Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 06-10-2014, 16:27   #104
Pipboy79
Majster Cziter
 
Pipboy79's Avatar
 
Reputacja: 1 Pipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputację
Północne Cheb; wejście do budynku; południe


Bosede "Baba" Kafu



Wielgachny mutant, po "zaprowadzeniu porządku" i "wyplenieniu" a właściwie wypaleniu siedliska zła w osadzie mógł wrócić do przerwanego patrolu. Jakiś czas później dotarł w okolicę niezbyt rzucającego sie w oczy budynku wewnątrz którego zniknęła cieplna sylwetka humanoida. Znów czuł się jak na polowaniu wtedy. Skojarzenie było bardzo silne bo znów się przemykał, chował, skradał, unikał w zamian mając w pogotowiu swoje zmysły. Te zaś informowały go o termicznym rozkładzie otoczenia. Na zimnawe niebiesko - fioletowe kontury drzew, budynków i gruzów nakładały się ciepłe sygnatury ludzi i zwierząt o przewadze żółci i czerwieni. Sygnatury celów. Elektroniczny głos zaś szeptał do niego oceniając sytuację, zalecając taktykę eksterminacji lub pochwycenia celów, zadania maksymalnych strat wrogowi.

Tak było i teraz gdy schowany za załomem budynku był prawie pewny, że przeciwnicy go jeszcze nie dostrzegli. Wskazywały na to ich spokojne sylwetki i brak nerwowości w ruchach. Głos namawiał go na błyskawiczny atak za pomocą jego stalowego przedłużenia wzmocnionych mięśni i dla niepoznaki oddzielonego od reszty ciała w przybocznych pochwach. Głos wabił go obiecując procentowo prawie pewne zwycięstwo. Tak, było prawie zupełnie jak Wtedy...



Wyspa; Schron; południe


Will z Vegas



Gdy Will przyszedł do Barney'a oznajmić mu swoją decyzję o wyprawie na niższe poziomy bunkra ten tylko pokiwał w zamysleniu głową. Nie wyglądał ani na zaskocoznego ani na zdenerwowanego czy przeciwnego temu pomysłowi. Skwitował krótko, że jak Will chce to niech idzie. On zostanie tutaj by dopilnować chorego no i ktos musiał poczekac aż chłopaki albo da chałastra z góry zapuka do bunkra bram.

Dużo trudniejszą przeprawę obaj mieli z powiadomieniem o tej decyzji reszty podziemców i starych i nowych. Jakoś specjalnie wielkiej radości z tego powodu nie było, zwłaszcza wśród wybranych do tego zadania. Ci ze starej ekipy wciąż mieli w pamięci jak wyglądało "sprzątanie" schronu za pierwszym razem i najwyraźniej wcale im się nie spieszyło do powtórki. Takie zaś nastawienie jak i dopiero wyzbywana się spora doza niechęci i nieufności wpłynęła też na Kelly i jej towarzysza. Cwaniakowi wygladało, że zapewne najchętniej spędziła czas na w miarę bezpiecznym zajęciu na Babę niż łaziła po niesprawdzonym podziemnym terenie. Wściekły Pies może i miał gdzieś czy ma iść czy nie ale wolałby poczekać z wyprawą na powrót swojego kumpla. Jednak nikt nie powiedział "nie" i ostatecznie wszyscy poszli się przygotować do zejścia.

Gdy stopniowo zebrali się ponownie w grupce a Barney każdemu wydawał ostatnie instrukcje czy podpowiedzi Will musiał przyznać, że prezentują się całkiem nieźle. Zwłaszcza tak teraz w jednym miejscu obwieszeni bronią, amunicją i sprzętem. Był spryciulski Stripper ze swoim plecakiem z narzedziami i ustrojstwem do sterowania zwiadowczo - bojowym robotem i kałachem w ręku. Był ekscentryczny rycerz Poastapokalipsy sir Edrik ze swoim nieodłacznym rapierem i M 16. No i jego giermek Nu która tłumaczyła na ludzki język to co on mówi. Był szkaradnie poparzony na twarzy Wampir, choć zamienił swoją snajperkę na kolejnego czarnucha co w wyprawie pod ziemię wydawało się rozsądne. No i był górujący nad całą grupą wzrostem i masą były gladiator o indiańskim pochodzeniu ze swoim karabinkiem w łapach i M 16 w zapasie. Do tego każdy miał broń boczną, coś do samoobrony w zwarciu i ładny zapasik amunicji choć musieli już zauważalnie naruszyć zasoby zbrojowni. Do tego dzięki staraniom obu podziemnych speców każdego można było wyekwipować w krótkofalówkę i latarkę.

