludzi... - przestał mówić i Scott zauważył, że dłoń zaczęla mu drgać w jakimś nerwowym tiku, znów był cały spocony a na skroniach pojawiły się nabrzmiałe pulsujące żyły.

- Ale to miało pomagać ludziom! To miał być tylko pierwszy etap! Tylko takie testy! Tylko na zwierzętach! Ale potem... Potem... Ja... Nie wiem... Nie wiem co się stało... Z nami. Z nami wszystkimi... Ze mną... Jakoś... Za każdym razem było tylkot rochę wiećej, tylko krok dalej... A potem nagle... Przecież miało być tak dobrze... Mieliśmy pomagać... - Scott widział jak facet stopniowo się łamię zagłebiajac się we własne wspomnienia i wyciągając je na powierzchnię. Przysiadł znów na swoje pierwotne miejsce na przeciw Sandersa tym razem w kucki i palcami jednej dłoni nerwowo bębnił po swoich wargach a tik w drugiej ręce się pogłębił się i przypominał już drżenie jakiegoś paralityka. Zaczął się też lekko gibać w tę i we w tę i mimo, że oczy miał skierowane na swojego rozmówcę to patrzył gdzieś w dal poza obecny czas i przestrzeń.

- A potem raz poszłem do laba... I zobaczyłem... Te stwory... Te co żeśmy zrobili... W co żeśmy je zmienili... I przejżałem na oczy. Widziałem je już wcześniej ale wtedy jakoś przejżałem, zrozumiałem co my robimy... I już tak dłużej nie mogłem... To było złe... Bardzo złe... I powiedziałem, że się xle czuję... I wróciłem do domu... Chciałem zabrać ją ze sobą... Ale poszłem po rzeczy... A jak wróćiłem... Oni już tam byli... Nie widziałem ich ale na penwo byli... Mieli wystarczająco dużo czasu by dotrzeć do domu... Więc nie mogłem wrócić... Musiałem uciekać... Oczyścić się... Poza tym... Ona też nie była czysta... I nadal nie jest. Ona też powinna się oczyścić... Ona wiedziała... Od samego początku... Tylko udawała, że nie wie... Oboje udawaliśmy... Tak było łatwiej... - facet zaczął mówić drętwym, drewnianym głosem apatycznie kiwając się w przód i w tył. Wyglądał na wrak człowieka niczym jakiś ćpun czy przydrożny menel lub człowiek po jakiejś długiej wyniszczającej chorobie. Milczał już dłuższą chwilę i wyglądało na to, że wspomnienia i opowieść o nich wyczerpały go niczym jakiś maraton.
 
Pipboy79 jest offline  
Stary 07-10-2014, 11:46   #105
 
Mike's Avatar
 
Reputacja: 1 Mike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputację
Okazało się, że marsz po zmrożonym śniegu wcale nie jest taki łatwy. Ruszyli w stronę kościoła wierząc, że Baba i Pies sami ich znajdą w razie potrzeby. W świetle dnia widać było ogrom zniszczeń. Co prawda większość budynków nadal stała ale wprawne oko mogło dostrzec ślady walki: tam wciąż wbita włóczna w ścianę, gdzie indziej ślady po skumulowanej wiązce śrutu wystrzelonej z bliskiej odległości albo po prostu ślady krwi ciągnące się wraz ze zranioną lub umierającą ofiarą. Brakowało tylko ciał. Zostało ich stosunkowo niewiele. Przynajmniej tak na ulicach. Te co zostały należały głównie do dzikusów i ich psów.

Wkrótce dotarli do tego samego wzgórza na którym stał kościół, które opuścili w nocy. Teraz było widać całkiem sporą gromadkę ludzi głównie w pobliżu budynku ale część nadal dochodziła z miasta tak samo jak oni dwaj. Tym razem drzwi do kościoła były otwarte ale przy nich stało widocznych dwóch typów z bronią. Ludzie rozmawiali ze sobą, mniej lub bardziej gwałtownie, niektórzy płakali lub wołali o pomstę do nieba. Spora część trzymała się charakterystycznym ruchem za obolałe miejsca lub pomagała iść innym.

Clif nie mieszał się z tłumem, starał się nie wchodzić nikomu w oczy jako, że był nie tutejszy. Rozmowy zostawił Chomikowi.
Pomijając, że widać było, że tubylcy w nocy zebrali cięgi to jednak szeryf próbował jakoś ich zorganizować. Przypomniał, że do następnej nocy zostało jakieś 5 - 6 h. Mają ten czas by przeszukać miasto i znaleźć napastników. Organizował więc grupy poszukiwawcze, złożone głównie ze zdolnych do noszenia broni i przydzielał im sektory do sprawdzenia.

W końcu wrócił do niego i Chomika Pies. Już z kilkunastu kroków widać było jak ludzie się przed nim rozstępują z zapartym tchem i okrzykiem grozy na ustach. Nie było się co dziwić. Zwierzak był cały pokrwawiony i ubłocony jakby się tarzał nie wiadomo gdzie i z kim. No i jakby znów się z kimś pożarł. Ślady na sierści pasowały do jakichś zębów więc pewnie walczył z innymi psami lub czymś podobnym. Jednak z łopatki wystawał mu ułamany grot włóczni a jedno z cięć było równe jak po jakimś ostrzu. Nie wyglądało by pies poważnie oberwał no ale jednak oberwał.

- Nieźle się bawiłeś stary? - zapytał Psa oglądając rany. - Co się tak gapicie? - zapytał ludzi wokoło - Psa nie widzieliście? Przydał by się lekarz.

Pies pomerdał radośnie do Clifa i wyszczerzył swoje pokrwawione na kimś lub czymś zęby. Sądząc po reakcji tubylców psa może i widzieli ale po ostatniej nocy wyraźnie obce psy im nie kojarzyły się miło. Któryś jednak podszedł bliżej i jednak zerknął na zwierzaka.

- Z innymi psami walczył. Albo z czymś podobnym. I chyba którymś z tych dzikusów. Mam nadzieję, że zagryzł cholernika. - rzekł jakiś podstarzały facet z siwawią szczeciną na brodzie pokazując wyjęty grot prymitywnej włóczni. Ten model zdaje się będzie przez tych co przeżyli tę noc rozpoznawalny jeszcze długo.

- Krwawi. Zostawia ślady na śniegu. Po nich oni mogą przyjść tutaj. Albo my do nich. To znaczy tam gdzie on walczył. - dodał jeszcze po chwili namysłu starszawy facet.

