Pierwsze wrażenie dotyczące krasnoludzkiej wieży potwierdziło się po bliższych jej oględzinach – była pusta. Ośmiokątny parter zawalony był pochodzącą z sufitu, ścian i schodów sporą stertą gruzu, na której przez długie lata zdążyły wyrosnąć całkiem pokaźne krzaki. Z sprzętów, które kiedyś musiały być umieszczone w pomieszczeniu pozostały tylko pordzewiałe okucia, nie mające już jakiejkolwiek wartości. Ściany wykonane z prostokątnych, nadal doskonale do siebie pasujących kamieni nosiły jeszcze ślady dawnej chwały – resztki zdobień i kolorowych, głównie czerwonych, niebieskich i zielonych malowideł.
Schody, umieszczone po wewnętrznej stronie murów pięły się spiralnie w górę, ku drugiej niekompletnej kondygnacji budynku. Kilku stopni brakowało, a wiele było popękanych i pokruszonych, trzymających się kupy tylko dzięki bluszczowi i pnączom je porastającym.
Piętro wieży było częściowo zrujnowane i zawalone. W podłodze ziała spora dziura, sufitu brakowało niemal w całości, a ściany wznosiły się tylko od wschodu i południa. Przez wąskie, wysokie, trójkątnie zwieńczone okna w pozostałych ścianach rozciągał się widok na okolicę, teraz pogrążoną w ciemnościach, rozświetlanych tylko światłem gwiazd i ułamkiem zielonkawego, kostropatego Morrslieba, wystającym na północnym horyzoncie.
Druga, stojąc wraz z Sørenem w wykuszu nieistniejącego okna i wpatrując się w mroki nocy, daleko w dole, w dolinie dostrzegł niewyraźne, migotliwe światełko. Gdy wpatrzone w ten punkt krasnoludzkie oczy przyzwyczaiły się do mroku zauważył też wątłą smużkę dymu wznoszącą się prosto w niebo. Ktoś w dole, nie dalej niż pięć mil od ruin palił ogień.