Na takim tle zespół zadziornej Kelly już aż tak się nie wyróżniał. I Will zauważył, że nawet taki pyskacz jak ona wyraźnie zamilkła. Choć zapewne prędzej by pękła niż się do tego przyznała. Faktem jest, ża cała podziemna wycieczka jaką szykował chłopak z Vegas umiejętnościami i wyposażeniem zdecydowanie przewyższała średnią spotykaną na górze.



Centrum Cheb; knajpa "Wesoły Łoś"; południe


Yelena z Detroit




Niezbyt wyspana Yelena zabrała się niemal zaraz po przebudzeniu za zbieranie swoich gratów w zdemolowanym pokoju. Najpierw oczywiście przemyła nieco twarz, łyknęła swoją tabletkę, jako tako doprowadziła się do porządku… Zbieranie wszystkiego co należało do niej było mozolną robotą. Wyłowić własne graty wśród całego tego bajzlu na podłodze, poskładać do kupy(w przypadku chociażby zestawów narzędzi) i tym podobne zdawało się trwać i trwać…

Gdy jej już naprawdę mocno burczało w brzuchu, a z kuchni dochodziły smakowite zapachy, postanowiła pokręcić się nieco po barze. Po wejściu zaś do głównej sali zastała tam sporą zbieraninę mieszkańców… pitolono coś o zbiórce ludności przez szeryfa w kościele, to ją jednak jakoś tak mało zaciekawiło…

- Wie ktoś gdzie Drzazga? - Zagadnęła pierwszego lepszego typa - A Mishkę może znacie?

Stan pokoju o poranku przyprawiał o płacz i pomstę do nieba. W dzień wyzierał dopiero ogrom zniszczeń jakiego dokonała horda najeźdźców w tym miejscu. Jakiś klucz znalazła pod pod schodami. Któryś ze śrubokrętów był wbity w drewnianą ściane dobre dwa metry nad podłogą, jakieś uszczelki, pewnie nie rozpoznane amatorskim okiem jako uszczelki, leżały na kupce gratów jakie zwalali pomocnicy Jack’a podczas porządkowania pomieszczenia. Jednak nadal główna część ocalałych rzeczy była w jej pokoju. Dokładnie przemieszana z rozwalonym łóżkiem, rozprutą pościelą i połamanymi krzesłami. Nawet drzwi były otwarte w podobny siłowy sposób jak na posterunkowej klatce.

Mimo, że znalazła większość swoich narzędzi pracy to jednak nie wszystko. Brakowało paru śrubokrętów i sporo nakrętek, złwaszcza tych samozaciskowych. No i do tego wszystkie jej torby, plecaki i większość zostawionych ubrań zostały pocięte i porwane i uwalane w czymś obrzydliwym. Więc to co ocalało z pogromu miała luzem a to było cholernie ciężkie do przenoszenia na sobie i własnych rękach.

Z nieco lepszych wieści było to, że ona, tak samo jak reszta gości dostali po talerzu a nawet dwóch ciepłej zupy od Jack’a. Facet kompletnie nie pytal się o zapłatę co w ogóle nie pasowało do wczorajszego wizerunku miejscowego biznesmena. Podobnie była jakaś ziłowa herbata do popicia. Posiłek może specjalnie syty nie był ale był ciepły i przekazywał ciepło w zmarznięte i przemoczone ciała.

Typ zagadnięty przez nią trzymał się za zabandażowane ramię i burknąl coś tylko by mu dała spokój. Generalnie ci co tu byli i siedzieli przy stolikach sprawiali dość osowiałe i przygnębiające wrażenie. Dominowało smutne milczenie kompletnie odmienne od normalnych rozmów jakie były w tym miejscu jeszcze wczoraj przed strzelaninami i zanim zaczął się też cały ten syf. Brakowąło też przyjaznej i uśmiechniętej Marli, której rzeczy w pokoju Yelena nie zauważyła ani całych ani zniszczonych. Bez urokliwej brązowowłosej kelnerki to miejsce tym bardziej zdawało się być miejscem spotkań straceńców i desperatów.