Widząc nadmiar pomocy ze strony miasteczkowych, Ciff sam zaczął oczyszczać rany Psa by zobaczyć jak poważne są.



Cliff spojrzał z ukosa na faceta.
- Może tak, może nie. Nie biorę każdej roboty i nie jestem tani - odparł. Chwilowo nie szukał roboty, ale nie odrzucał okazji, która sama mu się pchała w ręce. - Mam pewną zasadę. Gdy mi powiesz co potrzebujesz ja podam cenę i zapytam: dlaczego. Możesz odpowiedzieć, ale jeśli mnie okłamiesz... pogniewamy się. Możesz też nie odpowiadać, ale wtedy stawka rośnie. Dalej masz interes do mnie?
 
Mike jest offline  
Stary 12-10-2014, 00:42   #106
 
Carloss's Avatar
 
Reputacja: 1 Carloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputację
Gdy wszyscy się zebrali na miejscu, chłopak przyjrzał się grupie. Widząc oddział w takiej liczbie i uzbrojeniu, powoli w głowie gasła mu lampka alarmowa nieobecności Baby.
Brak Barneya też pozbawiał ich nieskończonej wiedzy o calym ustrojstwie, które się znajdzie na dole, Will miał jednak nadzieję, że w razie czego dadzą radę się porozumieć przez krótkofalówkę.

Chłopak poprawił kamizelkę i odetchnął głęboko. Już wkrótce będą znowu musieli walczyć o życie, jednak na razie nie martwił się tym zbytnio. Otoczony przez zabójczo wyszkolonych i uzbrojonych przyjaciół, wiedział, że tym razem pójdzie im łatwiej niż przy pierwszej próbie.

Upewniwszy się, że niczego nie zapomnieli i że wszyscy są gotowi, chłopak dał sygnał do otwarcia drzwi i ruszyli w jeszcze nie zbadane korytarze.

Barney dał się słyszeć w głośnikach jak przygotowuje a potem daje znać, ze otwiera drzwi. Zamrugały światła alarmowe, ożył jakiś brzęczyk który ostrzegał przed otwarciem, a wszyscy zaczęli rozgladać się nerwowo jakby atak na nich miał spaść nagle i z każdej strony.

Dopiero gdy drzwi drgnęły wszyscy ponownie skupili uwagę i lufy na nich. Drzwi okazały się naprawdę potężne. Miały chyba z metr grubości a może i więcej. Sama pancerna stal. Otwierały się i otwierały a końca drzwi nie było widac jak tak odsuwały się na bok. Jednak było to tylko złudzenie spowodowane nerwowością chwili.

W końcu jednak drzwi zgrzytnęły mechanizmami i zamarły podczas gdy otworzyły się w zaledwie jakiejś jednej czwartej. Starczyło jednak do oceny, że nawet za pomocą ładunków wybuchowych czy palników to byłaby robota na tygodnie jak nie dłużej by się przez nie przebić. Jakimś śmiesznym granatem czy pociskiem to możnabyło co najwyżej farbę odprysnąć.

Póki co przejść się dało, choć było trochę ciasnawo i trzeba było przechodzić pojedynczo. Z głośników popłynął głos hibernatusa który informował, że wyłączył drzwi bo to co zobaczą to przedsionek a za nimi są jeszcze drugie, podobne. Też trzeba je otworzyć. Było tylko jedno ale. Para drzwi nie mogła być otwarta na raz. Więc gdy wejdą do środka i będą chcieli wejść poza przedsionek Barney będzie musiał zamknąć te pierwsze drzwi. Kolejną złą wieścią było to, że drzwi okazały się cięższe niż przypuszczał i zużyły więcej energii. Więc jeśli wejdą w głab będą musieli poczekać aż się naładują nim wrócą. Chyba, że uda im się uruchomić ten generator to wóczas nie powinno być problemów.

Gdy poświecili za szczeliną jaka powstała po otwarciu pancernych drzwi okazały im się ciała. Z kilkanaście, może więcej. Ale na niezbyt dużej przestrzeni sprawiali wrażenie zbitej masy. Wyglądało jakby ludzie próbowali do końca wydostać się poza śluzę i tak umarli. Ciała były całkowicie martwe czego należało się spodziewać po kilkudziesieciu latach spędzenia w martwym bunkrze. Dominowały wśród nich białawe faruchy, jakieś kombinezony, lub nawet jakiś przedwojenny garniak czy mundurowy. Wszyscy leżeli w ciszy tak jak kiedyś tutaj zalegli.


Chłopak wyjrzał ostrożnie przez uchylone drzwi. Liczne ciała leżące bezładnie na podłodze szybko cofnęły jego głowę do bezpiecznej strony drzwi. Ludzie którzy tam leżeli, zapewne umarli na tę samą zarazę co inni lub też z powodu awarii prądu nie mogli otworzyć drzwi. Chłopak przez chwilę zastanowił się, czy powinni założyć masek, uznał jednak, że na razie nie ma co przesadzać.

- Mamy kilka trupów - oznajmił tym, którzy nie widzieli scenerii za szparą - zapewne wysiadł prąd i nie mieli jak się stamtąd wydostac - dodał

Następnie Will wciągnął brzuch i zaczał przeciskać się przez niewielką szparę. Gdy był już w środku, dał znać pozostałym by poszli w jego ślady, a on pochylił się nad truposzem. Sprawdził czy widać rany albo oznaki zarazy, a także spróbował wywnioskować po ułożeniu ciał, czy naukowcy umarli śmiercią gwałtowną, czy też na przykład z głodu; czy bardziej obawiali się wciąż zamkniętych drzwi, czy chcąc ratować swoje życie, próbowali się wydostać także tamtymi.

Po wstępnych oględzinach i gdy wszyscy przeszli przez szparę, chłopak wyciągnął znowu krótkofalówkę.
- Wszyscy przeszli? - spytal jeszcze dla upewnienia, po czym przyłożył krótkofalówkę do twarzy
- Dobra, możesz zamykać - nadał, po czym z uwagą oczekiwał kolejnego festiwalu migających lampek, świdrujących uszy syren i innych ostrzeżeń
 
Carloss jest offline  
Stary 12-10-2014, 14:18   #107
 
Ehran's Avatar
 
Reputacja: 1 Ehran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputację
Jeszcze podczas patrolu, przed dotarciem do skrywających się nieznanych

Baba szybkim truchtem patrolował wioskę, nadal szukając wroga lub ludzi.

