Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 28-10-2014, 15:24   #488
VIX
 
Reputacja: 1 VIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumny


Królestwo Kazrima Kazadora, Pana Stalowego Szczytu
7 Vharukaz, czas Salferytu, roku Drum - Daar 5568 KK
Tunel inżynieryjny na Zilfir, sala oczyszczarki, północ


Dowódca oddziału jako jedyny ustał na nogach do końca potyczki i nie poddał się straszliwemu działaniu dławiącego dymu. Detlef próbował dobudzić Alriksona ale na początku nie było to możliwe w pełni, Thorin zwyczajnie, nawet już wybudzony nie był w stanie nic robić poza biernym leżeniem i walką z bólem jaki czuł w płucach, efektem tak wdychania dymu jak i ognistego podmuchu na którego drodze znalazł się wcześniej. Światło pochodni ogarnęło salę od ściany do ściany i Detlef mógł zobaczyć dzieło zniszczenia jakiego dokonał tak ogień jak i ostrza obu z walczących stron. Wielka i ciężka oczyszczarka w pewnym momencie zapadła się i oderwała od skalnego brzegu, przechyliła się na prawy bok i wpadła cała do wody. Detlef mógł przez krótką chwilę spoglądać na to jak maszyna bulgocząc tonęła, woda wzburzyła się wokół urządzenia i poczęła bulgotać… w kilka uderzeń serca później po oczyszczarce nie było już śladu, a jedynym co mogło świadczyć o tym że tu kiedyś pracowała owa maszyna były grube żelazne mocowania oraz kotwice ścienne z łańcuchami. Dym rozwiewał się powoli, a właściwie nie tyle rozwiewał co był zasysany przez szereg otworów wentylacyjnych które korzystały z naturalnych szczelin w strukturze pokrywy skalnej… z każdą chwilą dymu było mniej, a alchemiczny ogień choć miał moc zniszczenia to nie palił się zbyt długo, taka była jego specyfika że spalał substancje szybko i pod wielkim ciśnieniem w ogromnej temperaturze, ale to właśnie te same cechy powodowały także że trawił swe źródło w oka mgnieniu. Być może dobrze że tak było, bo gdyby nie te alchemiczne fakty to z Galeba i Dirka mógłby zostać jedynie popiół. Thorvaldsson obejrzał sobie ową dwójkę wojów i z całą pewnością ich obrażenia ocenić mógł jako krytyczne oraz całkowicie poza zasięgiem leczenia według swej wiedzy medycznej. Urgrimson oddychał płytko a to znaczyło że przeżył, trudno było powiedzieć coś więcej ale bandaże obficie znaczone krwią i osoczem, oplatające całą głowę, dłonie i przedramiona krasnoluda zdradzały ze nie jest z nim dobrze. Jeszcze gorzej było z Galvinsonem, ten był już chyba tylko według łaski losu bo zwęglona skóra na dłoniach oraz spalona twarz i głowa upodobniły dumnego runotwórcę do jednego z wiekowych hutników okaleczonych swa pracą, jednak nawet wśród tej kasty rzemieślniczej takie obrażenia zdarzały się bardzo rzadko. Spalona broda, wąsy, brwi i włosy, zniekształcona skóra, spalona na węgiel i nabrzmiała, pękająca miejscami i sącząca krew… na Galeba spadł straszliwy los, dyshonor podług jego profesji bo włos nawet jeden nie miał prawa już nigdy zagościć na jego głowie i twarzy, po kres jego czasu miał trwać on niczym monstrum, swe spaczone alchemicznym ogniem oblicze skrywać za maską ze stali lub pod pełnym hełmem przodków.