Dalsze indagowanie gości baru nie było zbyt owocne. Ludzie przecząco kręcili głowami na pytanie o któreś z tej parki. Ktoś tylko powiedział, że ci co przeżyli pewnie przyjdą albo tutaj albo pod kościół choćby po to by sprawdzić co się dzieje. A Drzazga… Nie, nikt nigdy nie wiedział gdzie jest Drzazga. Pojawiał się i znikał jak chciał.

Wówczas do baru weszła kolejna osoba. Jakiś chuderlawy facet. Rozglądął się chyba trochę speszony i zaskoczony widokiem knajpy. Po chwili jednak gdy dostrzegł monterkę uśmiechnął się do niej i bez żenady dosiadł się obok niej.

- Sie ma Mała. Gdzie twój szef? Mamy to co chciał. - rzekł do niej bezczelnie. Teraz z bliska dopiero go skojarzyła. To był jeden z tych pomagierów Alana ze zlomowiska. Zdaje się, że łyknęli wtedy gadkę jej i Dawida i na serio wzięli ich za “szefa ze słodką niunią”. No i teraz kolo chciał gadać z Dawidem właśnie.

Yelena właśnie skończyła posiłek, i zapaliła sobie fajkę. Spojrzała na typa w miarę zwyczajowym spojrzeniem, myśląc co by tu wykombinować…
- Nie ma go, i nie wiem kiedy będzie - Skłamała - Poleciał w nocy za dzikusami, mało mu było strzelania do nich na miejscu… każdy ma jakieś hobby nie? - Wzruszyła ramionami, krzywo się uśmiechając.

- Ach tak? - facet nie do końca zdawał się być przekonany kantem monterki ale chyba bardziej był skupiony w tej chwili na jej fizycznych atrybutach niż tym co mówi. Odezwał się jednak całkiem trzeźwo.

- No to super. Ale co z naszą umową? Dał zaliczkę za informację. Mamy informację więc gdzie reszta towaru? Co macie jeszcze dla nas? - spytał bez ogródek.

- Co powiesz na kilka sztuk broni? Od wyboru do koloru: pistolety, rewolwery, peemki, strzelby, karabiny… mamy je ledwie kilka metrów stąd. Więc dajesz info, a ja wręczam Ci gnaty, jak będzie? - Wypuściła perfidnie dymka w stronę jego twarzy.

- Spluwy? Pokaż mi je. - rzucił równie krótko przedstawiciel Alana. Jak każdy kupujący widać chciał najpierw zobaczyć i zbadać towar jaki miał zamiar nabyć.

- Chyba ocipiałeś - Odparła całkiem zwyczajowym tonem - Pokazywałam, jak byłam mała… - Uśmiechnęła się przelotnie - ...nie mam jednak zamiaru ryzykować, że dasz mi w łeb, gdy będziemy sam na sam przy stosie gnatów. Wiedz jednak, że nie mam zamiaru Cię rolować, i tego samego oczekuję od Ciebie. Po prostu więc mów, co masz do powiedzenia, a ja idę po co trzeba, i za chwilę będziesz miał co Ty chcesz. Glock, Beretta itd. pompka, Uzi, UMP, Spriengfield, i takie tam, sporo tego… - Yelena wyciągnęła nowego papierosa i podała gościowi - Mów więc, następnie sobie zajarasz, a zanim będziesz w połowie fajki wracam z czym trzeba. Ot tak, po prostu, bez wielkich ceregieli i bez krętactw. Twoja gadka za broń, bardzo opłacalny interes, czyż nie? - Spojrzała mężczyźnie prosto w oczy - Nie mam ani ochoty, ani czasu na pierdoły, więc jak będzie?

Widziała od razu, że nie trafiła facetowi do przekonania. Zmierzył ją powolnym i tym razem nieprzychylnym spojrzeniem. Wyjął ze swojej paczki swojego peta, powoli zapalił i tym razem on jej wydmuchał dym prosto w twarz.

- Kotku, ja może jednak pogadam z twoim szefem co? Albo ty idź z nim pogadaj. Bo chyba se jaja robisz jak sądzisz, że ci sprzedam info za jakieś mityczne spluwy. To wy chcieliście się spotkać i pogadać z Drzazgą a nie my. Nam na tym nie zależy. A jak myślisz, że tak łatwo go złapać i się z nim umówić, zwłaszcza po takiej nocy to sami sobie go szukajcie. Spalę tego fajka i wracam do siebie. Decyduj. - rzekł oschłym tonem. Z wcześniejszego ciekawskiego spojrzenia jakim taksował jej wdzięki nic nie zostało. Nawet peta trzymał w widoczny sposób a patrząc na to ile go zostało miała góra parę minut by coś wymyślić jeśli na serio zamierzał wyjść tak jak mówił.

