Zabawa w boga się skończyła. Jego umysł nie ogarniał już Destiny jako calości, czasoprzestrzenna siatka przyczyn i skótków coraz bardziej zawężała się do perspektywy śmiertelnika... a następnie jego mózg został rzucony w demoniczny chaos Destiny: zmiana otoczenia, ożywieni topielcy, halucynacje. Umysł ledwie poradził sobie z oddzieleniem prawdy od urojeń. Szczęśliwie dr Walsh wykazał więcej przytomności. Po chwili było już po zamieszaniu.
- Tak, Edwardzie Taksony, wiem skąd i dokąd idziesz. Jesteśmy tu by pomóc. - odpowiedział niemowie na pracowitą gestykulację z użyciem planu okrętu. - Nazywam się Robert Tramp, to jest dr Gregory Walsh, nasza historia nie ma teraz znaczenia, Carry nas zna. Teraz musimy jak najszybciej znaleźć ten pieprzony kamień i...
- To… mój ostatni przystanek. Dalej musicie radzić sobie sami. Ja tu zostaję. - To był Walsh. Był umierający, krwawił, a niezależnie od wszystkiego zdawał się po prostu doprowadzony do końca wytrzymałości fizycznej i psychicznej i kurewsko zmęczony. Może właśnie tak miało być... cała droga przez mroczny las na planecie jaszczurów, długie negocjacje o ostatni wysiłek w piramidzie, wszystko po to, by Walsh mógł uratować życie Edwarda niemowy. Robert patrzył na niego z nieodgadnionym wyrazem twarzy.
- W porządku. - Powiedział w końcu. - Dziękuję, że ze mną poszedłeś. Byćmoże właśnie ocaliłeś ludzkość. Nie mam prawa ciągnąć cię dalej. Ed, Carrie... znacie drogę, naprzód.
__________________ Show must go on! |