Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 13-10-2014, 00:01   #110
Pipboy79
Majster Cziter
 
Pipboy79's Avatar
 
Reputacja: 1 Pipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputację
Centrum Cheb; sklep z bronią; wczesne popołudnie



Cliff Westrock



Cliff spławiwszy nierentownego zleceniodawcę udał się do miejscówy swojego niedoszłego celu. Sklep jak na taką mieścinę zdawał się być zaopatrzony całkiem przywoicie. Tak samo przywoicie zdawał się być zabezpieczony przed siłowym wtargnięciem czy próbą rabunku. W częsci dla klientów był jakiś stolik nawet czy kanapa, tudzież manekin z jakimiś niezbyt cennymi myśliwskimi akcesoriami ale najfajniejsze zabawki znajdowały się za zakratowaną ladą. Do tego rozładowane.

Na tą chwilę sprzedawca zdawał się taktować rewolwerowca jak zwykłego klienta. I po zaprezentowaniu mu kilkunastu zabawek najwyraźniej czekał na standardowy ruch klienta czyli doprecyzowanie przedmiotu poszukiwań i przedstawienie własnych gambli na wymianę.





Wyspa; poziom wirusologii; wczesne popołudnie





Will z Vegas




Will mógł się zorientować, że widok takiego nagromadzenia ciał, to, że wchodzą na coś co ma wirusy w nazwie własnej i wcześniejsze gadki o zarazie sprawiły, że wszyscy mieli miny dość niewyraźne. Zupełnie jakby żałowali, że zostali "wyznaczeni na ochotnika" do tej misji. Widząc ciała cwaniak słyszał zaniepokojone głosy jak uczestnicy wyprawy dopytywali siebie nawzajem czy "to" jeszcze działa, czy jest groźne, czy można iść dalej czy może lepiej zawrócić. W sumie było na swój sposób zabawne, że wojownicy, naukowcy i rangerzy którzy przeszli przez Pustkowia, jej areny, wojnę z maszynami i ludźmi niepokoiło samo wspomnienie o możliwości zarażenia. Jakbytrafili teraz na jakiego stwora co Will z chłopakami natrafiał tu wcześniej pewnie nawet by im palec na cynglu nie drgnął ale jak chodziło o wirusy i zarazy to jakoś było im wyraźnie niewyraźnie.

Póki mogli skupili się na pierwszym kroku swojej wyprawy czyli przedsionku wypełnionym ciałami. Pomieszczenie miało formę trochę szerszego korytarza zamykanego z obu stron potężnymi drzwiami. Nie miało więcej niż kilka metrów długości. Więc te kilkanaście, może ze dwadzieścia ciał sprawiało, że właściwie nie dało się przejść nie trącając, szturchając czy po prostu przechodząc po nich.

Przyczyna śmierci nie do końca była jednoznaczna. Niektóre z ciał miały ewidentne ślady od jakiś uderzeń, upadków, czy postrzałów, był nawet jakiś sztywniak w faruchu co miał kość piszczelową na zewnątz. Ale większość wyglądała jakby "po prostu umarła" pod tymi drzwiami czekając w próżnej nadziei aż się otworzą. Swiadczyły o tym dobitnie krwawe ślady na wewnętrznej stronie drzwi zupełnie jakby ci ludzie z rozpaczy próbowali gołymi rękami przebić się przez pancerne drzwi. Co biorąc pod uwagę ich solidność było całkowicie bez sensu.

Same ciała też wyglądały dość... No niezbyt przyjemnie, nawet jak na trupy. Wieloletnia izolacja sprawiła, że uległy wysuszeniu. Przez co rysy twarzy stały się słaborozpoznawalne i zniekształcone. Delikatne chcrząstki nosa czy uszu prawie znikły zaś wargi przyległy do szczęki tworzącz wyszczerzony, trupi grymas pełen zębów. To samo z widocznymi kończynami, zwłaszcza dłoni które poprzez wysuszenie ciała srawiały szponiaste wrażenie. Zdecydowanie to nie był typowy widok ogołoconego przez Pustkowia szkieletu czy świeżej przydrożenej padliny z nadmiarem stali lub ołowiu w trzewiach.