Ruszył w stronę kuźni. Była nieco oddalona od centrum. Baba miał nadzieję, że dzikusy jej nie znaleźli... albo, że krzepki kowal się obronił. Kuźnia była solidnie zbudowana. Jednak jego nadzieje topniały niczym wczorajszy śnieg im bardziej się zbliżał do kuźni.
Widział trupy dzikusów. Widział też rozrzucone na śniegu części dobytku rodziny kowala. Przechodząc widział rozrzucone suknie, rozdarte i mokre. Podszedł bliżej. Jego serce dudniło niczym młot a dziwne uczucie ściskało mu żołądek. Czuł zapach krwi i kału.
Tuż przy wejściu znalazł pacynkę córeczki kowala. Miała oderwaną główkę... Drzwi, mimo iż solidne, były wyłamane, i wisiały niczym spity w trupa człowiek bezwładnie na jednym zawiasie.
Baba wcisnął się do środka. W wewnątrz wyglądało gorzej niż na zewnątrz. Podłoga była zasłana zdewastowanym i zniszczonym dorobkiem kowala i jego rodziny.
Baba zrobił krok do przodu. Coś trzasnęło pod jego stopą. Delikatny odgłos niczym miażdżona Skorupka od jajka. Baba pochylił się i ostrożnie cofnął uzbrojoną w szpony stopę. Na ziemi leżała porcelanowa filiżanka, jaką podarował żonie kowala. Teraz żałośnie zmiażdżona, w tuzinie kawałkach, skorupa marzenia o lepszym jutrze. Baba wściekle uderzył pięścią w ramę drzwi. Od uderzenia, skrzydło poluzowało się całkiem i runęło do środka z straszliwym hałasem. To było jak desek racja grobowca. Głośny hałas, gdzie powinna być tylko pokorna cisza. Baba skulił się w sobie.
Potem ruszył dalej. Wiedział co znajdzie. Czuł zapach śmierci już nim wszedł do środka. Ale i tak musiał to zobaczyć. Musiał zapamiętać.

Baba spędził w chacie trochę czasu, gdy wychodził, spojrzał na nich ostatni raz. Leżeli wspólnie w łożu kowala. jak by spali. Monety na ich oczach były okupem dla przewoźnika. Omyte twarze pozbawione były pierwotnego wyrazu strachu i agonij. Zmasakrowane ciała skryte pod białym prześcieradłem. Wykrochmalone na sztywno płótno żony kowala. To na specjalną okazję. Kowal pochwalił się kiedyś Babie, że jego żona trzyma to na posag dla ich córeczki jak wyjdzie za mąż. Teraz... już jej się nie przyda. Teraz... posłuży jedynie jako całun dla zmarłych.
Wychodząc, Baba zamknął za sobą drzwi, wciskając je z powrotem w ramę. Nie odwracał się, gdy płomienie powoli lizały ściany kuźni. Kowal niczym król dawnych wieków spoczął na stosie wraz z swym dobytkiem i rodziną. Niczym wojownik z mitycznej opowieści ściskał swój ciężki kowalski młot, nadal klejący się od krwi, nadal z fragmentami kości i skalpów powalonych wrogów przyklejonymi do ciężkiej masywnej głowni.
Baba przyśpieszył. W chwilę później już biegł. Złość i ogień buzowały w jego żyłach. Ozy szczypały od dymu... choć... nie dlatego łzy spływały po jego policzkach.


Baba postanowił sprawdzić melinę, w której był... wczoraj? Mógłby przysiąc, że było to tak dawno...
okazało się, że Melina jest cała. Wyglądało na to, że nie była atakowana. Zresztą cała jej okolica wyglądała jakby ucierpiała najmniej podczas pogromu. Ciał i śladów walki prawie tu nie było.
Zdenerwowało to mutanta. Dlaczego zawsze ci uczciwi i prawi obrywają od losu? Dlaczego to na niewinnych i poczciwych skupia się całe zło tego świata? Mamusia mówiła mu kiedyś, że pan Jezus pragnie tych dobrych u siebie tak szybko jak to możliwe. Lecz gdy przypomniał sobie zmasakrowane ciała rodziny kowala... nie potrafił w to uwierzyć. Z pewnością, pan Jezus znalazł by mniej okrutną przeprawę dla tych których kocha?
Tymczasem okupowana przez meneli rudera miała się dobrze. Najwidoczniej impreza nadal trwała. Podchodząc Baba czuł zapach alkoholu, ciężkiego dymu z skrętów, ostrego zapachu wymiocin i lepkiego potu wydzielanego przez nieumyte kopulujące pary. Słyszał śmiechy, jakąś muzykę a także jęki kochającej się na piętrze pary, a raczej grupy.

Baba zagryzł zęby. Za dużo. Tego było za dużo dla niego. Wpadł z impetem przez zamknięte drzwi. Roztrzaskane deski skrzydła, wpadły do środka, uderzając z trzaskiem o podłogę.
- Bezbożnicy! - ryknął Baba na całe gardło.
- Czy nie słyszeliście, iż osada jest atakowana? Mężczyźni w sile wieku powinni ruszyć swoim na ratunek. A wy oddajecie się pijaństwu?! - Wściekły Baba staną na środku pomieszczenia, z mieczem i nożem w rękach, karabinem na plecach, wyprostowany i kipiący złością przypominał anioła zagłady.

Baba wywołał totalną panikę wśród meneli. ze dwóch kolesi w czymś , co było living room kiedyś zerwało się i na oślep uciekło na górę. Któryś nie wytrzymał nerwowo i po prostu wyskoczył przez okno w tym saloonie. Jeden był chyba tak nawalony, że nawet to go nie obudziło i spał nadal. Ze dwóch innych w pośpiechu zaczęło ubierać spodnie i jednocześnie biec co wyglądało dość pokracznie. Z góry zaczęły się drzeć jakieś laski. Na ogół chaos na całego. Gdzieś do Baby doszło tylko jak któryś wrzasnął spanikowanym głosem- O Boże, to znowu on!

