Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 29-10-2014, 11:27   #9
Szarlej
 
Szarlej's Avatar
 
Reputacja: 1 Szarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputację
Znacie te uczucie w którym się zachowujecie jak ostatni, niewdzięczny skurwiel i to sobie tłumaczycie? Nie? A ja jestem abstynentem! Nie to, żeby był jakoś szczególnie moralny jako były oszust (chociaż pewne nawyki nie umierają nigdy) ale nawet moją duszę młodego cynika ruszyła ta chwila. Lorka dała mi wszystko co mogła a ja teraz ją opuszczałem. Oczywiście nie mogłem zmienić porządku rzeczy świata Faerie (ciężko zmienić coś czego się nie rozumie, wyjątkiem jest zamiana z niezrozumiałych powodów wypchanego portfela frajera na pusty). Wydostanie mnie samego będzie trudne a co dopiero półgoblinki. Zrobię jednak wszystko co będę mógł by i ją wydostać. Ta decyzja jednak nie poprawiła mojego samopoczucia. Byłem mistrzem w samookłamywaniu się a nie wiele rzeczy stawiałem nad własną dupą (głównie głowę ale tu przyczyna leży w ludzkiej biologii).
Wbiłem ręce w kieszenie mojej nowej, skórzanej kurtki. Nie pytajcie skąd ją mam. Kantowanie w nieznanym sobie świecie jest cholernie ciężkie ale nie niemożliwe. To jak z oddychaniem w górach. Ciężko, boli ale robisz to dalej. Palce mojej prawej ręki natrafiły na pomiętą paczkę papierosów. Został mi jeden i obiecywałem sobie, że spalę go gdy ucieknę z tego zapiździewia. Wokół palców lewej dłoni owinąłem amulet od Lorki. Oprócz tych dwóch rzeczy i ciuchów na sobie miałem tylko prostą zapalniczkę gazową. Byłem bogaty jak jasna cholera ale żywy. To znacznie lepsze niż bycie martwym i bogatym. Hm… Pardon, po 2012 lepsze jednak jest bycie martwym i bogatym.

Tak czy siak dotarłem na placyk, w zwykłe dni odbywał się tu targ. Bajeczny targ na którym faerie sprzedawały swe wyroby. Często nie rozumiałem ich symboliki, magicznego zastosowania jednak swoim kunsztem i pięknem zachwycały. Sprzedawcy należeli do najróżniejszych, skrzeczące gobliny, rozszczebiotane rusałki i mniej lub bardziej nieludzkie stworzenia. Nigdy nie lubiłem faerie, uważałem ich za najeźdźców, istoty obce w naszym świecie. Ale tutaj była ich ziemia a ja zacząłem dostrzegać jej piękno. Zabójcze piękno dla kogoś nie znającego tak jak ja zasad rządzących tą społecznością.

Teraz jednak całość uwagi poświęcono bardom. Wokół nich zebrał się spory tłumek składający się z całej mistycznej konfraterii, której ponad połowy do tej pory nie potrafiłem nazwać. Bardów było trzech i mimo całej mojej elokwencji nie potrafię go opisać słowami. W ich wypadku porównania w rodzaju “słońce odbijające się w perłowych włosach” wydaje się na miejscu, chociaż wciąż było niewystarczające. Byli wysocy, dobrze zbudowani na atletyczną modłę. Długie, perłowe włosy okalały ich twarz niczym aureola i kontrastowały z ciemnobrązową skórą. Szpiczaste, lekko zwierzęce oblicza nie tylko budziły podziw ale i sugerowały niebywałą siłę. To z pewnością nie byli tylko śpiewacy a i wojownicy, szczególnie, że przy pasach nosili broń. Śpiewali mocnymi, potężnymi ale czystymi głosami.


