Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 25-10-2014, 00:28   #17
Marrrt
 
Marrrt's Avatar
 
Reputacja: 1 Marrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputację
Zaczynała się druga ćwiartka gdy wyszła na ulicę i przeciągnęła się głośno, karmiąc jednocześnie uszy panującym zgiełkiem. Mało kto budził się o tak późnej porze.

Miasto. Niby znane. Niby pamiętane. Ale jakże nowe po tych wszystkich latach. Jakże do licha ciepłe od tego swojego, cudnego wewnętrznego smrodku. Od tej całej żywej masy za jaką się stęskniła. Drowów, niedrowów i robactwa pałętającego się najgęściej między wąskimi uliczkami do których domowym patrolom rzadko chciało się zaglądać… Nawet nie obraziłaby się gdyby i mamusia tu była i przywitała ją z otwartymi ramionami i z kubkiem ciepłego mleka na tacce. Lloth jej świadkiem, jak nie mogła się już doczekać powrotu do Erelhei. I po torturowaniu się dzień w dzień przez tyle lat słoną pieczeniną, nażreć się jak głupia kuotoskiego skrzeku. Po tych wszystkich litrach krasnoludzkiego piwa, które naprawdę ciężką (choć z gory skazaną na porażkę) stoczyły batalię z jej płaskim brzuchem, opić choćby najpodlejszej brandy z ciemnorośli. I obudzić się w końcu w łóżku. Syfnym, bo syfnym, ale łóżku. A nie kamiennej krasnoludzkiej pryczy wyłożonej jakimiś korzeniami, którymi karły maskowały fetor swoich brudnych ciał. I obudzić w końcu po całej nocy, a nie zrywać się w środku snu gdy ta ich pieprzona świstawka parowa cykl w cykl wyła wzywając krasnoludy z całego Icehammer do roboty w hucie. Tak… Illithidzka inwazja była dla niej wybawieniem z koszmaru.

Po chwili wycofała się z powrotem do budynku. Tawerna w której się zatrzymała kiedyś miała się lepiej. Kiedyś kierowała nią wredna głośna drowka, a nie ten łysy samiec co to chyba język stracił, bo jak tu od wczoraj była, słowa nie powiedział. Teraz jednak była niestety obskórna. I to w złym słowa tego znaczeniu. Tak złym, że aż się łezka w oku kręciła na wspomnienie lat gdy Dom Despana dobrze prosperował i jako dziecko można było się opierdalać szwendając z innymi bez celu po tutejszej okolicy. Shiquos, którzy objęli pieczę nad tymi rewirami najwyraźniej, nie mieli ambicji by rzucić na nie okiem. Popadały więc w slums. Jedynymi obecnie klientami poza nią był jakiś półork, który chrapał teraz w głównej izbie i podstarzały, rachityczny drow, który uśmiechał się bez przerwy i nie cholera go wie, czy nie siedział tu też jeszcze przed jej wygnaniem. Ale był też jeszcze jeden osobnik. Spotkany wczoraj w okolicy młody drow. Z rodzaju tych bezpańskich kundli. O twarzy ozdobionej pospolitym dla tutejszego męskiego plebsu, źle zrośniętym po przetrąceniu nosem i lękliwym choć niepozbawionym zadziorności spojrzeniu. Nadal nerwowo miętoląc w dłoni symbol Domu Despana. Jej symbol. Zażyczyła sobie śniadania i w połowie konsumpcji skinęła na samca, że może podejść. Miał wieści. Dobre. Pozycja w Domu Tormtor. Mogło być gorzej. Zostawiwszy łotrowi kilka monet, kazała mu spierdalać.

