Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 24-10-2014, 22:55   #156
Sayane
 
Sayane's Avatar
 
Reputacja: 1 Sayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputację
Rozdział Drugi. Dolina Lodowego Wichru. 9/10 Tarsakh (Śródzimie), 1358 DR, Roku Cieni

Keldabe
9/10 Tarsakh




Walka nocą na otwartej przestrzeni nie była nowością dla Grzmota czy Kostrzewy, a i Tibor po kilku dobach organizowania obrony Cadeyrn nieźle odnalazł się wśród barbarzyńskich wojowników. Pięć dziesiątek rosłych mężów stało na wartach wokół obozowiska lub drzemało czujnie przy ogniskach; wystarczyłby jeden ostrzegawczy okrzyk by wszyscy zrywali się do boju. Mimo to pierwszym krzykiem jaki usłyszano był jęk konającego, którego omiotło lodowate zimno potężnej zjawy, która niezauważona wkradła się pomiędzy namioty. Ybnijczycy szybko zorientowali się, że duchy były tu największym problemem - przeźroczyste, niemal niewidoczne w mroku nocy, nie odcinające się barwą od bieli śniegu zaskakiwały obrońców wymuszając na kapłanach przemieszczanie się po Keldabe w szaleńczym tempie by nadążyć z odpędzaniem niematerialnych wrogów. Tibor szybko zauważył, że ludzie Karla Skiraty nie marnują modlitw na nieumarłych, których można było pokonać młotem czy toporem i sam robił to samo, mając równocześnie oko na słabszych bojowo członków swojej drużyny. Zresztą rośli Reghedczycy nie mieli problemów z miażdżeniem kruchych kości i rozpadającego się mięsa. Problemem był czas.

Burro, Mara i Kostrzewa ulokowano bliżej środka obozu - podobnie jak wojownicy o niższej randze, jak uprzejmie wyjaśniła im druidka - gdzie mieli za zadanie bronić kobiet i dzieci lub wspierać bardziej zagrożone odcinki. Niziołek najpierw był oburzony takim traktowaniem; podobnie jak oburzyło go, że część mężczyzn w ogóle nie walczyła, tylko wylegiwała się przy ogniskach. Szybko jednak zauważył, że taka taktyka ma sens. Noc była długa, nieumarłych przybywało, ubywało za to sił obrońcom. Nieledwie minęła północ a żaden z widzianych wieczorem wojów nie leżał już na swoim posłaniu. Kobiety i starcy uwijali się przy opatrywaniu i odciąganiu rannych, a młodzieńcy na skraju dorosłości donosili broń, pociski, gasili pożary lub też sami walczyli z truposzami, którym udało się przemknąć między pierwszą falą zbrojnych. Do podobnej roboty zabrali się też zaklinacze, gdyż okazało się, że pierwotny pomysł - trzymanie się blisko Grzmota - groził nie tylko śmiercią z rąk nieumarłych, ale i stratowaniem przez ogarniętych krwawą gorączką Reghedczyków.

Shando i Var stali w pierwszym i drugim szeregu, uzupełniając luki na słabiej bronionych odcinkach. Grzmotowi nie przeszkadzały ciemności - blask ognia i śniegu wystarczał by jako pierwszy wypatrywał grupy wędrujących przez tundrę monstrów czy też samotnych przeciwników, wywołując tym entuzjastyczne okrzyki Żmij - choć nic nie mogło równać się z pełnym wściekłości wyciem barbarzyńców gdy wśród ożywionych trupów dostrzegali kogoś ze swoich. Grzmota również zalała fala wściekłości gdy wśród wędrujących mar zauważył obdarte z ciała truchło swojego pobratymca i sporą część nocy pamiętał jak przez mgłę pogrążony w bitewnym szale, rozdając na prawo i lewo ciosy swym ciężkim korbaczem i powalając wrogów falami magii z okutych metalem butów.



Shando ze zdumieniem spoglądał na walczących wśród nieumarłych barbarzyńców. Widział w swoim życiu kilka bitew, lecz żaden z odzianych w zbroje, wyszkolonych rycerzy nie biłby się równie zaciekle jak te “dzikusy” z Północy, do których zapewne mógłby zaliczyć i Vara, gdyż - gdyby nie wzrost - nie odróżniał się niczym od Reghedczyków. Sam czarodziej szybko przerzucił się z bezużytecznej kuszy na magię, gdyż bełty jedynie zmieniały trupy w najeżone strzałami truchła, nie czyniąc im widocznej szkody. Za to ogniste czary dodatkowo i grzały, i oświetlały pole bitwy. A że z duchami calishyta miał już wprawę, to celował głównie w takie właśnie straszydła, pozostawiając miażdżenie śmierdzących czaszek innym.

