Gwiazdy spadały z nieboskłonu nie bacząc ni na konkurujące ze sobą modły
Leny i
Belisary, ni na wokalne popisy
Sargi. Choć gdy śpiewał zdawać by się mogło, że spadały nieco szybciej, jak gdyby uciekając przed chrapliwym głosem gnoma.
Tak czy siak niebo płonęło przez większość nocy; w pewnym momencie zaś coś pierdutnęło w ziemię tak, że zdawało się iż od uderzenia zatrzęsła się nie tylko ziemia, ale i nawet sam Grzbiet Świata (może zresztą któraś z gwiazd spadła właśnie w górach?).
Derek słyszał wręcz jak osypują się kamienie na Kopcu Kelvina choć byli od niego wcale daleko. Przerażone konie zaczęły wyrywać się swoim właścicielom, zaś niepilnowane przez nikogo muły zerwały się z postronków i z przeraźliwym kwikiem pognały w czerń Samotnego Lasu.
Behemot również nie wykazał się męstwem; w przeciwieństwie jednak do kopytnych powrócił po paru godzinach - ubłocony i skamlący ze wstydu. Za pożyczonymi z miasta mułami został tylko ślad stratowanej ziemi oraz zdjęte z nich wcześniej siodła i pakunki.
-
Ot i zaliczka poszła w las - skomentował z niesmakiem
Sarga.
Poranek wstał rześki i pogodny, choć - jak to w tej okolicy - diabelnie mglisty. Niemniej jednak zapowiadała się pogoda, co dobrze wróżyło dalszemu podążaniu orczym tropem. Wbrew obawom Sargi nowopoznany krasnolud nikogo nie zamordował; panie zaś nie wydrapały sobie nawzajem oczu. Na Tundara nie spadł boski gniew za jego obojętność wobec boskiej mocy (objawionej lub nie).
I wszystko było by dobrze, gdyby nie to, że po nieboskłonie wspinały się do góry nie jedno, a dwa słońca...
[media]http://redicecreations.com/ul_img/13968twosuns.jpg[/media]