***

Objęcie i tak pustego stanowiska było w zasadzie formalnością. Funkcji Opiekuna nad arenowymi bestiami czasami już nawet za panowania Despana nie pełnił drow. Tormtor zaś wydali jej wszystkie pozwolenia tak spontanicznie jakby o istnieniu takiej posady dopiero od niej się dowiedzieli. Arena bez bestii. Za to pod opieką maga i jakiejś pułkowniczki w połogu. Dom Zołnierzy zabierał się za organizowanie rozrywek miastu z charakterystycznym dla siebie wyczuciem potrzeb. Potrzeb jakie ma arenowy piach. Nie mogła liczyć na lepszą okazję by zaistnieć…

Krok pierwszy należalo wykonać od razu. Han’kah i Bal’lsir Tormtor. Szlachetnie urodzeni. Po bardzo długim wahaniu zdecydowała się iść do Pułkowniczki. Co prawda jak to każda drowka zaraz po połogu mogła drastycznie zareagować na propozycje podwładnej, ale z pewnością miała większą władzę niż staruszek Bal’lsir.
Severine posłała niewolnika by umówił spotkanie. A następnie zawezwała kolejnego by wydać dyspozycje. Remont Areny szedł pełną parą, a te czerwie z klatek tylko siedziały do tej pory na dupach i nie wiedziały co z sobą zrobić. Nic dziwnego. Chudziny wybałuszały ze zdziwienia oczy na widok okowów dla kolosów. Na jej oko tak zwany towar “dodany”. Dodany gratis do faktycznego zakupu jakie Dom Tormtor musiał czynić ostatnio na targu niewolników. Albo resztki z rynku. W czasie odbudowy, cena za niewolnika mogła pójść ostro w górę… Musiała więc radzić sobie z tym co ma.
- Pójdziesz do Nadzorcy Niewolników. Chcę spisu ewidencyjnego niewolników służących na Arenie, który został po Despanach - Te łajzy są skrupulatne jak krasnoludy. Nie ma bata by się zachowały księgi. Gorzej, że mogli nie chcieć ich udostępnić. Spojrzała na niewolnika. Człowiek. Mały. Podstarzały. O chytrych oczkach. Wyciągnie - Jeśli nie od niego, to od szlachetnie urodzonego Bal’lsira. Zorganizujesz ekipy do uprzątnięcia klatek ze szczątków i gruzów. Trzy zmiany. Dwie cały czas przy pracy. Ty sprzątać nie będziesz. Zrobisz rejestr sprzętu, którym dysponujemy. Tego funkcjonalnego i tego co wymaga naprawy. Okowy, kajdany, uprzęże, wszystko. Gówno mnie obchodzi jeśli nie umiesz pisać, czy liczyć.
- Tak pani - pośpieszył z potwierdzeniem niewolnik.
- Mhmm… Jeszcze jedno. Jak cię zwać?
- Wandal, pani.
- Niech ci będzie. Do roboty.


Do spotkania było jeszcze trochę czasu. Postanowiła go wykorzystać na obejście placu remontowego. Robota niewolnikom paliła się w rękach. Było duże parcie jak widać. I dobrze. Przeszła się po wszystkich sektorach nie omijając lochów, czy “teatru” w którym reżyserowano odpowiednie warunki do walki. Zgarnęła też na małą pogawędkę nadzorującego pracami duergara, który iście rozgadał się o technicznych bzdetach jak przyznała się, że jeszcze kilka cykli temu rezydowała w Icehammer. Właściwie czasu jej starczyło nawet na tyle by nie ominąć nawet najbardziej zasyfionych rubieży kompleksu arenowego. Dobrze było być znowu w domu.