Liczba nieumarłych bezbłędnie kierująca się w stronę obozowiska Kamiennych Żmij dawała obraz żarłocznego okrucieństwa Doliny Lodowego Wichru, która rokrocznie pochłaniała setki istnień, nie różnicując - ludzie, zwierzęta czy potwory. Wśród nadciągających hord łatwo można też było wyróżnić wojowników, którzy zeszłego lata zalali Dziesięć Miast. A przecież obrońcy z pewnością pochowali swoich; ciała zabitych wrogów zapewne zebrano i zakopano by zapobiec zarazie. Ziemia była zmarznięta na kość, a mimo to nieprzebrane szeregi ożywieńców wydawały się nie mieć końca. Jak źle musiało być na Północy, przy ledwie co odbudowanych miastach, skoro tutaj trupów było aż tyle?



Świt zastał wymęczonych i zakrwawionych obrońców nad szczątkami dziesiątek ożywieńców. Nawet zaprawionym wojownikom mdlały ręce; Kostrzewie i innym medykom dłonie zgrabiały na mrozie od nieustannego oczyszczania i opatrywania ran, a lecznicze zaklęcia - używane jedynie wobec śmietelnie rannych towarzyszy - skończyły się już dawno. Mimo to Keldabe wyszło z kolejnej bitwy zwycięsko, choć słońce wisiało już całkiem wysoko nad horyzontem gdy dźwięk rogu z kła mamuta obwieścił wreszcie koniec walki.



Powoli, powolutku obozowisko zaczęło wracać do codziennego rytmu. Rannych opatrzono, bliskich odnaleziono, a zabitych opłakano. Na nowo rozpalono wszystkie ogniska, do których wrzucono wonne zioła by zabić trupi odór, którego nie mógł przegnać nawet silny wiatr. Zebrano broń i oczyszczono ją z resztek nieumarłych, a same zwłoki zebrano w jedno miejsce, miażdząc i rozczłonkowując je dokładnie by nigdy nie mogły już powstać. Shando i Tibor z zainteresowaniem przyglądali się truchłom, głodni opisów Grzmota. Verbeergi - tutejsze (wcale nie największe, za to sprytne i złośliwe) olbrzymy, zielonoskórzy wszelakiej maści, jakieś wielkie ptaszyska, z których został jedynie podskakujący po ziemi szkielet, gigantyczny wąż (choć wg Vara przypełzła ledwie połowa), gigantyczne złowieszcze niedźwiedzie, wilki i wielkie szablozębe koty, yeti… To i wiele innych niebezpieczeństw czyhało na śmiałków, którzy ośmielili się zapuścić w bezkresną tundrę Doliny.

Kostrzewa skończyła opatrywać rannych, po czym wyprostowała obolałe od schylania się plecy aż strzeliły kręgi i zapatrzyła się na splamiony krwią i flakami śnieg. Czarne i czerwone plamy ostro kontrastowały z oślepiającą bielą, a piękno iskrzącej się w promieniach słońca bieli z okrucieństwem krajobrazu po bitwie. Zużyła całą moc, pracowała nieprzerwanie aż do świtu, lecz mimo to nie czuła tak obezwładniającego zmęczenia jak powinna. Gdy wyszli z góry przeszło jej przez myśl, że być może zgnuśniała tam, po drugiej stronie, lecząc tępych wieśniaków i pełnych uprzedzeń mieszczan, lecz z ulgą odkryła, że jej organizm wiedział, że wróciła do domu - w miejsce, w którym może nie była mile widziana, lecz w które wrosła jak uparty porost wrasta w skałę. Uśmiechnęła się krzywo i wsadziła dłoń do sakiewki. Kiełkujący żołądź nadal tam był; ogrzany ciepłem jej ciała wydawał się nawet nieco większy. Wsunęła go ostrożnie spowrotem i natrafiła na coś miękkiego. Ku swemu zdumieniu wyjęła gałązkę jemioły - jej znak przynależności do druidzkiego fachu nawet jeśli nie miała swojego kręgu. Niewielki zasuszony patyczek z kilkoma listkami i owocnikiem. I nie byłoby w nim nic dziwnego gdyby nie to, że gałązka posiadała jeden dodatkowy listek. Żywy. Zielony.

Mara wraz z Burrem powlekła się do ich obozowiska, gdyż niziołek stwierdził, że nic nie pomaga po walce tak, jak dobra, ciepła zupa. Dziewczynka obawiała się ten bitwy; bała się, że będzie tak samo jak w mieście chityniaków - bliskość śmierci obezwładni ją, otworzy ją na to odległe, straszne miejsce. Jednakże tak się nie stało. Czy zginęło zbyt mało osób - choć i tak zbyt wielu? Czy po prostu tamto miejsce było jakieś specjalne? Nie wiedziała. Wiedziała natomiast, że widziane tutaj zjawy były inne niż te w Ybn. Bardziej zdesperowane, agresywne… przerażone? Jakby na Faerunie trzymało je coś więcej niż niedokończone sprawy czy okrucieństwo śmierci, której doznały. Czyjakolwiek wola kierowała nieumarłą armią nie miała nic wspólnego z żądzą zemsty czy nienawiścią do żywych, która zwykle napędzała ludzi, którzy nie chcieli przejść na drugą stronę.


 

Ostatnio edytowane przez Sayane : 29-10-2014 o 08:43.
Sayane jest offline