Patrząc na drżące w spazmach, spalone ciało Galeba, Detlef mógł tylko wyobrazić sobie jaki ogrom obrażeń dotknąć musiał długobrodego Ronagaldsona który jako jedyny pozostał w centrum szalejącego błękitnego ognia, jego jednego wybuch nie odrzucił poza piekielny pierścień, to musiało być straszne. Teraz Rorana i Ergana nie było już z drużyną, kto wie może ginąc w ogniu lub wodzie oszczędzili sobie tylko cierpienia śmierci w ciemnościach i od zatrutych prze thaggoraki ran?! To że owa dwójka była spisana na straty było już pewne...a może jednak nie, któż to wie. Drużyna wybudzała się z toksycznego snu bardzo powoli, Detlef słyszał pojedyncze kaszlnięcia i przekleństwa rzucane na przemian z jęknięciami w bólu, w ten czas pomógł już temu komu mógł i pozostawało jedynie czekać aż wszyscy wrócą do krainy żywych i przytomnych… był to czas gdy można było rzucić okiem na tunel z którego nadciągnęli wojownicy wrogich sił oraz by przejrzeć truchła poległych w boju, oczywiście w poszukiwaniu najpotrzebniejszych przedmiotów takich jak na przykład pochodnie lub olej do latarni, wszak Detlef spalał właśnie swą ostatnią pochodnię… ostatnią w całym oddziale. Ta płonąca żagiew nie mogła starczyć przecież na dłużej niż klepsydrę, a jakby nie liczyć to najmniej wychodziło dwa dni drogi do obozu kapitana Talina jeśli ten w ogóle tam jeszcze był… Thorvaldsson wiedział że to ostatnie chwile gdy mrok był rozświetlony, później strach, dezorientacja, wróg, pułapki, zdradliwe tunele, wszystko to po ciemku mogło mocarnie zredukować liczbę wojowników w jednostce… no chyba że skaveny faktycznie mieli przy sobie jakieś pochodnie czy latarnie.





Pierwej tunel. Wszystko w nim wyglądało na spokojne, brak było obecności wroga ale tam gdzieś w głębi tunelu kryło się zło, Detlef to wiedział, a nawet mógłby przysiąc że słyszał raz czy dwa jakby ktoś dziwnie piskliwie kaszlał. Jasnym było że szczuroludzie zmuszeni byli się wycofać ze względu na poniesione straty oraz na opór jaki napotkali w niewielkiej grupie khazadów… jednak czy ich odwrót z pierwszej linii oznaczał że wycofali się całkowicie? Było to wielce wątpliwe biorąc pod uwagę fakt iż były to terytoria obecnie pod kontrolą wrogich jednostek. Czasu było być może mało więc sprawne obszukanie ciał poległych miało priorytet, tak też pierwej Detlef naliczył około dwudziestu poległych szczuroludzi, znaczna część z nich była spalona na popiół ale wszędzie po sali i w tunelu natrafić można było na skaveńską broń, miecze o ząbkowanych ostrzach, zakrzywione sztylety, włócznie, oszczepy, tasaki i siekiery a nawet skaveńska kusza, wszystko zrobione z przyzwoitej stali, ostre i naoliwione, zatem być może skaveny nie były takie niezorganizowane za jakich mieli ich khazadzi! Cała broń, tarcze i skórzane pancerze były oznaczone szczurzym pismem i śmierdziały gównem, wszędzie pozawieszane były rzemyki ozdobione kawałkami drewna, kości zębami różnych stworzeń choć głównie były to szczurze siekacze lub białe, wyschnięte na wiór czaszki psów lub węży. Koniec końców Detlef naliczył w sumie sześć skórzanych pasów krasnoludzkiej roboty lecz pozbawione były one charakterystycznych zdobionych sprzączek, było tam też sześć kawałów solidnej liny która robiła za pasy na szczurzym odzieniu. Kilka kompletów ubrań zrobionych z podłej jakości lnu ale i z najlepszej jakości jedwabiu, co było ewidentnym dowodem na to iż pewnie kilku kupców na południowych szlakach było już trupami a ich kości bielały pod szarym zimowym niebem. Ci sami kupcy mogli być także właścicielami kilku złotych, srebrnych i miedzianych monet które zostały zniszczone, przedziurawione i zawieszone na rzemieniu tworząc tym samym swego rodzaju naszyjnik… nie było na nim więcej jak cztery tileańskie złote korony, pięć srebrnych estalijskich duro i trzy imperialne miedziaki. Poza wspomnianymi, skaveńskie kieszenie były pełne tego co zwykle zdarzało się trafić w takich okolicznościach, czyli; masa wszelkiej maści amuletów i totemów zrobionych z drewna i stali a zawieszonych na sznurkach i rzemieniach, sakiewki pełne dziwnych grzybów, starego spleśniałego chleba, pajęczych nóg i zasuszonych larw much. Któryś z poległych miał pod tarczą przytwierdzony dziwny posążek zrobiony z kawałka skały a który wyglądem wyglądał jak szczur z rogami. Ten sam szczuroczłek, przez ramię przewieszony miał bukłak pełen wody i nic by w tym dziwnego nie było gdyby nie fakt że bukłak miał brodę… a miejsca po oczach, ustach i nosie były zaszyte dratwą, bo bukłak ów zrobiony był z niczego innego jak z krasnoludzkiej skóry twarzy!





