Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 24-10-2014, 21:33   #10
Micas
 
Micas's Avatar
 
Reputacja: 1 Micas ma wyłączoną reputację

Mars...

Planeta tak odległa, a jednocześnie tak bliska Ziemi. Ziemi, która dziś była zakazanym, zrujnowanym pustkowiem znanym jako Mroczny Eden. Teraz życie Ludzkości toczyło się pośród gwiazd, ku którym sięgnęli przed setek laty.

Luna, niegdysiejszy ziemski Księżyc. Merkury. Wenus. Pasy asteroid. Księżyce gazowych gigantów. To wszystko zmienione nie do poznania. Terraformowane. Zagospodarowane. Przekute na niezniszczalnym, stalowym kowadle ludzkiej woli.

Ludzkość sięgnęła gwiazd, a osiągnęła k'temu potęgę i dobrobyt, które mogły jedynie śnić się wizjonerom dni wczorajszych.

Planety jaśniejące niczym klejnoty w koronie. Luna. Merkury. Wenus.

Ludzkość sięgnęła gwiazd, a sprowadziła na siebie zwiastun zagłady. Legion Ciemności.

Bitwy i wojny, tak między megakorporacjami, jak i między Ludzkością a Legionem.

Pola skrwawionych bitew. Luna. Merkury. Wenus.

I Mars. Świat nazwany imieniem mitycznego boga wojny.

Starożytni nie mogli nazwać go lepiej...

+++

Tego poranka powietrze przesycone było nie tylko rozgrzanym, czerwonym pyłem, ale także kakofonią różnistych dźwięków. Huk, grzmot, terkot broni palnej. Trzaski i pęknięcia granatów. Brzęk stali. Ryk bestii, okrzyki walczących ludzi, jęki rannych i umierających. Dudnienie odległych eksplozji.


Ogłuszający ryk czterorękiego giganta był zagłuszany tylko przez grzmoty wydobywające się z jego pukawki (jeśli "pukawką" nazwać można było pięćdziesięciokilowe działo automatyczne). Pchał się prosto na pozycję drużyny Delta. Prosto na pozycję Maddoxa i jego kumpli.

Wszystko miało pójść gładko. Szeroko zakrojona akcja zwiadowcza stosunkowo głęboko na terytorium wroga i/lub ziemi niczyjej między pozycjami Capitolu (teraz już sojuszu megakorporacji pod egidą Kartelu i Bractwa) a Mrocznego Legionu. I przez większość nocy było cacy, aż do świtu, kiedy banda patrolujących ezoghuli ich zdybała. Posłali ich do piachu, ale cynk poszedł w eter i na kolektywną dupę rozszerzonego plutonu Pustynnych Skorpionów zwalił się lokalny komitet istot szpetnych a niezadowolonych, zdeterminowanych pobrać krwawe myto za przemarsz przez tereny prezesa zarządu.

Wilson Maddox, zwany Świrem, nie mógł sobie wyobrazić lepszej sytuacji.

Teraz wszędzie wokół fruwały kule, pękały granaty, a powietrze było ciężkie od wibracji, smrodu wojny i zawirowań Losu.

- Maddox! - wydarł mordę "Gładki" Jenson, kumpel Świra - Ten koksu nas flankuje! Położył Siwego, Brenna i Kacapa!

- Kryj mje dupe! - warknął przez zęby szaleniec, gotując wielolufową strzelbę.

- Wyłazisz spod kamyka? - wytrzeszczył oczy Gładki. Pustynne Skorpiony, po nawiązaniu kontaktu ogniowego z wrogiem, nie opuszczały osłon - chyba, że chciały zająć nowe. Co najwyżej zabudowały się dodatkowymi warstwami ochronnymi - z wrażych trupów. I tak było w tej chwili. Pod skałami, gruzami i złomem, za którym kryli się Skorpioniarze, były zwały trupów legionistów.

W odpowiedzi, Świr wyszczerzył się jeszcze bardziej (co wydawało się niemożliwe) i wyskoczył zza swojego żelastwa, puszczając się pędem ku biogigantowi. Pozostali położyli osłonę ogniową, kładąc każdego narwańca, który próbował dobrać się do skóry "gołego" Skorpiona.

Bestia zauważyła śmiałka. Zwróciła się ku niemu, rozstawiając potężne nogi w rozkroku i rycząc ogłuszająco. A Maddox biegł, wrzeszcząc jak totalny wariat. Pod koniec wyskoczył najwyżej jak tylko mógł, a bestia zamierzyła się wielką pięścią. Wilson był Świrem, ale był też szczęściarzem. Zamiast zostać zdmuchnięty, padł na nadgarstek i uczepił się go - przynajmniej do momentu, aż szpetny stwór zdjął go niczym natrętnego robala i narzucił sobie na plecy, gdzie na paskudnych kolcach tkwił już Siwy, kumpel Maddoxa z drużyny Delta.