Ruszyli jednak dalej. Co prawda gdy widzieli zamykany właz a zwłaszcza usłyszeli jego trzask mówiący jasno, że są kuż poza zasięgiem tej przyjemnej, ciepłej, jasnooświetlonej i bezpiecznej częsci bunkra tylko w terenie gdzie nikt wcześniej nie był to wyrażnie nimi wzdrygnęło. Dobrą chwilę wpatrywali się jak zahipnotyzowani w zamykające a potem zamknięte drzwi. Było to bardzo ludzkie uczucie które ciężko było wyplenić nawet profesjonalistom. Jednak nie byli tu by sprawdzać sprawność przedsionka tylko dotrzeć niżej do trzewi bunkra.

Teraz gdy zajęli się tym na czym się znali wyglądało na to, że sytuacja wróciła do normy. Sprawnie uformowali formację zgodnie z zaleceniami Will'a i ruszyli w głab ciemności. Dzięki latarkom oświetlenie mieli całkiem niezłe ale i tak były to tylko promienie i plamy światła posród dominującego mroku. Z nich wyłaniały się kolejne pomieszczenia i korytarze. Im dalej wchodzili tym więcej było charakterystycznych, żółtych znaków ostrzegawczych z napisem "Biohazard" które każdy z nich znał od dziecka. Tym razem jednak mieli świadomość, że ryzyko jest realne.

Wystrój wnętrza był zdecydowanie inny niż przed przedsionkiem. Nawet laik by się zorientował, że trafił do jakiegoś laboratorjum. Takiego prawdziwego, przedwojennego laba. W mijanych pomieszczeniach promienie latarek wyławiały mikrkoskopy, fiolki, jakieś takie smieszne akwaria z rękawicami w środku, lampy, fotele jakby dentystyczne, łóżka na kółkach i fotele inwlidzkie, stojaki na kroplówki i generalnie wyglądało jak skrzyżowanie szpitala z jakimś laboratorium.

Nie mogło być też wątpliwości, że miejsce to uległo jakiejś awarii i było miejscem walk. Natykali się tu i tam na ciała. Pojedyncze ale i w grupkach. Wyglądały podobnie jak te z przedsionka choć tu postrzały czy inne obrażenia zdarzały się częściej. Spora część pomieszczeń wyglądała jak po pożarze. Gdzieniegdzie były to tylko osmalone, gdzieniegdzie walały się nadpalone sprzęty ale i niektóre były wypalone tak, że zostały tylko gołe ściany i nic więcej.

- Will... Mamy problem... - rzekł do cwaniaka Stripper który w tej ekipie robił za pokładowego inżyniera. Dzięki prowizorycznej mapce sporkurowanej przez Hibernatusa mniej - więcej znali rozkład i kierunek pomieszczeń jakimi powinni się poruszać. Teraz własnie okazało się, że mają "drobny problem". Drzwi wszelakie jak i te zwykłe drwaniane czy drewnopodobne jak i hermetyczne grodzie nie ustępowały wystrojem innym elementom pomieszczenia czyli zahowały się w różnym stanie. Wedle mapy powinni iść tymi z którymi mocowali się właśnie Vince i Indianin. Jednak gdy trochę udało im się je uchylić w świetle latarki ukazało się rumowisko od podłogi po sufit. Co więcej nie było widać drugiego końca pomieszczenia. Chłopaki twierdzili, że daliby radę otworzyć drzwi na tyle by się dało przejść ale czy da się przejść przez pomieszczenie, jak daleko ciągnie się to gruzowisko i czy po drugiej stronie jest przejście to była jedna wielka niewiadoma. Mogli też dać sobie spokój i spróbować znaleźć inną drogę ale czy taka była to mapa na to już nie dawała odpowiedzi.



Północne Cheb; podziemny budynek; wczesne popołudnie



Bosede "Baba" Kafu




Baba ruszył ku termicznym sylwetkom jak błyskawica. Gdy jednak usłyszał jakieś dzikie, nieartykułowane wrzaski zaskoczenia i strachu wiedział, że jego elektroniczny przyjaciel zespolony z jego głową miał rację. Pierwszego strażnika załatwił błyskawicznie. Tamten co prawda zdołał zbić pierwszy atak wielkiego mutanta ale czy ze strachu czy z zaskoczenia nie zdołał sparować drugiego i Wielkolud pięknym cięciem wybebeszył mu z połowę trzewi za jednym zamachem. Nie przerywając ataku bez wahania zaatakował od góry drugiego strażnika. Potężny cios został co prawda sparowany przez mniejszego z walczących ale hebanowe ostrze z impetu prześliznęło się po drzewcu włóczni oddzielając trzymajace je wciąż palce od reszty dłoni nim wojownik zdołał się zorientować co się dzieje. Ból dopiero zaczął wydzierać się przez włochate gardło gdy prawica Mutanta powracające z ataku po pierwszym dzikusie przecięła szyję prawie w połowie zalewając klatkę schodową strumieniem krwi i zmieniając krzyk w cichy charkot.