Baba doskoczył do skaczącego przez okno i wciągnął go, łapiąc niemal, że w locie, z powrotem do środka.
- Nikt nie ucieka! - zagrzmiał. Cisnął biedakiem na środek pomieszczenia. Głuchy trzask świadczył o tym, że albo złamała się deska podłogowa lub któraś z kości chłopaka. Baba stawiał na to drugie.
Znacznie szybszy od ludzi Mutant w chwilę znalazł się przed tymi, co próbowali równocześnie biec i wciągać spodnie. - Pod ścianę, ale już! - ryknął im prosto w twarz,wskazując mieczem kierunek. To jakby nie załapali, o co mu chodzi. Skóra Baby przybrała kolor krwi, jeszcze bardziej upodabniając go do diabła.
- Na dół! Wszyscy mają się stawić tutaj! - ryknął wściekle do tych u góry. Pięścią uderzył w sufit, Rozbrzmiał trzask pękających desek. Wszędzie posypały się drzazgi. Cała rudera zachybotała od siły uderzenia.

Nie musiał czekać długo. Roztrzęsione laski i skrywający się za nimi osiłcy zeszli na dół. W panice rozszerzone oczy, często zamglone jakimiś dopalaczami, śledziły każdy jego ruch. Większość z tych co zeszli nie zdążyli się jeszcze ubrać. Dziewczyny dopiero naciągały kawałki niedopasowanego, pochwyconego w popłochu ubrania, na swe obnażone ciała.

- Dałem wam szanse, by włączyć się do społeczeństwa! By pracować na dobro ludzkości, swojej społeczności i boga ojca! Zawiedliście mnie. - Baba zmrużył oczy.
- Koniec z tym! - Na ich oczach podszedł do firanek i wyciągając zip po, podpalił je. - Niech ogień pochłonie to gniazdo zgnilizny i grzechu..
Z płomieniami za sobą, mutant znów skierował się do zgromadzonych ludzi. Teraz był uosobieniem piekła.
- Mam dla was ogień i siarkę. Ból i wieczne potępienie. Gdyż to ja jestem mściwym mieczem pana! — zawołał.
- Jest tylko jedna droga ku zbawieniu. Wyrzeknijcie się grzechu. Poświećcie swe życie tej osadzie i bogu. Przysięgnijcie, a puszczę was. Lecz jeśli zbłądzicie. Jeśli opuścicie choćby jedną mszę, jeśli sięgniecie po alkohol lub narkotyki, jeśli usłyszę, o waszym lenistwie, wrócę po was! A wtedy nic was nie ocali. Nie ma litości. Jedynie ból i płacz! Zgrzytanie zębów w ciemnościach. - wołał Baba pełen pasji. A jego miecz smagał powietrze, raz za razem.

- Jezu, on nas tu pozabija! - jęknął któryś w przerażeniu. Generalnie zaskoczenie i skala “środków perswazji” sprawiła, że przysięgli wszyscy jak leci, żarliwie obiecali poprawę i że nie będą grzeszyć więcej i w ogóle szok i panika
Baba dał im zabrać jeszcze jakieś ubrania i buty, choć ze względu na pożar, ubierać musieli się już na zewnątrz. Baba kategorycznie zażądał też, by wyrzucili papierosy, alkohol i wszelkie dragi jakie mieli pochowane po kieszeniach. Kilku nawet przeszukał, węsząc niczym pies policyjny.
Dopiero potem wysłał ich do kościoła na zbiórkę. Nakazując aby oddali się pod rozkazy szeryfa. Grzmiącym głosem przypomniał, że ich życie zależy jedynie od tego jak będą się starać. A za każde przewinienie on będzie ich karą.

Teraz...
Baba przez chwilę obserwował dwóch mężczyzn , słuchał głosu jego taktycznego komputera. Odgłosy psów z dołu... tak. To przeważyło. Mimo iż nie miał potwierdzonej tożsamości celów, przyjął wreszcie, iż są to dzikusy. Pewno większa ich grupka chowająca się w piwnicy.
Baba sprawdził wyważenie swego miecza i noża. Palcami czule pogłaskał po granacie.
Uśmiechnął się paskudnie. Tak pragnął zemścić się za śmierć kowala. A zdawało się, że pan Jezus wysłuchał jego modlitwy i dał mu taką sposobność.
Mutant pochylił się i wziął do ręki kamyk. Uśmiechnął się po raz ostatni, przeżegnał, a potem rzucił nim wysoko w górę. Adrenalina przepłynęła przez jego system. Chemiczny koktajl bitewnych stymulantów wyzwolił się w jego stworzonym do eksterminacji ciele. Maszyna śmierci ruszyła do walki.
Kamień leciał, wysokim łukiem przeleciał nad dachem chatki, by spaść ze stłumionym przez śnieg stuknięciem po drugiej stronie budynku.
Korzystając z tego, iż uwaga strażników skupi się na przeciwnej stronie, Baba wpadł do środka, cichy niczym pantera przemykający przez półmrok cień. Śmiercionośny cień. Wiedział, że jeśli nie zdarzy się nic nie przewidzianego, oboje strażnicy będą martwi, nim zauważą co ich zabiło.
 
Ehran jest offline  
Stary 12-10-2014, 22:12   #108
 
Lechu's Avatar
 
Reputacja: 1 Lechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputację
Post Dzięki MG za dialog...

Azjata albo postradał zmysły i pieprzył trzy po trzy albo Akemi nie powiedziała Scottowi całej prawdy. Tetsu uważał, że jego kobieta doskonale wiedziała dlaczego zniknął. Skośnooki przez jakiś czas trawił informacje otrzymane przez Sandersa nie mogąc się im nadziwić. Czyżby najemnik dał z siebie zrobić idiotę? Raczej nie, bo nawet sam zaginiony zgodził się, że informacje nie są błędne tylko nieprecyzyjne.

Komputerowiec zaczął coś mówić o symulacjach, na których temat Scott nie wiedział zupełnie nic. Wojownik nigdy nie miał do czynienia z komputerami nawet kiedy te były wyłączone. Znaczy widywał poniszczone płyty główne, jakieś elementy składowe komputerów jak monitory czy klawiatury, ale nigdy nie złożył pewnego zestawu ani nie miał okazji widzieć takiego sprzętu w akcji. Podstawami, które i tak ciężko było mu opanować była obsługa noktowizora czy radiostacji.


Z tego co mówił naukowiec to badał wpływ leków na różne organizmy stopniowo przechodząc od ryb, poprzez gady aż do samych ludzi. I powstały dziwne kreatury, których samo wspomnienie doszczętnie dobiło Tetsu. Najemnik usłyszał też, że Akemi robiła to wspólnie z nim. Sanders nie wiedział co o tym myśleć. Z jednej strony szkoda mu było Akemi, bo jej wsparcie życiowe było wrakiem i mazgajem większym niż chłopiec, którego Scott poznał dobę temu, a z drugiej strony... ta laska go okłamała! Rewolwerowiec powinien bardziej uważać w co wierzy ludziom. Tak się zwykle kończy zgrywanie bohatera i chęć odwdzięczenia się za uratowanie życia...