Po makabrycznym odkryciu jakim był bukłak ze krasnoludzkiej skóry, przyszedł czas na skaveńskie precjoza i ciekawostki a tych kilka było. Teraz brudna od krwi i potu a kiedyś pewnie śnieżnobiała szata z wyszytym na niej symbolem dłoni trzymających łzę była noszona przez jednego z poległych nieprzyjaciół. Kolejny za pas miał wciśnięta chustę z kiepskiej bawełny, na niej wyszyte były inicjały L.T. i dodana dedykacja - '' Wróć cały i zdrów Luitpoldzie, ja i moja rodzina modlimy się za ciebie do Sigmara i Taala. Kocham cię. Twoja Sara. '' Ten sam skaven miła na szyi uwieszoną dziwną żuchwę, z całą pewnością ludzką, a wyryte w niej było imię - ‘’ Ludo IV’’ - nie wiedzieć czemu. Oczywiście Detlef sam nie mógł rozczytać słów i alfabetów ale z pomocą w tym zadaniu przyszli mu później towarzysze dla których znaki pisane nie był tajemnicą. Następny, zgodnie z prawem zabity wróg krasnoludzkiego dominium miał przy sobie torbę na pas pełną gęsich piór i lotek do strzał i bełtów, miła tam też stolarski kozik i dwie całkiem dobre cięciwy do łuku, widać ich właściciel musiał być kimś w rodzaju skaveńskiego łuczarza lub jakby się to tam w ich pokrętnym języku nie nazywało. W całym tym znalezisku znalazło się jeszcze miejsce na zwyczajną, tanią, żelazną bransoletę dla krasnoludzkiej niewiasty oraz na papirusowe zawiniątko na którym były dziwaczne znaki, ni to pismo, ni jakieś koślawe namalowane domki, wyglądało to jak skaveńskie bazgroły… w środku ów zawiniątka było kilka dziwnych, czarnych, podłużnych i zasuszonych liści o przedziwnym aromacie. Na koniec zaś była podkowa, lekka i wydrążona łukiem w środku, było na niej jakieś słowo i znak wybity w kuźni… ale cóż to mogło znaczyć?! Trudno powiedzieć. Wyglądało na to że to było wszystko… brak było pochodni lub latarni w podręcznym ekwipunku poległych wojowników wroga, zaś te pochodnie z którymi przybyli zostały spalone, zasypane lub były gdzieś głębiej w tunelu, tam gdzie wcześniej, tuz przed atakiem thaggoraki gasili żagwie. Być może wciąż tam leżały, jakieś dwieście, może trzysta kroków w głąb tunelu.