Baba wiedział, że tych dwóch ma już z głowy. Teraz droga do podziemnej kryjówki dzikusów stała przed nim otworem. Z półpietra słyszał ich dużo wyraźniej niż z zewnątrz. Właściwie widział już nawet nogi najbliższych z nich. Zwiadowczym zwyczajem położył się na brzuchu. To pozoliło mu objąć wzrokiem całkiem sporą część pomieszczenia. Wyglądało na jakiś sporawy przedwojenny podziemny garaż, jak do jakiegoś hotelu czy supermarketu lub po prostu garaż. Do tej spory stały tam jakieś wraki starych samochodów. To w połączeniu z filarami dawało całkiem spore możliwości ukrycia dla strzelca czy skradacza i w naturalny sposób dzieliło te spore pomieszczenie na niezły tor przeszkód. No i była jeszcze "drużyna gospodarzy".

Było ich... Sporo... Nawet jak na możliwości mutanciego gladiatora. Ze dwa tuziny? Trzy? Albo i więcej... Na szczęscie nikt chyba nie przejmował się klatką schodową na którj leżał Mutant czy losem i stanem strażników. Spora część tej dzikiej hałastry była rozwalona po wrakach, siedziała na nich, stała na nich lub na podłodze. Mniej więcej okręgiek otaczali dwóch wojowników w środku. Baba nie znał zwyczajów dzikich ale nienaturalna cisza, jak na tak dużą grupę, mówiła mu, że właśnie dzieje się coś dla nich ważnego. Co to już sie okazało wkrótce. Dwóch mężczyzn w centrum najpierw chodziło to tu to tam i zdaje się każdy wykrzykiwał na zmianę swoje racje raczej w stronę zgromadzonego tłumu niż tego drugiego. Chyba się niedogadali bo w końću jeden z nich przerwał drugiemu popychając go aż poleciał w tył kilka kroków ale nie stracił równowagi.

Potem nastąpił rytuał który był dość uniwersalny tak dla Baby jak i chyba wszystkich wojowników świata i czasów. Dobyli broni i zaczęli krążyć wokół siebie. Teraz cisza wśród dzikich była już ewidentna i wszyscy zdawali się skupieni na obserwacji pojedynku. Tylko psy zdawały się odmiennie reagować na to co się dzieje i zaczęły ujadać i latać w tę i we w tę jak głupie. W końcu obaj adwersarze uznali, że "to już" i z dzikim wrzaskiem rzucili się na siebie.

Były gladiator widział pojedynek i musiał przyznać, że był ciekawy. Głównie dlatego, że obaj przeciwnicy reprezentowali podobny poziom, uzbrojenie, siłę i odporność co skutkowało bardzo zaciętym pojedynkiem. Obaj zaczęli od walki na włócznie ale dość szybko w wyniku zręcznego triku jeden z nich ją stracił. Przez chwilę więc siłował się z tym drugim próbując mu udaremnić atak nią lub nawet przejąć. Chyba był tego bliski bo ten drugi w pewnym momencie puścił ją i dobył noża. Jego adwersasz stracił równowagę i poleciał na ziemię co ten z nożem natychmiast wykorzystał i spadł mu na klatę. Wydawało się, że starczy mu tylko ciąć po gardle leżącego ale sprawa nie była taka prosta. Ten na ziemi jakoś wyrzucił biodra w górę przez co ten na wierzchu stracił równowagę. Obaj zaczęli się tarzać na ziemi i Babie wydało się, że to jeden zwarty cieplny korpus z wieloma kończynami. Koniec pojedynku nastąpił dość nieoczekiwanie. Któryś się znalazł na moment na wierzchu i sięgnął po leżący na ziemi kamień czy inny gruz po czym bez wahania grzmotnął nim w łeb tego drugiego. Pancerny chyba łeb przetrwał te uderzenie ale ręka wyraźnie straciła na precyzji i się zahwiała. Kamieniarz nie zwlekał i zaczął okładać przeciwnika do oporu aż wytłukł z niego wszelkie życie a ten na ziemi przestał się ruszać w zamian z jego głowy wypłynęła szybkopowiększająca się cieplna plama.