- W porządku… - Yelena dopaliła swoją fajkę, po czym zgasiła ją na własnym talerzu. Wstała od stołu, chwyciła za owy talerz i kubek, by odstawić je Jackowi. Spojrzała ostatni raz na typa, wzruszyła ramionami.
- No to by było na tyle… trzymaj się - Powiedziała, po czym to ona odeszła w cholerę. Nie to nie, nie będzie się pieprzyć w posrane gierki z byle idiotą, spraw miała na głowie wystaczająco wiele. Tak czy inaczej, znajdzie w końcu Drzazgę i Mishkę, w końcu nie była w Detroid, tylko w zapadłej dziurze zwanej Cheb…

- Wy chyba nie jesteście poważni. Nie liczcie na nas następnym razem. - skwitował krótko i nawet nie czekał na dopalenie swojej fajki. Też wzruszył tylko ramionami i wyszedł.

Miała chwilę spokoju gdy facet ze złomowiska sobie poszedł. Mogła się porozglądać po zdewastownym wnętrzu baru. Gości a raczej uciekinierów pojawiło się stosunkowo niewielu od momentu gdy się przebudziła i zeszła na dół. Ze znajomych prócz Jacka, John’a i tej najemniczki Nico właściwie nikogo nie było. Scott chyba gdzieś polazł bo go nie było. Nie było też nikogo ze schronarzy ani ludzi szeryfa prócz rannego Erika na górze.

Sama knajpa też wyglądała wręcz rozpaczliwie. Mimo prowizorycznych porządków zarządzonych przez kulawego właściela wszystko wydawało się właśnie prowizoryczne. Knajpa wydawała się kompletnie odmieniona od tego co zastała tutaj 24 h temu. Wówczas może na zadupiu ale był to całkiem znośny lokal. Teraz to była roztrzelana i zdewastowana rudera po dwóch strzelaninach i jednej nieudanej próbie obrony. Zeby doprowadzić ją do poprzedniego stanu trzeba by włożyć sporo pracy ale było do zrobienia. Zwłaszcza dla kogoś kto miał fach w ręku.



John Doe i Nico DuClare



Doe supermedykiem nie był. Ale pomijając moment niezbyt udanego zakładania opatrunku zdawało mu się, że Erik powinien się wylizać z rany. No o ile znów czegoś nie zaliczy albo to co ma się nie spaskudzi. Gdy zaś zszedł z nim na dół dość szybko wyczuł, że to był dobry ruch. Zdaje się, że ciapowaty chłopak był raczej lubiany przez miejscowych bo ich przybycie wzbudziło w tym posmutniałym towarzystwie jakie zebrało się u Jack'a zainteresowanie.

Spojrzenia jakie teraz zaliczał starszy mężczyzna od miejscowych też były zdecydowanie cieplejsze od wczorajszych gdy szeryf ze swoimi pomocnikami zabierał go skutego do biura. Kilka osób na zmianę nawet podeszło do ich stolika i tak trochę z Erikiem, trochę z Johnem pogadali nawet co im się przydarzyło, jak i gdzie przetrwali noc itd. Choć Doe wyczuwał, że sporo robi tutaj ciekawość tej zamiany ról ze "skutego obcego awanturnika" na "współobrońcę komisariatu i opiekuna Erika". Chłopak bowiem niewiele myśląc czy to może z powodu rany czy po prostu taką miał naturę opowiadał mniej więcej jak było czyli jak to we trójkę bronili w nocy komisariatu. Jego słowa spowodowały, że John zaliczył nawet parę przyjacielskich klepnięć w ramię.


Nie zwlekał jednak za długo i dołączył na zewnątrz do najemniczki. Ledwo wybiegł za nią a już mu znikała za zaparkowanym przed barem samochodem. Od razu odkrył jaka się slizgawica zrobiła przez noc i ranek. Jak tylko opuścił kawałek w miarę suchej powierzchni jaką zapewniał daszek przed knajpą prawie wyrżnął orła. No i pewnie by wyrżnął gdyby nie złapał się ramy robitego wczoraj pociskami okna samochodu. A dzięki temu jednak odzyskał równowagę. Razem już z blondwosą Kanadyjką udali się ku zebraniu mieszkańców przy kościele jakie zarządził szeryf. Choć każde miało własne ku temu powody.