~***~


Było już dwa, może trzy palce po północy, dość łatwo i trafnie dało się to określić bo atak nadszedł w czasie warty Fulgrimssona… dym w ten czas zalegał już tylko pod sufitem i był sprawnie wyciągany przez kanaliki wentylacyjne w ścianach, wtedy też właśnie do pełnej świadomości wracać począł Alrikson. Ta walka była nielichym doświadczeniem dla zmordowanego cyrulika i na zawsze odcisnąć miała na nim swe piętno, oczywiście nie tak bardzo jak na Galebie czy Dirku którzy zostali zmasakrowani straszliwą mocą błękitnego ognia, ale Thorin widząc ogrom obrażeń, zniszczeń i bliskość niezmordowanej kosy Gazula już nigdy nie miał być taki sam. Woda której użył Detlef by wybudzić Thorina była lodowata lecz cudowna zarazem, pozwalała dostrzec kontrast między życiem a śmiercią, bo tej ostatniej było w okół od groma. Thorin widział jak jego towarzysze wybudzali się powoli, jak Detlef przeszukuje truchłą wrogów, jak spalone szczątki skavenów zalegają w sali, do tego było gorąco i śmierdziało potwornie spalonym mięsem i futrem, to wszystko tworzyło groteskowy obraz.





Spalony, mający zaklejone wyschniętym osoczem usta, z poparzonymi powiekami i dłońmi które nie w modlitwie skleiły się od krwi i innych wydzielin, leżący na plecach i nie mogący złapać oddechu… Galeb, on potrzebował pomocy natychmiast. Wyglądał on niczym trup bo nie tylko spalone miał ciało ale i jego dziwna pozycja z podkurczonym kikutem nogi była dość przerażająca, protezę oderwało podczas eksplozji i ta leżała teraz gdzieś nieopodal, zepsuta, nadpalona i wykrzywiona. Obok tunelu siedział zaś oparty o ścianę Dorrin i trzymał się on za ranę zadaną mu między obojczyk a szyję, co chwila łapał powietrze tak jakby się topił, w oczach miał łzy a spod rany falami tryskała z niego krew… Detlef co prawda dopomógł mu jak potrafił i opatrzył ale rany Zarkana były zbyt poważne by wystarczyło je tylko załatać bandażem. Dorrin choć wciąż żył to ze stanu opłakanego wpadł w tragiczny, ciało jego podziurawione, toczące krew z kilku ran z osmoloną twarzą, z beznadzieją w oczach, z życiem które z niego uciekało i słabnącym oddechem, czyżby to była jego godzina… los sam chyba już nie wierzył że coś może zabić tego zuchwalca, a może jednak?!

Do zmysłów wrócił też Grundi który ocknął się z twarzą na skalnej płycie i poczuł jak boli go szczeka, widać musiał upaść niefortunnie gdy ogarnął go ten wstrętny chemiczny dym. Płyta jego kirysu tylko w połowie była przypięta, ale nerwowość z jaką wybudził się wojownik nie była potrzebna, okazało się że wroga już nie ma, że Thorin wstał i przechodził między rannymi a Detlef sprawdzał obóz. Zatem dym nie zabił oddziału, na szczęście zabójcza chmura nie była duża i jej szanse z systemem napowietrzania kopalni były nikłe, Grundi widział jak resztki dymu są wciągane z dużą siła w szczeliny między skałami. Wiedza i myśl techniczna khazadów zaiste nie znała granic. Tak pewnie uważał i Dirk który przebudził się w jękach i niesamowitym bólu, efekty cudów alchemii klanu Lisa, tak pięknych, mądrych i zabójczych, potrafiących również okaleczyć i zabić ducha walki, najczęściej we wrogu ale tak jak w tym wypadku, czasem także wśród swoich szeregów. Urgrimson był ciasno i szczelnie zapakowany w płótna bandażowe przez Thorina, ograniczało mu to ruch który i tak był nieznośnie bolesny, ale także i kąt widzenia który był znacznie zmniejszony ze względu na opatrunki na głowie. Dirk czuł się paskudnie, co prawda nie było z nim ta źle jak z Galebem i od pasa w dół był w pełni sprawny, ale najbliższe dni a może tygodnie miały być dla alchemika katorgą, a biorąc pod uwagę sytuację w jakiej się obecnie grupa znalazła… niemoc w ramionach by te utrzymać mogły młot czy topór był jak wyrok śmierci!