Przystanąłem w tłumie ale po chwili. zacząłem powoli lawirować na przód z wprawą klubowicza, który wie kiedy kogoś szturchnąć a kiedy przecisnąć się bokiem. Grunt to nie szturchać tych większych od siebie. Chciałem załapać kontakt wzrokowy z którymś z śpiewaków i gdy skończą koncert zagadać. Jednocześnie wsłuchiwałem się w pieśń próbując odkryć jej treść. To były wojenne pieśni. Mocne hymny o tryumfie, walce, poświęceniu na polu bitwy. Głosy i postura bardów idealnie komponowała się z muzyką. Była w nich prymitywna siła i dzikość,ale była też moc, która przelewała się falami po głównym placu miasteczka. Placu, na którym gromadziło się coraz więcej fae. Dostrzegł też samą władczynię - wysoka, chuda postać okryta czymś, co przypominało wdowi tren lub czarny strój pszczelarza - stała na uboczu ochraniana przez dwóch ponad dwu i półmetrowych, czterorękich, rogatych stworzeń. Wzdrygnąłem się, pamiętałem aż za dobrze spotkanie z innym rogatym faerie. Zdziwiłem się też, to było nietypowe zachowanie. Władczyni domeny prawie nigdy nie opuszczała swojej wieży. Musiało oznaczać to tyle, że bardowie byli kimś naprawdę ważnym w społeczności Odmieńców. A mnie to nurtowało. Co prawda plan był prosty i nie powinno móc się nic spieprzyć: Pójdź, zagadaj z bardami i spadaj z nimi do domu. Jednak ja nie potrafię siedzieć bezczynnie. Po prostu nie potrafię.. Zacząłem się kierować w kierunku władczyni, zatrzymałem się jednak w rozsądnej odległości i skłoniłem z szacunkiem ale bez służalczości.
- Pani…

Zalała mnie fala mocy, olbrzymia. Nie był to jednak atak, o nie. Po nim zwyczajnie bym się nie pozbierał. Raczej zdecydowana sonda. Władczyni Tempest nie wdzierała się też w mój umysł. Raczej zanurzała w czymś, co można było nazwać, z braku lepszego określenia, duszą. Przez chwilę czułem się tak, jak czuć się musieli ludzie, którym zaglądałem “do głów”. Nagi, bezbronny i zdany na czyjś kaprys. Pani Welonów wyraźnie nie spodobało się to, co wyczytała. Jeden z czterorękich minitaurów stanął pomiędzy nią amną.
- Nie powinno cię tu być - odezwała się jakaś kobieta stojąca za moimi plecami.
Zobaczyłem, że jej blada twarz jet pusta, pozbawiona emocji, a wielkie, czarne oczy szkliste. Urok. Władczyni Welonów przemawiała ustami swojej podwładnej.
- Odejdź.
Z wprawą zawodowogego kanciarza zapanowałem nad twarzą. Postanowiłem wybrnąć z tej opresji jak najszybciej, póki miałem wszystkie kończyny. Dałem krok w bok by widzieć i marionetkę i czterorękiego.
- Proszę o wybaczenie. Chciałem złożyć wyrazy szacunku. Natychmiast odchodzę.
- Jesteś obcy, z innej domeny, dlatego ci wybaczam. Zapamiętaj jednak, że każdy,kto odezwie się do mnie bez mojego pozwolenia, traci tutaj język. A teraz odejdź. Przeszkadzasz mi słuchać bardów. A oni niezbyt często trafiają do Domeny Welonów.
Czteroręki ochroniarz postąpił jeszcze krok do przodu zmuszając mnie do cofnięcia się i powiększenia dystansu pomiędzy mną, a władczynią. Przez chwilę wydawało mi się, że przez gęstą sieć welonów dostrzega lśnienie dziesiątek oczu, jak u pająka. Skłoniłem się ponownie, tym razem w milczeniu i oddaliłem się szybkim krokiem, nadając mu jednak pewny rytm. Nie chciałem prowokować Władczyni Tempest, była ode mnie silniejsza i na swoim terenie. Stanąłem w oddaleniu i czekałem aż bardowie przestaną grać.

Koncert trwał długo, ale muzyka łatwo wpadała w ucho i czas przy niej schodził naprawdę szybko. Kiedy bardowie zakończyli występ na placu był już prawdziwy tłum fae. Powietrze aż wibrowało od magicznej energii.
Po wszystkim trzej artyści udali się do najbliższej gospody, otoczeni przez gromadkę wielbicielek i wielbicieli, chociaż większość Odmieńców rozeszła się do swoich zajęć. Wykorzystałem to i poszedłem za nimi, analizowałem ich mowę ciała, częstotliwość rozmów z innymi popierdoleńcami.