Po drodze każde z nich mijało miejsce swojej nocnej walki. Idąc główną ulicą na zachód najpierw po lewej, tuż przed zamarzniętą rzeczką minęli ulicę. Wyglądała jak ileś tam takich co mijali wcześniej ale Nico wiedziała, że jakby w nią teraz skręcić to by doszli do tych domów gdzie walczyli wczoraj. Niedaleko za mostam musieli skręcić na południe ale John zdawał sobie sprawę, że jakby poszedł dalej prosto to znów trafiłby na ten zdewastowany obecnie komisariat.



Zachodnie Cheb; kościół; południe


John Doe, Nico DuClare





DuClare i Doe do samego kościoła dotarli bez większych przeszkód i sensacji. Już trochę od niego napotykali co raz więcej ludzi poruszających się i pojedynczo i w grupach i szybko, i wolno, i zdrowych i kusztykających czy wiezionych przez innych na saniach. Generalnie nie trzeba było wielkiej filozofii by zorientować się, że atak na miasto był masowy i oberwało wielu.

Charakterystycznej wielgachnej sylwetki mutanta z Wyspy nie było niegdzie widać a nawet w takim tłumie powinno gdyby tu był. No chyba, że był w kościele albo w którymś z budynków. Za to przy samym kościele zauważyli kręcące się sylwetki szeryfa i pastora. Najwyraźniej robli za gospodarzy tego lokalu i okolicy. Doszy ich podsłuchane tu i ówdzie rozmowy. Ludzie mówili głównie o nocnycm ataków, rannych, zabitych i zaginionych znajomych i przyjaciołach, o tym czy i kiedy przenosic się na Wyspę, jak przejść przez cienki i kruchy lód, czy znajdzię się resztę napastników nim nastanie noc i czy jeszcze tu są, czy bandyci z Detroit przyjadą dzisiaj czy jest może jeszcze trochę czasu. Większość zdawała się przytłoczona nawałą zdażeń i miała problem z podjęciem decyzji.




Cliff Westrock i Mężny Chomik




Cliff doglądając Psa stwierdził, że jego pierwsze wrażenie było słuszne i zwierzakowi nic poważnego nie jest. Rany powinny zagoić się... No jak na psie właśnie a w zimnym klimacie jaki tu teraz mieli rany syfiły się trudniej. Co było chyba jedną z niewielu jasniejszych stron tej całej zimy

Widział jednak, że facet który zaczął z nim gadkę przygląda mu się uważnie. Jemu i zwierzakowi. Zupełnie jakby oceniał ich możliwości. Wciąż bawił się wyjętym przez siebie ułamanym grotem włóczni.

- Słuchaj, sprawiasz wrażenia kogoś kto umie się posługiwać bronią i nie da sobie w kaszę dmuchać... To pozyteczne umiejętności. Ale machać pałą czy obciągać cyngiel wielu umie. - machnął pogardliwie ręką, zupełnie jakby miał na myśli kogoś konkretnego, choć wątpliwe by swojego rozmówcę. Wahał się jeszcze chwilę po czym cwaniacko zmrużył oczy i spytał trochę ciszej, tak by tylko Cliff go słyszał. - A umiesz... Być dyskretny? I działać z finezją? - spytał najwyraźniej starając się wybadać rewolwerowca. Ileż razy Cliff słyszał taki lub podobny tekst to już nie było sensu liczyć. Ale przynajmniej był prawie pewny, że tamten ma jakiś interes do załatwienia i zapewne przynajmniej częsciowo pokrywający się z jego profesją.




Wschodnie Cheb; Enklawa Czerwonoskórych



Scott Sanders




Najemnik widział, że chyba po raz kolejny zaskoczył Azjatę tym co mówi. Przez chwilę bowiem zaniemówił i patrzył na niego z wybauszonymi oczami.
- Komputerami? Wyszłem po żarcie? - zdumiony powtórzył słowa Sandersa na głos. Chwile kręcił głową po czym znów zaczął chodzić po maleńkiej ziemnance co znów spotęgowało tylko wrażenie nierwowości. - Nie no... No tak... W sumie... To co się dziwić... Przecież głównie pracowałem przy kompach... I żarcie... No tak... W sumie nie planowałem tak zniknąć... Musiała coś przecież powiedzieć... Ale to jej wina... Udawała, że nie wie... Bzdura! Nie chciała wiedzieć! - łaził tak chwilę i mamrotał pod nosem i chyba zżymał się nad własnymi wspomnieniami.