***

Przyszła tak jak umówił wizytę przysłany wcześniej niewolnik. Zamknęła za sobą drzwi do gabinetu i wybrawszy sobie najwygodniejsze z dostępnych w gabinecie Opiekunki Areny, krzesło, usiadła na nim wyciągając nogi i opadając w nim głęboko. Po czym spojrzała na panią pułkownik Regimentu Czaszek z zainteresowaniem spoglądając to na szlafrok, to na jej brzuch, a po jej ustach błąkał się chyba uśmiech.
- Ja od bestii - powiedziała krótko po czym wskazała na brzuch - Już po?
Była młoda. Zarówno jak na kogoś kto wrócił z Icehammer jak i na kogoś kto obejmuje już jakieś może niezbyt znaczące, ale konkretne funkcje w hierarchii Domu. Z twarzy raczej brzydula, choć z tych co to mają coś ciekawego w obliczu. Na urodę największy wpływ miały ostre rysy jej nieco kanciastej twarzy. Natomiast temu co poniżej twarzy już napewno nie dało się niczego zarzucić. Odziana w może nie nieskromny, ale z pewnością… strategicznie dopasowany i dowodzący świadomości swoich walorów, zmodyfikowany strój do pajęczej jazdy. Obrazu dopełniała kaskada płowych włosów sięgająca blisko biodra dziewczyny.
- Taaa - mruknęła drowka zasiadająca po przeciwnej stronie biurka w dość swobodnej pozie. Zresztą, jej strój też był mało oficjalny, bo ograniczał się do luźnego szlafroka. - Do urodnych to ty nie należysz, co? Niebezpiecznie tak pracować z bestiami... Jeszcze cię kiedyś wezmą za jedną z nich, czy coś… - uśmiechnęła się prowokująco, jedną połową ust, i wrzuciła na język kandyzowany owoc.
- Aha – zaśmiała się szczerze – Dlatego przy nich czujnym trza być.
Przekrzywiła głowę, bez skrępowania spoglądając na zabliźniony policzek Pułkowniczki.