Bardowie usiedli na najważniejszym miejscu w sali, przy suto zastawionym stole pełnym mięsa, trunków, chleba, owoców i warzyw. Trójka artystów pożerała wszystko łapczywie, z dzikością porównywalną do tej, z jaką tworzyli swoją muzykę. Odczekałem długą chwilę, aż tłum wielbicieli cisnących się do stołu zmienił się w pojedyńcze osoby, najczęściej wyjatkowo atrakcyjne przedstawicielki płci pięknej. Ignorując ich protesty podszedłem do tego barda, który wydawał się najbardziej kontaktowy. Krótko skinąłem głową.

- Chciałbym porozmawiać na osobności.

Bard miał dziwne oczy. Żółtopomarańczowe, jak oczy wilka. Miał też mocno zarysowaną szczękę, ostre rysy twarzy. Pod ciemnobrązową skórą przywodzącą na myśl czekoladę, grały potężne, węźlaste mięśnie. Cała trójka wyglądala bardziej na uzdolnionych, barbarzyńskich wojowników, niż pieśniarzy. Przypominali mi skaldów skandynawskich, nie artystów grających dla przyjemności ludu a powierników historii i pamięci.
- A o czym? - zadudnił potężny głos. - Bo jak widzisz, jestem trochę zajęty.
Bard mocniej przycisnął do półnagiego torsu piersiastą elfkę o białej jak mleko skórze i fiołkowych oczach znudzonej życiem lalki.
- Nie zabiorę dużo czasu. Chodzi o przejście między domenami.
Z kieszeni wyciągnąłem lewą dłoń z owiniętym na palcach amuletem, uważnie wypatrywałem reakcji barda.
- Władczyni Welonów zamknęła swoją domenę. Namawiasz mnie na coś, co złamie jej zasady? To niegodziwe.
Jego oczy rozświetlił jakiś dziwny płomień. Jakby sama myśl o dokonaniu takiej niegodziwości wzbudzała jego skrajne emocje. Trudno jednak było ocenić, czy pozytywne czy wręcz przeciwnie. Obstawiałem na to pierwsze. Bard kontynuował:
- Rozumiesz. Renegaci wrócili. Tak mówią.

- Niegodziwe? Ja bym to nazwał intrygującym. A co do renegatów… - machnąłem dłonią jakby bagatelizując. - Stanąłem podczas Uzurpacji na przeciwko władcy Formorgian. Powiedz mi, czy Renegaci są od niego straszniejsi?
- No proszę - elfka poleciała na ziemię, kiedy bard zrzucił ją z kolan. Rozbawiła mnie ta bezpardonowość jednak zdusiłem uśmiech.
- Panowie.- zwrócił się do dwóch kolegów. - Mamy tutaj kogoś, z ciekawą, bohaterską historią.
- Albo kłamcę. - Wtrącił drugi z bardów równie potężny, co reszta.
- Albo kłamcę. Niech jednak opowie. Nowa historia, to nowa pieśń. Nowa pieśń, to nowa ścieżka przez krainy snów. Opowiedz nam ją.

Dosiadłem się do nich.
- Kłamałem nie raz - spojrzałem na elfkę. - a raczej koloryzowałem by zyskać względy niewiast. Ta jednak historia jest tak samo prawdziwa jak ja. Opowiem Wam jej część, tę podczas której stanąłem do walki z straszliwymi Formorgianami. Jednak jej całość będzie kosztowała. Przejście dla dwóch istot do domeny w której żyją ludzie, do miejsca zwanego Londynem. Posłuchajcie jednak jej części. Działo się to czternaście dni temu, dni mierzonych na ludzką modłę...