- Posłuchaj mnie teraz uważnie… - zaczął Scott patrząc na azjatę. - Ja jestem wojownikiem, a nie pierdolonym psychiatrą. Dam Ci czas do jutra na zastanowienie i wrócę aby poznać odpowiedź. Wiedz, że Twoja kobieta i dziecko potrzebują Ciebie jak nigdy. Od siebie dodam, że wypadałoby się zachować jak facet, a nie cholerna harcerka go udająca. Czy ty wiesz ile razy ja widziałem mutantów, roboty i inne ścierwo? Czy ty wiesz co ja musiałem robić? Kurwa gościu ogarnij się i żyj dalej, bo obudzisz się jako stary zasraniec beczący na widok trzynogiego psa. - Sanders pokiwał głową. - Pomyśl nad tym, a ja wrócę jutro. - z tymi słowy rewolwerowiec skierował się do wyjścia.

- Wiedziałem, że nie zrozumiesz… - mruknął smętnie Azjata niejako na pożegnanie wychodzącego gościa.

Na zewnątrz na Sandersa czekało dwóch tych samych przewodników, którzy go tu przyprowadzili. Jeden z nich zajrzał do środka ziemianki, ale nic nie powiedział i po chwili cała trójka znalazła się z powrotem przy bramie ogrodzenia.

Wojownik rzeczywiście nie potrafił zrozumieć. Może zwyczajnie tak dawno - jeszcze za dziecka - wyzbył się strachu i podobnych mu uczuć, że nie potrafił zrozumieć jak kogoś psychikę może złamać widok kilku wykrętów. Zabijanie ludzi robiąc leki? Scott zabijał ich faszerując ich ciała żelazem, ołowiem i patrząc - nie raz z uśmiechem - jak na ich lica wychodzą wyrazy bólu, strachu i paniki. Czy czując smród trupich fekaliów najemnik czuł się źle? Tylko wtedy kiedy walki dało się uniknąć, a sam był jej prowodyrem czyli prawie nigdy. Gdyby on miał dostąpić takiego “oczyszczenia” co tuzin pogrzebanych dusz to by nie wyrobił na olej napędowy aby przyjeżdżać i odjeżdżać z Enklawy plemiennych. Jak można się tak mazgaić nie widząc jak kogoś mózg rozchlapuje się dwa metry od nas, nie będąc świadkiem rozczłonkowywania kobiet czy dzieci? Scott zaczynał powoli wątpić w dobroczynny cel swojej misji. Może lepiej będzie dla Akemi i dzieciaka kiedy zostaną sami? Taki mazgaj jak Tetsu mógłby ich zawieść w najmniej oczekiwanym momencie co oznaczałoby zapewne ich rychłą śmierć. Sanders musiał zepchnąć myśli na bok i ruszyć w drogę do kościała. Był czujny, zimny, profesjonalny…

Czujność i profesjonalizm Sandersa przydały mu się. Kiedy przechodził przez dość wyludniony kawałek już bardziej ruin niż osady coś świsnęło mu niedaleko głowy. Napastnika nie zauważył, ale był pewny, że ktoś w niego czymś rzucił. Czymś małym. Nie w stylu włóczni czy czegoś podobnego. Teren jaki otaczał wojownika stanowił coś w stylu przedmieść. Liche, niewysokie budynki z drewna otoczone były przez ogrody, zaniedbane szopy i garaże, które tworzyły labirynty dość skutecznie ograniczające widoczność na dalsze dystanse.

Sanders działał szybko szukając najbliższej osłony i ruszając szybko w jej kierunku. Scott podejrzewał, z której strony nadleciał pocisk zatem musiał się uchronić przed kolejnymi. Dopiero jak znalazł się na miejscu rozejrzał się czujniej starając namierzyć przeciwnika. Najemnik był pewny, dynamiczny, a każdy kto go mógł obserwować widział jak spokojnie wykonuje swój plan. Zupełnie jakby gotował zupę, a przepis znał lepiej niż wszystko inne.

Scott schował się za jakiś stary wrak samochodu położonego na poboczu. Rozglądał się chwilę, ale nie dostrzegł miotacza. Za to znów usłyszał świst i prawie w tym samym momencie coś uderzyło go w plecy. No prawie. Wbiło się w plecak. Zdołał się zorientować, że to bumerang. Zaczynało go to powoli wkurwiać, ale najemnik zachował zimny, opanowany profesjonalizm.


Rewolwerowiec postanowił zmienić miejsce chwytając i odbezpieczając karabin. O ile wcześniej nie miał zamiaru od razu zabijać przeciwnika to teraz… Ten przeżyje jedynie jak wytrzyma serię z jego HK417. Wojownik nie przepadał specjalnie za tchórzami, którzy z ukrycia atakują spokojnego człowieka. Tym bardziej za takimi, którzy potrafili się skutecznie ukryć. Sanders czuł, że nie może zostać na tej pozycji. Zza wraku wyrwał sprintem przed siebie pokonując niewielki płot i wbiegając do budynku. Scott liczył na to, że z piętra będzie mu łatwiej namierzyć przeciwnika…
 