W tragicznej sytuacji był także Huran Rorinson, stary wiarus stawał do walki dzielnie i z brawurą, to jednak kosztowało go bardzo dużo. Wirujące w locie skaveńskie ostrze przeszyło kolcze zasłony i zagłębiło się w boku krasnoluda aż po rękojeść, rana była potwornie głęboka i tylko cud spowodował że tak zabójczy z zasady sztylet i zadana nim rana nie naruszyły witalnych organów dzielnego starego wojownika. Cud, ale i umiejętności cyrulika, bo to czego w tych warunkach dokonał Alrikson było godne podziwu, z niesamowitą precyzją usunął ostrze i oczyścił ranę, zaszył i pokrył ją maścią… Huran zaś wiele lat już na tym świecie żył i był na tyle świadom że wiedział iż swe życie zawdzięcza sprawnemu medykowi, kaszląc i chwytając się za ranę, Huran usiadł i oparł się o ścianę, chwycił bukłak i napił się z niego. Starzec patrzył na niezmordowanego Thorina który znów ruszał by czynić swą posługę, patrzył na ponurego Detlefa gotowego do kolejnego boju, na Dorrina który wbrew logice wciąż był wśród żywych ze swymi obrażeniami, na Fulgrimssona szykującego broń i pancerz do walki, wreszcie na Galeba i Dirka którzy pomimo tego co ich spotkało także wciąż żyli…. widział to wszystko i napawało go to dumą, bo była widać jeszcze szansa by to królestwo odżyło i wróciło do dni swej chwały. Huran pełen uporu, zebrał swe siły i dźwignął się na równe nogi, chwycił kuszę i naciągnął ją… nie chciał być gorszy niż ta banda młokosów, banda którą choć znał dopiero od dwóch dni to był z niej cholernie dumny, przypomniawszy sobie dni swej młodości uśmiechnął się lekko pod wąsem. To nie był jeszcze jego koniec… o nie!

Tułacz w sumie chyba najmniej odczuł efekty dławiącego dymu, oczywiście nie licząc Thorvaldssona. Thorgun bez większych problemów mógł wstać i zaczerpnąć wreszcie względnie świeżego powietrza, co prawda wciąż zalegał tam smród palonych ciał ale widząc że inni także podnosili się, kaszląc, pijąc wodę, narzekając i robiąc masę innych, z goła krasnoludzkich rzeczy, mógł być wesół, bo wszyscy oni żyli. Fakt, nie było wśród żywych widać Ergana i Rorana, ale ten pierwszy był zagadką większą bo po tym co Thorgun zobaczył, jak Roran staje cały pokryty błękitnymi jęzorami ognia, spodziewał się chyba znaleźć go wśród spalonych ciał… co innego Ergansson cholernik, który był pies jeden wiedział gdzie. Obok leżała też Khaidar, była już przytomna i kaszląc niemiłosiernie odrzucała wszelkie próby pomocy od towarzyszy, nie dała nawet do siebie podejść nie wiedzieć czemu. Pierwej na plecach, później na brzuchu, wreszcie na kolanach i wyprostowanych ramionach, podpierając się Khaidar wymiotowała straszliwie… jadło i napitek chyba z przed dwóch dni jeszcze, po nim żółć i krew, ślina i znów krew, kilka splunięć i kaszel a później odruch wymiotny przybrał na sile… krew strzeliła strumieniem z ust khazadki, na szczęście lub nieszczęście po chwili było już po wszystkim. To co ujrzała córa Ronagalda z całą pewnością nie było pocieszające i na litość Valayi któż wiedzieć mógł co to oznaczało. W wymiocinach Khaidar coś się ruszało, kobieta przyjrzała się dokładniej i dostrzegła wstrętną glistę, robaka o haczykowatym otworze gębowym, wątpliwym wielce było by ten posiadał choćby namiastkę inteligencji ale na ułamek chwili glista uniosła połowę swego tułowia niczym wąż gotowy do ataku i jakby spojrzała z wyrzutem na krasnoludzką wojowniczkę, dla jednych ciekawe to by było, dla innych wstrętne lub przerażające… najważniejsze że jak ręką odjął, Khaidar od razu poczuła się lepiej. Brzuch dalej bolał, przełyk także ale było o niebo lepiej niż w każdej z chwil ostatnich dwóch czy trzech dni.