- Koniecznie daj mi znać zanim przyjdziesz robić obchód to Ci parę wskazówek udzielę jak temu braniu za bestię zapobiec.
Mrugnęła okiem.
- Dobre to? - spytała wskazując na owoc.
Han’kah rzuciła drowce suszony owoc, który tamta przechwyciła zgrabnym ruchem.
- Sama oceń. A co do twojej posady… gratuluję stołka i w ogóle… Ale na razie problem mamy. Stajnie są… z deczka… puste - na ustach Han’kah wykwitł szeroki uśmiech. - Masz jakiś pomysł jak by to zmienić?
- Problem… - powiedziała z pełnymi ustami żując przez chwilę twardawy owoc – No ja właśnie w tej sprawie. W sprawie problemu. Albo może nie problemu, a mhmm…dobre to naprawdę. To z powierzchni? Nie ważne. Chodzi w ogóle o Arenę. Mhm? Arenę. Jest teraz Wasza…
Urwała nagle, a jej usta zaczął wykrzywiać stopniowy uśmiech. Parsknęła i pokręciła głową.
- Nasza, co? Dziwne wrażenie…Ale chodzi o wizerunek. Ty i Bal’lsir jesteście opiekunami Areny. Razem. Mhm? Jakiś symbol równouprawnienia dla gladiatorów? Pułkowniczka od Czaszek – przytaknęła – Pewnie. Łby to dobry znak firmowy. Ale hokus pokus?
Pokręciła głową.
- Dobrze w parze idą w polu. Nie na Arenie. Sama widzisz. Niby masz jego magów i swoich gladiatorów… ale bez bestii to ot taka duża rozdmuchana sala treningowa…
- Dość, że brzydka to jeszcze gadatliwa… - Han’kah w skupieniu żuła kolejne owoce. - Równouprawnienie? Pierwszy raz kurwa słyszę takie dziwne słowo… Arena to ja. Pracujesz tu więc ci wyjaśnie… choć nie przepadam za tłumaczeniem się, szczególnie podwładnym… Dlatego, jeśliś rozsądna, uznaj to za pierwszy i ostatni raz… Bal’lsir jak wielu samców, jest użyteczny. Zna się na słupkach i cyferkach, potrafi tymi tam… hokus pokus ubarwić ze swoimi chłopcami przedstawienie. Niech robi swoje. Ale to JA jestem Panią Areny. JA jestem jej twarzą. JA nią dysponuję i zarządzam ku chwale NASZEGO domu i miłościwie nam panującej Matrony.
Słuchała uważnie kiwając głową jakby to jaka eksklamacja wiary była na ceremoniale Lloth. W międzyczasie co prawdę dwa razy pokazała, że zamierza sięgnąć ręką po owoce, ale że Han’kah przemawiała iście groźnie i na tyle dobitnie by nie móc przerwać tylko po to by bronić słodyczy, to Severine częstowała się już potem zupełnie swobodnie.
- Mhmm… - powiedziała z pełną buzią – To tera będzie krótko i po żołniersku.
Przełknęła owoce, a uśmiech zniknął z jej ust.
- Samiec niech sobie ściubi w cyferkach i ubarwia malowanych chłopców. Ale ja chcę na współopiekę. Twoja śliczna twarz. Twoje ostatnie słowo. Ale zarządy nasze. Przemyśl. Przemyśl bo wiem jak załatwić takie bestie, że się na sam ich widok posikasz z radości.
Spojrzała poważnie na Han’kah po czym znów opadła na krzesło i uśmiechnęła się jak na początku.
- Mhm?
Han’kah dłuższą chwilę mierzyła drowkę spod ściągniętych brwi jakby miała ją samym wzrokiem conajmniej rozpuścić, zaraz jednak napięcie zeszło z jej twarzy a ona zaniosła się gromkim śmiechem.
- Nie wiem czy cię pokocham czy znienawidzę… - Wstała zza biurka zrzucając bose stopy z blatu i okrążywszy mebel stanęła przed drowką. - Mam bardzo wysoki próg trzymania moczu. Nie zleję się na widok byle czego… Sprowadź mi jedną, którą uznasz, że mogłaby mi zaimponować. Po niej osądzę twoją przydatność, hm?
Severine klasnęła w dłonie.
- Pokochasz - pokiwała głową - Szykuj pieluchę od… a właśnie… samiec czy córka?
- Syn -
skwitowała. - Córki są niewdzięczne, ambitne, zdradliwe i… generalnie bezużyteczne. Koniec końców zawsze chcą uśmiercić własne matki, naturalna kolej rzeczy… Mam już trzy. Wystarczy… Chodź, odprowadzę cię do wyjścia - wyciągnęła dłoń w stronę drowki. - A ty? Masz dzieci?
- Zastanawiasz się, czy jakbyś mnie przygarnęła, to byś została babcią? -
zaśmiała się Severine wstając.
- Mam dość własnych bachorów żeby przysposabiać jeszcze jednego… - Han’kah zatrzymała się w progu, puściła trzymają pod rękę drowkę. - Swoją drogą… skąd planujesz je wziąć? Wiesz, że Podmrok jest wyludniony, prawda?
Severine wzruszyła ramionami z teatralną niemal bezradnością.
- Wieeem. Ciężkie czasy co? I jeszcze słyszałam, że na gladiatorskich piaskach niezła biba się kroi... Zdradzę źródło wraz z okazaniem próbki. Będzie ciekawiej.
Gdy drzwi do gabinetu zamknęły się za nią, przystanęła na chwilę, odetchnęła i uśmiechnęła do siebie, pełna satysfakcji.

***

- Wandal!
Chytra chudzina przybiegła niemal natychmiast. Co ciekawsze cwaniak przyprawił sobie monokiel z czegoś co wyglądało na fragment potłuczonego słoja, a za uchem miał wsunięty kawałek kredy.
- Zorganizuj mi nietoperza do wysłania wiadomości.
Niewolnik odwrócił się by wyjść. Wahała się przez chwilę.
- Stój! Jeszcze jedno…
Posłusznie zatrzymał się i wrócił.
- Umów mnie z ochmistrzem Domu.
 
__________________
"Beer is proof that God loves us and wants us to be happy"
Benjamin Franklin
Marrrt jest offline