Zwycięzca powstał na nogi i przez podziemie przetoczył sie ryk jego triumfu. Zgromadzony tłum zareagował powoli. Najpierw kilka a potem kilkanascie osób przyklękło na jedno kolano wywołując efekt domina. Po kilku chwilach w całkowitej ciszy już wszystkie dzikusy klęczały na ziemi nie osmielając się podnieść głowy na nowego lidera. Ten zaś chodził wokół miejsca starcia i wrzeszczał triumfalnie dając upust nagromadzonym podczas walki emocjom. Po chwili z cicha a potem co raz głośniej dzikusy zaczęły powtarzać jakieś słowo. W końću skandując je zaczęli w jego rytm podnosić dobyty oręż i w co raz większej euforii powtarzać je jakby upojeni zwycięstwem.




Wschodnie Cheb; pogranicze Ruin; wczesne przedpołudnie




Scott Sanders




Najemnik wracając z enklawy czerwonoskórych został znienacka zaatakowany. Zareagował zgodnie z instynktem i wyszkoleniem w pierwszej chwili szukając osłony przed wrogim ostrzałem. Co prawda "ostrzał" jak na razie był prowadzony przy pomocy bumerangów ale zasada zostawała ta sama.

Udało mu się wydostać z w miarę otwartego terenu jaki dominował na ulicy i skryć się wewnątrz domu. Od pierwszego ataku nie minęło więcej niż kilka sekund. Jak na razie nie miał pojęcia kto go atakował choć już wiedział czym. Dom w jakim się chował wygladał na opuszczony i zarośnięty od dawna. Zmarznięte badyle przebijały się nawet gdzieniegdzie przez deski podłogi. Ciężko było uzyskać linię widzenia dłuższą nić kolkanaście kroków. Jedynie patrząc przez okno widział drugą stronę ulicy choć też tylko górę czyli gdyby ktoś stał czy szedł. Co się działo niżej było niewiadomym ze względu na płot, żywopłot i chaszcze. Na razie jednak na na tym nagłym polu bitwy dominował bezruch i cisza. Zupełnie jakby druga strona po pierwszym niepowodzeniu zrezygnowała z walki lub czekała na ruch niedoszłej ofiary.




Zachodnie Cheb; kościół; wczesne popołudnie




John Doe; Nico DuClare




Dyskusja pomiędzy przepatrywaczką a cwaniakiem trwała w najlepsze gdy dotarli w pobliże placu okalającego kościół. Tu zastali zorganizowany chaos na który składało się głównie cała masa tubylców. W większości byli pogrążeni w mniej lub bardziej ożywionej rozmowie między sobą. Część nosiła mniej lub bardziej udane opatrunki a wszechobecnie zmęczenie, niepokój czy czasem po prostu lęk jasnow skazywały, ze ostatnia noc była ciężka tak samo dla przyjezdnych jak i gości.

Sama dwójka też nie przeszła przez plac tak całkiem niezauważenie. John spotkał się z zachowaniem jakie wcześniej już zaobserwował w "Łosiu" czyli raczej zdziwnieniem, że tak sobie swobodnie chodzi i to w towarzystwie kobiety która go wczoraj pomagała przyskrzynić. Jednak zdziwienie lub własne zmartwienia powodowały, że nikt go o nic nie pytał. Co innego z Nico. Przepatrywaczkę również chyba spora część miejscowych już kojarzyła i to chyba raczej pozytywnie. Spotkała się z przyjaznymi uśmiechami, uchyleniem kapelusza czy czapki tu i ówdzie czy ze zwyczajnym "dzień dobry".

Z tego tłumu wyróżniały się kilkuosobowe grupki ludzi zmierzających od albo do kościoła. Z tego całego tłumu tylko oni sprawiali wrażenie, że gdzieś się śpieszą czy po prostu mają coś do zrobienia. Przy samym kościele zaś gdzieś im mignął charakterystyczny kapelusz Dalton'a czy ręka w temblaku i chuderlawa sylwetka pastora.
 
Pipboy79 jest offline