Na końcu wybudził się Thravarsson, i dobrze bo część z jego towarzyszy mogłaby pomyśleć że dym uśpił go snem wiecznym. Tropiciel czuł się strasznie, jego rana nie była najgorszą z palety tego co oddział zebrał w czasie ostatniej potyczki oczywiście ale jej odmienny charakter, niespotykana broń i obrażenia były zatrważające. Kyan wciąż czuł działanie leków Thorina, kręciło mu się w głowie a ból był nawet znośny, jednak to mogło a nawet miało się zmienić wraz z momentem gdy przeciwbólowe mikstury zaczną działać. Rana była zamknięta na szybko, dość prymitywnie ale było to wymogiem chwili, zresztą dla większości był to sposób powszechny by rozgrzanym żelazem zamykać krwotoki ale kto się na leczeniu odrobinę znał ten wiedział ze to sposób ryzykowny i często prowadzący do powikłań… to jednak nie było teraz na głowę Kyana, najważniejsze że przeżył choć trwać wciąż musiał w niepewności czy aby broń skavenów nie była zatruta bo było to wielce prawdopodobne… ważne też czy odtrutka zastosowana przez cyrulika spełniła swoje zadanie, to jednak mógł pokazać tylko czas. Gdy Kyan zebrał się wreszcie na równe nogi, widział że poza Dorrinem i Galebem reszta także przemierza w ciszy salę oczyszczarki i przepatruje truchła thaggoraki, rzekę lub swój dobytek… i tak jak Kyan myślał, to czego się miał prawo obawiać, w obozie nie było Ergana i Rorana!


Królestwo Kazrima Kazadora, Pana Stalowego Szczytu
7 Vharukaz, czas Salferytu, roku Drum - Daar 5568 KK
Tunel inżynieryjny, pogożelisko, pół klepsydry po północy


Wszystko było jasne, oddział wiedział gdzie jest i na czym stoi i jak wiadomo nie była to wiedza radosna, wiele się zmieniło, ci którzy byli brani za rannych jeszcze dwa dni temu teraz stali się okazami zdrowia i sprawności bojowej w porównaniu do reszty wojowników. Ponure miny, paskudne nastroje, wszyscy doskonale wiedzieli że brak drogi wyjścia był z owej sali…. oczywiście poza tą drogą którą tu przybyli, tą którą nadciągnęły do sali wrogie siły, tunel którym uciekły lub raczej wycofały się rządne krwi skaveny. Było gorzej niż źle, do tego ostatnia pochodnia wypalała się szybko, pół klepsydry być może zostało do czasu gdy oddział ciężko rannych acz wciąż walecznych krasnoludów o dumnych sercach spowije nieprzenikniony mrok. W tej całej tragedii pojawiło się coś nowego, jakiś dźwięk dochodzący zza wschodniej ściany, niby stukanie w skałę… tak! ktoś zdecydowanie uderzał w skałę za ścianą, ale któż to mógł być i co to oznaczało? Czyżby Ergan i Roran przeżyli?! Nie… to było niemożliwe szczególnie biorąc pod uwagę to co stało się z Ronagaldsonem, ale nie dało się także zaprzeczyć że ktoś lub coś faktycznie uderzało w skałę! Wróg czy przyjaciel, pomoc czy zguba… nikt nie wiedział, cokolwiek to było to nie mogło być dalej jak kilka metrów dalej, za grubą skalną barierą zlepieńca, o którym znający górnicze tematy Dorrin powiedział że nie sposób w nim wiercić a jedynie można wysadzić...choć kopać też pewnie można ale jak długo mogło to zająć, godzinę, dzień czy tydzień? Z drugiej strony może faktycznie spróbować przeprawy pod wodą tak jak sugerowali niektórzy z towarzyszy, ale czy to nie było aby niczym życzenie śmierci?


 
VIX jest offline