- Czekaj - wszedł mi w słowo jeden z Bardów. - Nim zaczniesz opowieść musisz wiedzieć, że nie chodzimy do Zaświata. Do ludzkich krain. Nigdy. Możemy przeprowadzić cię pomiędzy domenami w prawdziwych światach nie w Koszmarze. I żadna opowieść nie będzie warta drogi do Koszmaru. Ani drogi dla dwóch osób pomiędzy domenami. Zasada prosta - jedna opowieść, jedna osoba. Jasne?
Wątpiłem, żeby udało mi się namówić ich do podrzucenia mnie do Londynu. Powinienem teraz zgodzić się, zostawić Lorkę i cieszyć się, że osiągnąłem swoje tak małym kosztem. Pokazałem im amulet i zapytałem:
- A jeżeli dorzucę to?
Bardowie przyglądali się błyskotce przez chwilę. Potem ich płomiennopomarańczowe oczy zatrzymały się na mnie.
- W porządku. Opowieść i amulet za przeprowadzenie dwóch osób do kolejnej domeny lub do kolejnej, na naszym szlaku. Możecie nam towarzyszyć w drodze tak długo, jak zechcecie, ale wyżywienie i schronienie to wasza sprawa. Chyba, że będziecie pomagać w wędrówce. Ty jesteś gryfem, harpem lub rarogiem. Kim jednak jest ten drugi kompanion?

Zanotowałem w pamięci nazwy, które wymienił. Będę musiał spytać o nie Lorke lub jak wrócę do Londynu poszperać na własną rękę. Im wolałem nie zwierzać się z własnej ignorancji co do moich korzeni.
- Półgoblinka, poddana Pani Welonów. A co do mojego pochodzenia to osobna historia, którą również mogę się podzielić. Znam wiele historii z Koszmaru. Tych prawdziwych i tych uznanych przez mój lud za zmyślone.
- Możesz ubarwić naszą podróż, chociaż nigdy nie są nudne. Wyruszamy jutro w południe. Widzimy się przy Bramie Welonów. A teraz pozostaw nas i nasze zabawy. Po tym jak już oczywiście opowiesz nam historię o Fomoragach. Chcesz wina? Miodu? Ale? Okowity?
- Ale dobrze zwilży gardło podczas snucia opowieści.
Nalał mi piwa z jednego z dzbanów. Drugi z bardów zaczął coś nucić, trzeci chwycił za swój dziwaczny instrument. Po chwili przy stole dało się słyszeć nostalgiczną pieśń śpiewaną w języku przypominającym któryś z ludzkich, skandynawskich.

Zagłębiłem się w opowieści a wspomnienia odżyły mi przed oczami.