Lechu jest offline  
Stary 12-10-2014, 22:28   #109
 
Leminkainen's Avatar
 
Reputacja: 1 Leminkainen ma wspaniałą reputacjęLeminkainen ma wspaniałą reputacjęLeminkainen ma wspaniałą reputacjęLeminkainen ma wspaniałą reputacjęLeminkainen ma wspaniałą reputacjęLeminkainen ma wspaniałą reputacjęLeminkainen ma wspaniałą reputacjęLeminkainen ma wspaniałą reputacjęLeminkainen ma wspaniałą reputacjęLeminkainen ma wspaniałą reputacjęLeminkainen ma wspaniałą reputację
Nico poprawiła karabinek na pasie i wyszła z baru. Po chwili usłyszała za sobą biegnącego człowieka, odwróciła się kładąc kciuk na selektorze diemaco, nie było potrzeby zbliżający się jak najbardziej zaliczał się do ludzi.
- Hej, słyszałem, że idziesz w okolice kościoła - wydyszał, gdy dobiegł do dziewczyny - Po wczorajszej akcji, lepiej nie chodzić samemu. - uśmiechnął się kontynuując
- John jestem, wczoraj mieliśmy dość nieprzyjemne dla mnie nieporozumienie
Nicolette skineła głową i uwolniła dłoń od karabinka pozwalając mu zawisnąć na pasie
-Nicolette, ano wczorajszy dzień zaczął się bardzo ciekawie a później sytuacja tylko nabierała rumieńców… No hard feelings?
- Co powiedziałem na temat Sandersa podtrzymuję odpowiedział John ściskając wyciągniętą rękę -ale nie ma sensu się nad tym rozwodzić. Co tu się w ogóle stało? Co to za najazd dzikusów? Wiesz dlaczego się tak nagle wycofały?
-mam tylko cichą nadzieję że dlatego że ponieśli znaczne straty ale cholera ich wie. Nie wiem, w sumie znam go od wczoraj więc raczej za wcześnie na wyrobienie sobie opinii, ale wydaje się być w porządku. No i uratował mój tyłek to zawsze duży plus.
- Wydawało mi się, że przyjechaliście razem - zdziwił się John - Co Cię zatem sprowadza w te strony?
-robota-westchnęła Nico. - jestem przepatrywaczką i słyszałam o wyprawie w ruiny A co sprowadza tu Ciebie?
- Wyprawie w ruiny? To ciekawe, nie słyszałem o tym. Ja poszukuję starego przyjaciela. Wybierał się w te okolice i dawno się nie odzywał. Opowiesz mi o tej wyprawie?
Nico nie czuła się zbytnio zadowolona z rozmawiania o swoich sprawach z obcym ale nie miała pomysłu jak zmienić temat
-robota związana ze schronem, dlatego szukam tego dużego mutanta, co o nim sądzisz?
- Schronem? Słyszałem, że został już zdobyty jakiś czas temu.
Odnośnie tego mutanta, to jestem ostatnią osobą, która powinna ich osądzać, ale nie podoba mi się, że takie dziwactwo chodzi wśród porządnych ludzi.

Nico zamyśliła się
-W sumie nie wiem co o nim myśleć, nie mamy takich na północy, ale chyba wszystkie mutanty to dzieło Molocha więc lepiej mu patrzeć na ręce. No wygląda na to że dochodzimy, jeśli się nie mylę to wieża kościoła
 
Leminkainen jest offline  
Stary 13-10-2014, 00:01   #110
Majster Cziter
 
Pipboy79's Avatar
 
Reputacja: 1 Pipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputację
Centrum Cheb; sklep z bronią; wczesne popołudnie



Cliff Westrock



Cliff spławiwszy nierentownego zleceniodawcę udał się do miejscówy swojego niedoszłego celu. Sklep jak na taką mieścinę zdawał się być zaopatrzony całkiem przywoicie. Tak samo przywoicie zdawał się być zabezpieczony przed siłowym wtargnięciem czy próbą rabunku. W częsci dla klientów był jakiś stolik nawet czy kanapa, tudzież manekin z jakimiś niezbyt cennymi myśliwskimi akcesoriami ale najfajniejsze zabawki znajdowały się za zakratowaną ladą. Do tego rozładowane.

Na tą chwilę sprzedawca zdawał się taktować rewolwerowca jak zwykłego klienta. I po zaprezentowaniu mu kilkunastu zabawek najwyraźniej czekał na standardowy ruch klienta czyli doprecyzowanie przedmiotu poszukiwań i przedstawienie własnych gambli na wymianę.





Wyspa; poziom wirusologii; wczesne popołudnie





Will z Vegas




Will mógł się zorientować, że widok takiego nagromadzenia ciał, to, że wchodzą na coś co ma wirusy w nazwie własnej i wcześniejsze gadki o zarazie sprawiły, że wszyscy mieli miny dość niewyraźne. Zupełnie jakby żałowali, że zostali "wyznaczeni na ochotnika" do tej misji. Widząc ciała cwaniak słyszał zaniepokojone głosy jak uczestnicy wyprawy dopytywali siebie nawzajem czy "to" jeszcze działa, czy jest groźne, czy można iść dalej czy może lepiej zawrócić. W sumie było na swój sposób zabawne, że wojownicy, naukowcy i rangerzy którzy przeszli przez Pustkowia, jej areny, wojnę z maszynami i ludźmi niepokoiło samo wspomnienie o możliwości zarażenia. Jakbytrafili teraz na jakiego stwora co Will z chłopakami natrafiał tu wcześniej pewnie nawet by im palec na cynglu nie drgnął ale jak chodziło o wirusy i zarazy to jakoś było im wyraźnie niewyraźnie.

Póki mogli skupili się na pierwszym kroku swojej wyprawy czyli przedsionku wypełnionym ciałami. Pomieszczenie miało formę trochę szerszego korytarza zamykanego z obu stron potężnymi drzwiami. Nie miało więcej niż kilka metrów długości. Więc te kilkanaście, może ze dwadzieścia ciał sprawiało, że właściwie nie dało się przejść nie trącając, szturchając czy po prostu przechodząc po nich.

Przyczyna śmierci nie do końca była jednoznaczna. Niektóre z ciał miały ewidentne ślady od jakiś uderzeń, upadków, czy postrzałów, był nawet jakiś sztywniak w faruchu co miał kość piszczelową na zewnątz. Ale większość wyglądała jakby "po prostu umarła" pod tymi drzwiami czekając w próżnej nadziei aż się otworzą. Swiadczyły o tym dobitnie krwawe ślady na wewnętrznej stronie drzwi zupełnie jakby ci ludzie z rozpaczy próbowali gołymi rękami przebić się przez pancerne drzwi. Co biorąc pod uwagę ich solidność było całkowicie bez sensu.

Same ciała też wyglądały dość... No niezbyt przyjemnie, nawet jak na trupy. Wieloletnia izolacja sprawiła, że uległy wysuszeniu. Przez co rysy twarzy stały się słaborozpoznawalne i zniekształcone. Delikatne chcrząstki nosa czy uszu prawie znikły zaś wargi przyległy do szczęki tworzącz wyszczerzony, trupi grymas pełen zębów. To samo z widocznymi kończynami, zwłaszcza dłoni które poprzez wysuszenie ciała srawiały szponiaste wrażenie. Zdecydowanie to nie był typowy widok ogołoconego przez Pustkowia szkieletu czy świeżej przydrożenej padliny z nadmiarem stali lub ołowiu w trzewiach.