Chyba dzięki zrządzeniu losu, Wilson nie nadział się na żaden kolec, a jedynie chwycił się jednego z nich. Potwór zapomniał o nim i powrócił do swojej krwawej roboty.

Idiota.

- Cześć Siwy! - krzyknął Maddox do okaleczonego Skorpiona.

- Kurwa... - wyjęczał starzejący się żołnierz - Świrus, co ty...

- Bawimy się?

- Innym... razem... Nie wyjdę z tego, Maddox. Zajeb go.

Przez chwilę narwany Skorpion posmutniał. Siwy rzeczywiście nie mógł z tego się wykaraskać obronną ręką. Czekała go śmierć, a w najlepszym razie kalectwo. Widział jednak w oczach druha chęć dokonania ostatniego, bohaterskiego czynu.

Maddox szarpnął się i rzucił naprzód, wpadając prawie, że na łeb zaskoczonego stwora. Zaczął raz po raz walić w przerośnięte karczycho, z trudem przebijając stwardniałą skórę i potężne sploty mięśni. Potem, śmiejąc się jak opętany, uniknął wrogich łap i wcisnął w broczącą juchą ranę pokaźny pakunek z materiałami wybuchowymi, podczas gdy Siwy wyszarpywał zawleczki ze swojego pasa granatów.

Bestia całkiem straciła zainteresowanie linią obrony, próbując zrzucić śmiejącego się Skorpiona. Ten zaś był tak zapamiętany w tych swoich śmiechach i chichach, że zapomniał zeskoczyć przed eksplozją. Potężna, zwielokrotniona kula ognia wyrwała sferę próżni w powietrzu oraz wypalony krater pod nim. Skorpion, koziołkując przez powietrze, rymnął wreszcie twarzą o glebę - tuż za osłoną Gładkiego.

- Pojebało cię, Maddox.

Jedyną reakcją obszarpanego i osmalonego od stóp do głów wariata był kciuk uniesiony w górę.

+++

To było okrutne starcie. Legion nie odpuszczał. Był na swoim terenie, miał w pobliżu pokaźne siły, które po prostu stopniowo dosyłał, zaciskając Skorpiony w iście szubieniczną pętlę. Oczywiście, tracił praktycznie wszystko, co wysyłał. Capitolczycy okopali się w doskonałym miejscu i przyjęli bitwę na swoich warunkach. Na jednego pustyniarza padało przynajmniej siedmiu legionistów. Wrogów było jednak zbyt wielu i nie liczyli się ze stratami, w przeciwieństwie do Capitolczyków.

Kiedy nadeszła "pomoc" ze strony Mishimy, z rozszerzonego plutonu pozostało być może tuzin ludzi z różnych drużyn. Połowa stała o własnych nogach, każdemu brakowało amunicji i granatów. Legioniści byli natomiast tak wykrwawieni, że skośnoocy przetoczyli się po nich niczym boski wiatr. A przynajmniej tak później pierdolili w swoich gazetach.

Gorącego tematu brukowcom przysporzył także ten sam Wilson Maddox, zwany Świrem, rozwalając Shinobi dowodzącego "odsieczą". Krewniaka samej Dziedziczki Mariko. Szaleństwo, polityczna katastrofa, zachwianie sojuszu, zrujnowanie kariery i dalszego życia. Różne gazety różnie o tym pisały. Gniew wobec opieszałości "sojuszników" z Mishimy. Niepoczytalność i zdziczałość. Szok bojowy. Sabotaż. Ukryta herezja na rzecz Legionu.

Prawda zaś, jak zwykle, była zgoła inna. Maddox zastrzelił frajera, bo mordę jego szczególnie szpetną zastał.

+++

Maddox, już po szpitalnej kuracji i postawieniu na nogi, był targany mieszaniną emocji. Był w tym smutek spowodowany śmiercią tak wielu towarzyszy; niechęć do paskudnych mord z Mishimy; entuzjazm w kwestii rozwalania zabawnych pajaców z Legionu; upajanie się sławą (w końcu pisali o nim w gazetach i mówili w radiu!) oraz - co chyba najważniejsze - ekscytacja.

Stał się Żołnierzem Zagłady!

Mógł teraz do woli rozwalać te pajace z Legionu, czy innych frajerów (oczywiście według potrzeb... i chęci), dostać najlepszy towar, odwiedzić najciekawsze miejsca na tym padole i przeżyć niezapomniane śmierci (oczywiście czyjeś). Zastanawiał się, czym jest ten "Team Six" - ale skoro to też byli Żołnierze Zagłady, to z pewnością były to równie zajebiste cwaniaki, co on. Jego życie jakby zaczynało się na nowo.

Witamy na Marsie!
 
__________________
Dorosłość to ściema dla dzieci.
Micas jest offline