- Jak wspominałem wydarzenia te miały miejsce czternaście dni temu. Dni liczonych na ludzką modłę. Abyście w pełni zrozumieli i docenili tę historię muszę cofnąć się trochę w czasie. Wraz z moimi towarzyszami tropiliśmy wysłanników Formorgian w miejscu zwanym Londynem. Jednak na skutek zdrady i niecnych intryg znalazłem się w znacznych tarapatach. Oddzielony od mych kompanów wylądowałem w cuchnącej norze gremlinów. Oswobodziłem się z więzów i mimo braku broni stawiłem im czoła. Zabiłem wielu, jednak na miejsce każdego zabitego pojawiało się dwóch następnych. W końcu musiałem ustąpić przed hordą. I wtedy zostałem przeniesiony na miejsce Uzurpacji. Ranny najpewniej bym szczezł jednak razem ze mną zostały przeniesione dwie moje towarzyszki. Emma Harcourt i Vannesa Billingsley. Pomogły mi dojść do siebie, okazało się, że jesteśmy na bagnach, zasnutych mgłą. Muszę tutaj wtrącić, że świat w którym żyjemy jest ubogi jeśli chodzi o wiedzę starszych. Ku mojemu ubolewaniu wiele opowieści jest uznanych za bajdy a jeszcze więcej zostało zapomnianych.
Upiłem łyk ale robiąc pauze i patrząc po twarzach bardów.
- Oprócz nas przeniesiono wielu cywilów, osób nie potrafiących się obronić. Osób, które my przyrzekliśmy bronić. Emma udała się na zwiad, zebraliśmy ocalałych, oprócz nas zebraliśmy tylko trzy osoby potrafiące się bronić. Laure, Nathana Scotta i Duncana Sinclair’a. W tym miejscu chciałbym poświęcić trochę czasu dla opisu mego towarzysza. Jest on chłopem na schwał, wyższym ode mnie i szerokim w barach. Mięśnie wyrobił podczas niezliczonych godzin ćwiczeń i w starciach. Oprócz kunsztu i siły należy wspomnieć o szybkości, dorównywał w niej elfim wojownikom. - nie wiedziałem czy trochę nie koloryzuje ale opowieści mają swoje prawa. W tym prawo do koloryzowania. - Stracił również jedno oko w obronie naszego ludu czym zawdzięcza swój przydomek, Cyklop. Duncan z dalekiej szkocji nie ustępował swojemu bratu broni w umiejętnościach. Nie tak potężny jak Duncan potrafił jednak podczas walki o swe ideały wpaść w bitewny szał. Zdawał się wtedy niewrażliwy na rany a jego zaciekłość z jaką władał swym wielkim mieczem nie miała sobie równych.
Teraz to koloryzowałem i to nieźle. Egzekutorzy poruszali się za szybko abym mógł porównać ich techniki walki. Do tego sam byłem nieprzytomny i ten fragment znałem z krótkich opowieści.
- Laura, uzdrowicielka zajęła się moimi ranami. Gdy Emma wrociła z zwiadu spróbowaliśmy wydostać się z tamtego miejsca nie mając pojęcia, że staliśmy się członkami Uzurpacji. I wydostanie z niej naszych podopiecznych nie będzie takie proste. - upiłem kolejny łyk piwa. - Kręciliśmy się w kółko, nie mogąc wytypować właściwego kierunku w nieprzyjaznej mgle. Wtedy naszych uszu dobiegł dźwięk bębnów. Nie wiedząc czy to przyjaciel czy wróg Emma wraz z Duncanem udali się na zwiad. Do naszej grupki dotarła uzbrojona procesja. Przewodziła kobieta z potężnym porożem na głowie. Uklękła przed Vannesą i poinformowała nas o Uzurpacji - tak naprawdę dopiero wtedy się ocknąłem ale Laura i Nathan później streścili mi wydarzenia, które miały miejsce więc pozwoliłem sobie na lekkie uproszczenie opowieści. - Po krótkiej rozmowie zaoferowała nam schronienie. Zmęczeni i ranni przystaliśmy na tę propozycje. Nathan został na miejscu wraz z dwoma stworami aby poinformować o wszystkim Emmę i Duncana. Przekazał mi broń, nie jestem tak wpranym wojownikiem jak moi towarzysze, dysponuję innymi talentami jednak to na mnie spadł obowiązek ochrony cywili. Ruszyliśmy w drogę. Po pewnej chwili okazało się, że wiodą nas prosto w pułapkę. Vannesa pod silnym ciosem w głowę opadła na ziemię. Dwoma celnymi strzałami zgładziłem dwóch przeciwników jednak po raz kolejny było ich zbyt wielu. Trzeci ogłuszył mnie.
Zrobiłem przerwę na zwilżenie gardła.
- Obudziłem się w jaskini o wysokim sklepieniu. Leżałem rozkrzyżowany na ołtarzu mając unieruchomione ręce i nogi. Oprócz mnie w podobnej sytuacji znalazła się Vannesa i Laura oraz nasi podopieczni. Do sali wkroczył stwór mierzący ponad dwa metry wzrostu. Szeroki w barach ponad ludzką miarę, i nic dziwnego bo stwór posiadał głowę byka z potężnymi rogami i racice. W jednej ręce trzymał pokaźnych rozmiarów topór a w drugiej człowieka. Rzucił go jak szmacianą lalkę na wolny ołtarz a dwa dużo mniejsze stworzenia go do niego przykuły. Gdy wyszły stwór pozostał na straży. Nie mogąc się uwolnić czekałem na ratunek, ten jednak nie nadszedł i wraz z moimi towarzyszkami musieliśmy sobie radzić sami. Raptem do sali weszło parę stworzeń w tym jeleniogłowa, która nas niecnie zwiodła. Oprócz niej do komnaty wkroczył ich władca. Wysoki i groteskowo chudy, od stóp do głów okryty ciemnymi szatami. Jego twarz zasłaniała maska z kamienia, sprawiał jednak wrażenie starej istoty. Jego dłonie były długie i szponiaste, palce przywodziły na myśl ochydne robale i posiadały znacznie większą ilość stawów niż ludzkie. W jednej dłoni trzymała ludzkie oko a w drugiej kielich, po wrzuceniu do niego oka z kielicha wydobyły się płomienie i dym. Na rozkaz swojego władcy byczogłowy odrąbał jednemu z jeńców rękę. Władca odprawił rytuał, do moich nozdrzy dobiegł okropny fetor. Następnie porzucił rękę a ta zaczęła puchnąć i pęcznieć. Po chwili ręka zmieniła się w kolejnego stwora, który natychmiast zaczął się łasić do swojego władcy. Nie wiem ile trwał ten koszmar ale władca Formorgian w końcu wyszedl pozostawiając swojego strażnika na straży. Wtedy swój plan w życie wcieliła Vannesa, dzięki swoim zdolnościom opanowała prymitywny umysl stwora i nas uwolniła. Ruszyliśmy poszukując wyjścia, nasi ludzie bali się jednak udało mi się zapanować nad ich lękiem. Już blisko powierzchni natrafiliśmy na Duncana w towarzystwie elfki, którzy przybyli z odsieczą. Niestety natknęliśmy się również na Władcę Formorgian w asyście stworow zwanych Osami. Gdy Duncan z elfką osłaniali nasz odwrót nam udało się dotrzeć do bramy i zarąbać jej strażników. Gdy dotarliśmy na zewnątrz Uzurpacja skończyła się a przynajmniej jej główna część.
Upiłem kolejny łyk piwa, w gardle mi pożądnie zaschło.
- Wraz z Vannesą, Duncanem, Emmą i Nathanem zostaliśmy przeniesieni do miejsca wypełnionego menhirami. Pan tego miejsca nakazał nam wybrać po jednym, który odbijał naszą duszę w razie niepowodzenia, pomyłki… Nie znaliśmy szczegółów ale wiedzieliśmy, że się to dobrze nie skończy. I tutaj przydałem się znacznie bardziej niż podczas walki. Zawsze moją mocną stroną były negocjacje a w nich istotne jest poznanie przeciwnika. Dzięki temu odwiodłem jednego z mych sojuszników od błędu i jego konsekwencji. Menhiry przeniosły nas w kolejne miejsce, miejsce, którym zarządzała istota starsza niż wszystko co mi znane. Wszyscy byliśmy zmienieni. Ja wtedy zyskałem ten kolor skóry i pazury, zmiany innych były bardziej drastyczne. Oczywiście i nasze zdolności się zwiększyły. Mogliśmy to zachować, albo odrzucić. Decyzja była o tyle ciężka, że w naszym świecie tępi się wszelką inność a nagły przypływ mocy był niebezpieczny. Zgodziłem się mając nadzieje, że te zdolności pozwolą mi chronić ludzi. A co zrobili moi towarzysze? Jak się oni zmienili? Mam nadzieję, że zrozumiecie ale ta część historii nie należy do mnie.
Zamilkłem. Po krótkiej chwili jeden z bardów zadał mi parę szczegółowych pytań o historię a potem poprosili abym pozwolił im kontynuować przyjęcie wystawione na ich cześć.