Ruszyli jednak dalej. Co prawda gdy widzieli zamykany właz a zwłaszcza usłyszeli jego trzask mówiący jasno, że są kuż poza zasięgiem tej przyjemnej, ciepłej, jasnooświetlonej i bezpiecznej częsci bunkra tylko w terenie gdzie nikt wcześniej nie był to wyrażnie nimi wzdrygnęło. Dobrą chwilę wpatrywali się jak zahipnotyzowani w zamykające a potem zamknięte drzwi. Było to bardzo ludzkie uczucie które ciężko było wyplenić nawet profesjonalistom. Jednak nie byli tu by sprawdzać sprawność przedsionka tylko dotrzeć niżej do trzewi bunkra.

Teraz gdy zajęli się tym na czym się znali wyglądało na to, że sytuacja wróciła do normy. Sprawnie uformowali formację zgodnie z zaleceniami Will'a i ruszyli w głab ciemności. Dzięki latarkom oświetlenie mieli całkiem niezłe ale i tak były to tylko promienie i plamy światła posród dominującego mroku. Z nich wyłaniały się kolejne pomieszczenia i korytarze. Im dalej wchodzili tym więcej było charakterystycznych, żółtych znaków ostrzegawczych z napisem "Biohazard" które każdy z nich znał od dziecka. Tym razem jednak mieli świadomość, że ryzyko jest realne.

Wystrój wnętrza był zdecydowanie inny niż przed przedsionkiem. Nawet laik by się zorientował, że trafił do jakiegoś laboratorjum. Takiego prawdziwego, przedwojennego laba. W mijanych pomieszczeniach promienie latarek wyławiały mikrkoskopy, fiolki, jakieś takie smieszne akwaria z rękawicami w środku, lampy, fotele jakby dentystyczne, łóżka na kółkach i fotele inwlidzkie, stojaki na kroplówki i generalnie wyglądało jak skrzyżowanie szpitala z jakimś laboratorium.

Nie mogło być też wątpliwości, że miejsce to uległo jakiejś awarii i było miejscem walk. Natykali się tu i tam na ciała. Pojedyncze ale i w grupkach. Wyglądały podobnie jak te z przedsionka choć tu postrzały czy inne obrażenia zdarzały się częściej. Spora część pomieszczeń wyglądała jak po pożarze. Gdzieniegdzie były to tylko osmalone, gdzieniegdzie walały się nadpalone sprzęty ale i niektóre były wypalone tak, że zostały tylko gołe ściany i nic więcej.

- Will... Mamy problem... - rzekł do cwaniaka Stripper który w tej ekipie robił za pokładowego inżyniera. Dzięki prowizorycznej mapce sporkurowanej przez Hibernatusa mniej - więcej znali rozkład i kierunek pomieszczeń jakimi powinni się poruszać. Teraz własnie okazało się, że mają "drobny problem". Drzwi wszelakie jak i te zwykłe drwaniane czy drewnopodobne jak i hermetyczne grodzie nie ustępowały wystrojem innym elementom pomieszczenia czyli zahowały się w różnym stanie. Wedle mapy powinni iść tymi z którymi mocowali się właśnie Vince i Indianin. Jednak gdy trochę udało im się je uchylić w świetle latarki ukazało się rumowisko od podłogi po sufit. Co więcej nie było widać drugiego końca pomieszczenia. Chłopaki twierdzili, że daliby radę otworzyć drzwi na tyle by się dało przejść ale czy da się przejść przez pomieszczenie, jak daleko ciągnie się to gruzowisko i czy po drugiej stronie jest przejście to była jedna wielka niewiadoma. Mogli też dać sobie spokój i spróbować znaleźć inną drogę ale czy taka była to mapa na to już nie dawała odpowiedzi.



Północne Cheb; podziemny budynek; wczesne popołudnie



Bosede "Baba" Kafu




Baba ruszył ku termicznym sylwetkom jak błyskawica. Gdy jednak usłyszał jakieś dzikie, nieartykułowane wrzaski zaskoczenia i strachu wiedział, że jego elektroniczny przyjaciel zespolony z jego głową miał rację. Pierwszego strażnika załatwił błyskawicznie. Tamten co prawda zdołał zbić pierwszy atak wielkiego mutanta ale czy ze strachu czy z zaskoczenia nie zdołał sparować drugiego i Wielkolud pięknym cięciem wybebeszył mu z połowę trzewi za jednym zamachem. Nie przerywając ataku bez wahania zaatakował od góry drugiego strażnika. Potężny cios został co prawda sparowany przez mniejszego z walczących ale hebanowe ostrze z impetu prześliznęło się po drzewcu włóczni oddzielając trzymajace je wciąż palce od reszty dłoni nim wojownik zdołał się zorientować co się dzieje. Ból dopiero zaczął wydzierać się przez włochate gardło gdy prawica Mutanta powracające z ataku po pierwszym dzikusie przecięła szyję prawie w połowie zalewając klatkę schodową strumieniem krwi i zmieniając krzyk w cichy charkot.

Baba wiedział, że tych dwóch ma już z głowy. Teraz droga do podziemnej kryjówki dzikusów stała przed nim otworem. Z półpietra słyszał ich dużo wyraźniej niż z zewnątrz. Właściwie widział już nawet nogi najbliższych z nich. Zwiadowczym zwyczajem położył się na brzuchu. To pozoliło mu objąć wzrokiem całkiem sporą część pomieszczenia. Wyglądało na jakiś sporawy przedwojenny podziemny garaż, jak do jakiegoś hotelu czy supermarketu lub po prostu garaż. Do tej spory stały tam jakieś wraki starych samochodów. To w połączeniu z filarami dawało całkiem spore możliwości ukrycia dla strzelca czy skradacza i w naturalny sposób dzieliło te spore pomieszczenie na niezły tor przeszkód. No i była jeszcze "drużyna gospodarzy".

Było ich... Sporo... Nawet jak na możliwości mutanciego gladiatora. Ze dwa tuziny? Trzy? Albo i więcej... Na szczęscie nikt chyba nie przejmował się klatką schodową na którj leżał Mutant czy losem i stanem strażników. Spora część tej dzikiej hałastry była rozwalona po wrakach, siedziała na nich, stała na nich lub na podłodze. Mniej więcej okręgiek otaczali dwóch wojowników w środku. Baba nie znał zwyczajów dzikich ale nienaturalna cisza, jak na tak dużą grupę, mówiła mu, że właśnie dzieje się coś dla nich ważnego. Co to już sie okazało wkrótce. Dwóch mężczyzn w centrum najpierw chodziło to tu to tam i zdaje się każdy wykrzykiwał na zmianę swoje racje raczej w stronę zgromadzonego tłumu niż tego drugiego. Chyba się niedogadali bo w końću jeden z nich przerwał drugiemu popychając go aż poleciał w tył kilka kroków ale nie stracił równowagi.