W końcu albo się zmęczył albo znów naszła go kolejna zmiana nastroju. Zatrzymał się i zaczął miętlolić w dłoniach tę dziwną fajkę wyjatkowo nerwowo. Mówił urywanymi zdaniami patrząc gdzieś w kąt podłogi mimo, to najmita był pewny, że mówi do niego.

- Widzisz... Bo to nie tak... To nie jest takie proste. Nic nie jest proste... Ja... Ja... No własciwie to tak, pracowałem z kompami. Tylko widzisz, ja ich nie naprawiałem czy programowałem tylko... No... Jakby ci tu powiedzieć... - zawiesił nie tylko głos ale i cale ciało mu zamarło gdy szukał odpowiednich słów.

- Symulacje. Przeprowadzałem symulacje. Wiesz co to znaczy? - przerwał i spytał swojego uzbrojonego gościa. - No to strasznie ułatwia wszelkie badania bo jak napiszesz dobry program symulacyjny uwzględniający wszelkie możliwe zmienne i warian... - urwał nagle w pół słowa zupełnie jakby przestraszył się własnych słów albo, że powiedział za dużo. Jednak przez te jedne zdanie Scott zobaczył zupełnie innego człowieka niż dotąd z nim gadał. Przez chwilę był takim o jakim mówił mu Frank i Akemi. Młody, zapalony naukowiec - idealista traktujący swoją pracę jak pasję i wyzwanie w jednym. Nie jąkał się, nie peszył, mówił szybkim pewnym siebie głosem świadom wartości swoich słów, argumentów i wiedzy.

- No i... - zaczął po dłuższej chwili już zdecydowanie przypominającym obecnego Tetsukiego. - Pracowałem w laboratoriach... Z tymi symulacjami... Robiłem symulacje wpływu leków... I różnych innych środków... Na różne organizmy... I ludzi... - przestał mówić i Scott zauważył, że dłoń zaczęla mu drgać w jakimś nerwowym tiku, znów był cały spocony a na skroniach pojawiły się nabrzmiałe pulsujące żyły.

- Ale to miało pomagać ludziom! To miał być tylko pierwszy etap! Tylko takie testy! Tylko na zwierzętach! Ale potem... Potem... Ja... Nie wiem... Nie wiem co się stało... Z nami. Z nami wszystkimi... Ze mną... Jakoś... Za każdym razem było tylkot rochę wiećej, tylko krok dalej... A potem nagle... Przecież miało być tak dobrze... Mieliśmy pomagać... - Scott widział jak facet stopniowo się łamię zagłebiajac się we własne wspomnienia i wyciągając je na powierzchnię. Przysiadł znów na swoje pierwotne miejsce na przeciw Sandersa tym razem w kucki i palcami jednej dłoni nerwowo bębnił po swoich wargach a tik w drugiej ręce się pogłębił się i przypominał już drżenie jakiegoś paralityka. Zaczął się też lekko gibać w tę i we w tę i mimo, że oczy miał skierowane na swojego rozmówcę to patrzył gdzieś w dal poza obecny czas i przestrzeń.

- A potem raz poszłem do laba... I zobaczyłem... Te stwory... Te co żeśmy zrobili... W co żeśmy je zmienili... I przejżałem na oczy. Widziałem je już wcześniej ale wtedy jakoś przejżałem, zrozumiałem co my robimy... I już tak dłużej nie mogłem... To było złe... Bardzo złe... I powiedziałem, że się xle czuję... I wróciłem do domu... Chciałem zabrać ją ze sobą... Ale poszłem po rzeczy... A jak wróćiłem... Oni już tam byli... Nie widziałem ich ale na penwo byli... Mieli wystarczająco dużo czasu by dotrzeć do domu... Więc nie mogłem wrócić... Musiałem uciekać... Oczyścić się... Poza tym... Ona też nie była czysta... I nadal nie jest. Ona też powinna się oczyścić... Ona wiedziała... Od samego początku... Tylko udawała, że nie wie... Oboje udawaliśmy... Tak było łatwiej... - facet zaczął mówić drętwym, drewnianym głosem apatycznie kiwając się w przód i w tył. Wyglądał na wrak człowieka niczym jakiś ćpun czy przydrożny menel lub człowiek po jakiejś długiej wyniszczającej chorobie. Milczał już dłuższą chwilę i wyglądało na to, że wspomnienia i opowieść o nich wyczerpały go niczym jakiś maraton.
 
Pipboy79 jest offline