***

Energicznym krokiem, podbudowany rozmową z bardami i mocnym ale udałem się do domu Lorki. Zastukałem parę razy w drzwi i wszedłem do środka.
- Lorka, mam dobrą wiadomość!
- Lorka słucha - goblinka siedziała wrogu pokoju zszywając jakieś kawałki materiału w coś, co wygadało jak paskudna, patchworkowa tunika. Kościana igła śmigała zwinnie w brudnych paluchach o połamanych paznokciach.
- Niech się Lorka uśmiechnie. Bardowie zgodzili się przeprowadzić nas do dowolnej domeny na ich trasie. Będziemy musieli sami się wyżywić i znaleźć schronienie ale z tym nie będzie problemu. Możesz opuścić tę domenę. Znaleźć lepsze miejsce i zacząć w nim lepsze życie.
- Tam w domenie Lon-dymie wszyscy jesteśta tacy durnowaci? - zapytała ponurym głosem.- Lorka nie uśmiecha się, bo widać krzywe zęby. Zębuszki tylko czekają na takie piękne zęby, jak ma Lorka. Lorka widziała jedną zębuszkę, jak wyszarpała zęba kuzynowi Lorki, Morlonowi... Morlanowi... Morowi, jakoś tak mu było. Za szeroko się uśmiechał i ta mała paskuda, chyc mu w gębę, chwyciła zęba i tyle. Po zębie.
Igła śmigała nad tkaniną doszywając kolejną łatkę do całości.
- Gdzie zresztą Lorce będzie lepiej, niż tutaj. Tutaj Lorka wie, gdzie znaleźć jedzenie, od którego fae trzymać się z daleka, któremu fae ufać. Gdzie indziej Lorka nie wie nic. A ty, szponopalcy, wiesz, gdzie chcesz iść. Do jakiej domeny? Czy tak po porstu, durnowato, idziesz przed siebie. Poproś ich o Rozstaj. Niech cię doprowadzą na Rozstaj. Albo do Domeny Liścia. W ostateczności do Domeny Szelestów. Tam znajdziesz kogoś, kto znajdzie ci drogę do Lon-dymu. Przejście. Wzięli amulet? - zainteresowała się nagle.