Potem nastąpił rytuał który był dość uniwersalny tak dla Baby jak i chyba wszystkich wojowników świata i czasów. Dobyli broni i zaczęli krążyć wokół siebie. Teraz cisza wśród dzikich była już ewidentna i wszyscy zdawali się skupieni na obserwacji pojedynku. Tylko psy zdawały się odmiennie reagować na to co się dzieje i zaczęły ujadać i latać w tę i we w tę jak głupie. W końcu obaj adwersarze uznali, że "to już" i z dzikim wrzaskiem rzucili się na siebie.

Były gladiator widział pojedynek i musiał przyznać, że był ciekawy. Głównie dlatego, że obaj przeciwnicy reprezentowali podobny poziom, uzbrojenie, siłę i odporność co skutkowało bardzo zaciętym pojedynkiem. Obaj zaczęli od walki na włócznie ale dość szybko w wyniku zręcznego triku jeden z nich ją stracił. Przez chwilę więc siłował się z tym drugim próbując mu udaremnić atak nią lub nawet przejąć. Chyba był tego bliski bo ten drugi w pewnym momencie puścił ją i dobył noża. Jego adwersasz stracił równowagę i poleciał na ziemię co ten z nożem natychmiast wykorzystał i spadł mu na klatę. Wydawało się, że starczy mu tylko ciąć po gardle leżącego ale sprawa nie była taka prosta. Ten na ziemi jakoś wyrzucił biodra w górę przez co ten na wierzchu stracił równowagę. Obaj zaczęli się tarzać na ziemi i Babie wydało się, że to jeden zwarty cieplny korpus z wieloma kończynami. Koniec pojedynku nastąpił dość nieoczekiwanie. Któryś się znalazł na moment na wierzchu i sięgnął po leżący na ziemi kamień czy inny gruz po czym bez wahania grzmotnął nim w łeb tego drugiego. Pancerny chyba łeb przetrwał te uderzenie ale ręka wyraźnie straciła na precyzji i się zahwiała. Kamieniarz nie zwlekał i zaczął okładać przeciwnika do oporu aż wytłukł z niego wszelkie życie a ten na ziemi przestał się ruszać w zamian z jego głowy wypłynęła szybkopowiększająca się cieplna plama.

Zwycięzca powstał na nogi i przez podziemie przetoczył sie ryk jego triumfu. Zgromadzony tłum zareagował powoli. Najpierw kilka a potem kilkanascie osób przyklękło na jedno kolano wywołując efekt domina. Po kilku chwilach w całkowitej ciszy już wszystkie dzikusy klęczały na ziemi nie osmielając się podnieść głowy na nowego lidera. Ten zaś chodził wokół miejsca starcia i wrzeszczał triumfalnie dając upust nagromadzonym podczas walki emocjom. Po chwili z cicha a potem co raz głośniej dzikusy zaczęły powtarzać jakieś słowo. W końću skandując je zaczęli w jego rytm podnosić dobyty oręż i w co raz większej euforii powtarzać je jakby upojeni zwycięstwem.




Wschodnie Cheb; pogranicze Ruin; wczesne przedpołudnie




Scott Sanders




Najemnik wracając z enklawy czerwonoskórych został znienacka zaatakowany. Zareagował zgodnie z instynktem i wyszkoleniem w pierwszej chwili szukając osłony przed wrogim ostrzałem. Co prawda "ostrzał" jak na razie był prowadzony przy pomocy bumerangów ale zasada zostawała ta sama.

Udało mu się wydostać z w miarę otwartego terenu jaki dominował na ulicy i skryć się wewnątrz domu. Od pierwszego ataku nie minęło więcej niż kilka sekund. Jak na razie nie miał pojęcia kto go atakował choć już wiedział czym. Dom w jakim się chował wygladał na opuszczony i zarośnięty od dawna. Zmarznięte badyle przebijały się nawet gdzieniegdzie przez deski podłogi. Ciężko było uzyskać linię widzenia dłuższą nić kolkanaście kroków. Jedynie patrząc przez okno widział drugą stronę ulicy choć też tylko górę czyli gdyby ktoś stał czy szedł. Co się działo niżej było niewiadomym ze względu na płot, żywopłot i chaszcze. Na razie jednak na na tym nagłym polu bitwy dominował bezruch i cisza. Zupełnie jakby druga strona po pierwszym niepowodzeniu zrezygnowała z walki lub czekała na ruch niedoszłej ofiary.




Zachodnie Cheb; kościół; wczesne popołudnie




John Doe; Nico DuClare




Dyskusja pomiędzy przepatrywaczką a cwaniakiem trwała w najlepsze gdy dotarli w pobliże placu okalającego kościół. Tu zastali zorganizowany chaos na który składało się głównie cała masa tubylców. W większości byli pogrążeni w mniej lub bardziej ożywionej rozmowie między sobą. Część nosiła mniej lub bardziej udane opatrunki a wszechobecnie zmęczenie, niepokój czy czasem po prostu lęk jasnow skazywały, ze ostatnia noc była ciężka tak samo dla przyjezdnych jak i gości.

Sama dwójka też nie przeszła przez plac tak całkiem niezauważenie. John spotkał się z zachowaniem jakie wcześniej już zaobserwował w "Łosiu" czyli raczej zdziwnieniem, że tak sobie swobodnie chodzi i to w towarzystwie kobiety która go wczoraj pomagała przyskrzynić. Jednak zdziwienie lub własne zmartwienia powodowały, że nikt go o nic nie pytał. Co innego z Nico. Przepatrywaczkę również chyba spora część miejscowych już kojarzyła i to chyba raczej pozytywnie. Spotkała się z przyjaznymi uśmiechami, uchyleniem kapelusza czy czapki tu i ówdzie czy ze zwyczajnym "dzień dobry".

Z tego tłumu wyróżniały się kilkuosobowe grupki ludzi zmierzających od albo do kościoła. Z tego całego tłumu tylko oni sprawiali wrażenie, że gdzieś się śpieszą czy po prostu mają coś do zrobienia. Przy samym kościele zaś gdzieś im mignął charakterystyczny kapelusz Dalton'a czy ręka w temblaku i chuderlawa sylwetka pastora.
 
Pipboy79 jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 21:58.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172