Na historie o zębuszkach uśmiechnąłem się. Nie to, że w nią nie wierzyłem ale i tak mnie bawiła. Przysunąłem sobie krzesło i usiadłem na nim okrakiem, przodem do oparcia.
- Lorka, Lorka. Amulet dam im jutro, na razie wzięli moją opowieść. Chcesz tu żyć? Przecież Tobą gardzą. A gdzie indziej będziesz towarzyszką Bardów. Będziesz mogła mieć nowe życie, nie będziesz musiała po raz dziesiąty zszywać sobie tej samej tuniki a kupisz suknię. Jesteś bystra i szybko nauczysz się zasad w nowym mieście. Zresztą… - machnąłem ręką. - Jesteś zbyt skromna, dużo wiesz o innych domenach. Nie bój się nieznanego. Nieznane to nowa szansa, nie tylko zagrożenie.

- Kiedyś Lorka potrafiła chodzić pomiędzy domenami - pół-goblinka przerwała pracę. - Jeszcze przed Renegatami. Jeszcze przed tym, kiedy Koszmar wdarł się w Domeny. Jeszcze przed ... - zamilkła nagle, zezując na mnie, jakby miała powiedzieć o jedno słowo za dużo.
- Teraz tylko silni chodzą.Tacy jak Bardowie. Lub szmuglerzy. Ale tych nie ma w Domenie Welonów, poza samą Lorką, ale Lorka już nie chodzi. A co do bardów, niemądry ty ptasi łebie, to bardowie nigdy, przenigdy, nie będą szanowali ani Lorki, ani nikogo. Chyba, że ktoś zasłuży na ich pieśń. Ale wtedy stanie się nieśmiertelny, wiesz, ptasi łebie. Będzie żył w pieśni, póki pieśń nie zostanie zapomniana. Tak właśnie będzie. A - wycelowała brudny pazur w moją stronę. - Jeszcze jedno. Co złego jest w koszuli Lorki. Koszula Lorki ma mocne zaklęcia ochronne. wszywane igłą babci Lorki, zrobioną z kawałka jej kości. Zszywana nicią zrobioną z jej włosów. To potężna magia. Potężniejsza, niż ta suknia, o której tyle mówi. Kupiona! Tfu - Splunęła na podłogę. - Żaden goblin nie kupuje niczego. Tylko kradnie lub robi. Inaczej to nie ma wartości. Może i jesteś szponioastopalcy, Vincencie z domeny Lon-dymu, ale wiele musisz się jeszcze naumieć. Wiele!

Czułem jej oburzenie. Wręcz namacalne i fizyczne. Wiedziałem jednak jak je rozładować, uniosłem ręce w obronnym geście.
- Nie wiedziałem o tej magii i zwyczajach Twojego ludu. Przepraszam, nie chciałem ciebie urazić. Potrafiłaś chodzić między domenami przed Renegatami i przed Koszmarem. Oraz przed tym jak mnie tu ściągnęłaś, to chciałaś powiedzieć, prawda? Koszmar to mój świat a Renegaci to… Istoty z niego? Takie jak ja?
- Durny, ptasi łeb. - Zaskrzeczała zupełnie już udobruchana i w jakiś taki... sympatyczny, wręcz ciepły sposób. - Koszmar to twój świat. Owszem. Pełen tych, którzy uciekli. Ale Renegaci to nie synowie i córy Adama. Nie. Nie wy, damae, jak zwą was wyniośli. Nie! Renegaci to ...
Westchnęła ciężko.
- Nieważne kim są. Po prostu lepiej ich nie spotkać. Wierz mi. Lepiej ich nie spotkać.
Spojrzała w stronę zasłoniętego okiennicą okna. Wstała i podeszła do niego wyglądając przez szczelinę na Tempest.
- Pojadę z tobą, Vincencie,ptasi móżdżku. Pomogę ci dotrzeć do tej twojej upragnionej domeny. Do tego brudnego, śmierdzącego Lon-dymu. Beze mnie zginiesz po drodze. Za mało wiesz. Za mało myślisz. Za dużo pytasz, za dużo gadasz, za dużo jesz. Tak właśnie zrobię. Ocalę to całe twoje za dużo i całe twoje za mało.
- Dziękuję. Z Twoją wiedzą i rozsądkiem oraz z moją sklonnością do działania damy sobie radę. Zobaczysz. Lorka… Co to jest harp, gryf i roróg?
- Czarptaki. No może nie harp. Harp to brzydka harpia. Samiec. Co prawda harpie wolą gwałcić inne gatunki, ale mają też samców. Chociaż wyjątkowo odrażających, śmierdzących i paskudnych. Nawet najbrzydszy szlam lub goblin jest ładniejszy do harpa.
Ta… Lorka miała zakrzywione poczucie estetyki więc niezbyt przyjąłem się tą uwagą.
- Bardowie uznali, że jestem jednym z nich. Czy te czarptaki mogą przyjmować humanoidalną postać?
- A czy świnie potrafią latać i czy ryba ma wodoodporną dupę? - spojrzała na mnie krzywo. - Jasne, że tak. Mogą być tymi humano cośtam ja nie oceniam. Każdy jak lubi.
Zaśmiałem się, nie bojąc się jakoś zębuszek.
- Dobrze Lorka, jutro w południe ruszamy. Spakuj się. Masz może jakąś broń? Wolałbym mieć czym się bronić jakbyśmy spotkali Renegatów. A Bardom do końca nie ufam.
- Bardowie zrobiliby z ciebie paćkę w jedno pierdnięcie, ptasi szponie.To bardowie. Ale skoro ubili interes, to dotrzymają słowa. Reputacja. A jak spotkamy renegatów, to broń będzie ostatnią rzeczą, jaka ci się przyda. Załatwię kilka dobrych ostrzy. Sama mam już kilka i szpilę dziadunia. Straszna broń, ale marudzi jeszcze straszniej. Taki los. Kiedy ruszamy?
- Jutro w południe spod Bramy Welonów. Wolę mieć te ostatnią rzecz jakby zawiódł nas spryt i nasze zdolności.
- Zawsze możesz zacząć gadać, ptasi łebie - zarechotała Lorka. - Wtedy posną. A my pryśniemy.
Przestała się śmiać i spojrzała na mnie z powagą w wybałuszonych, żabich ślepiach.
- Będzie dobrze. Bardowie przepłoszą każdego głupca czy renegata, który mógłby nam stanąć na ścieżce.
Zawtórowałem jej śmiechem.
- Na pewno.
Resztę wieczoru spędziliśmy rozmawiając. Pytałem o czarptaki, opowiadałem o Londynie… Lorka narzekała, że za dużo gadam ale wiedziałem, że lubi mnie słuchać. Na kolacje przygotowałem potrawkę, Lorka nas żywiła a ja nie chciałem być pasożytem. Do tego nie miałem zaufania do jej zdolności kulinarnych...
 
__________________
[...]póki pokrętna nowomowa
zakalcem w ustach nie wyrośnie,
dopóki prawdę nazywamy, nieustępliwie ćwicząc wargi,
w mowie Miłosza, w mowie Skargi - przetrwamy [...]

Ostatnio edytowane przez Szarlej : 30-10-2014 o 07:04.
Szarlej jest offline