Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 15-11-2014, 09:14   #22
Szarlej
 
Szarlej's Avatar
 
Reputacja: 1 Szarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputację
Rozsiadłem się wygodnie i wyciągnąłem z kieszeni papierosa, wypraktykowanym ruchem bez wyjmowania paczki. To był ostatni papieros przeznaczony specjalnie na okazję wydostania się z Tempest. Mimo ciągle bardzo silnego nałogu zmusiłem się do powolnych ruchów. Wetknięcia papierosa prawie na środek ust, sięgnięcia po zapalniczkę, skrzesania ognia pod osłoną dłoni i zaciągnięcia się. Dokładnie do dwóch głębokich zaciągnięć. Oparłem się na wyciągniętych do tyłu dłoniach.
- Byłem tutaj… Ale wtedy było tu inaczej.
Zawiesiłem głos. Nie chciałem gmerać w własnej pamięci… gatunkowej. Wiedziałem, że to spłoszy myśli. Nie przeszkadzało mi to jednak bawić się w półprawdy. Pozwoliłem słowom przebrzmieć na tyle by cisza nie stała się niezręczna ale by była wyraźna. Na razie nie chciałem informacji, tylko pozwolić bardom się zastanawiać ile wiem, kim naprawdę jestem. Może i nie byłem wprawnym bajarzem ale wiele zagrywek było podobnych do kantów. A na tym się znałem jak nikt.
- Dobrze, chcecie usłyszeć historię o Koszmarze… To jest dobra cena za poczęstunek. Właściwie nie cena a odwdzięczenie się za niego. Zastanawiam się o czym Wam opowiedzieć. Mogę snuć historie nieprawdziwe ale takie, które uczą u nas jak żyć. Mógłbym snuć historie uznane za nieprawdziwe ale mające w sobie dużo z prawd. To jednak nie jest dobra chwila. Mógłbym opowiedzieć wydarzenia, które doprowadziły mnie i moich towarzyszy do Uzurpacji. Ale jest ona zbyt cenna. Zamiast tego opowiem Wam o Koszmarze. Jaki jest.
Zaciągnąłem się i pokazałem Lorce by usiadła po mojej prawicy. Jednocześnie wzrokiem i gestem poprosiłem o butelkę, zwilżyłem gardło i podałem ją dalej.
- Koszmar… Sama nazwa mojego świata, mojej domeny zmusiła mnie do zastanowienia się. Ten świat nie jest przerażający, nie jest bardziej niebezpieczny dla innych. Jest niezrozumiały. Tak jak dla przeciętnego jego mieszkanca - tonem głosu dałem lekko, z wyczuciem do zrozumienia, że ja do przeciętnych nie należę. - niezrozumiałe są Wasze domeny. Jak zwykle wszystko tkwi w inności. Dlatego chciałbym Wam przedstawić tę historię, by sam świat był mniej groźny. W końcu boimy się tego co nie znamy, nie rozumiemy.
Zrobiłem przerwę na kolejne dwa buchy.
- Kiedyś żyło w nim wiele nacji. Faerie, stwory, które my określamy jako martwi czyli wampiry i wilkołaki, demony i ludzie. Krew wielu z nich mieszała się. Ludzie jednak zdominowali Koszmar. I zaczęli tworzyć swoją własną społeczność. Stopniowo wszystko co inne było spychane na obrzeża. Zmuszone do życia w ukryciu. Magia zamierała, jednak rozkwitała technologi. Kultura upadała by mogła powstać inna. Doszło do tego, że ludzie uznali faerie czy wampiry za legendy. A wszystko co inne było zmuszone żyć w ukryciu. Dla mnie czy dla Was było to złe. Ale dla zwykłego człowieka wręcz przeciwnie, mógł żyć bezpiecznie. Mógł rozmawiać, i widzieć swojego rozmówcę, mimo dziesiątek tysięcy kilometrów tak jakby był obok. Mógł w pół godziny przemierzyć odległość, którą człowiek pieszo przemierza w cały dzień. I nie mówię o bogaczach a o zwykłych ludziach. Praktycznie o każdym. Dlatego będę się upierał, że ten świat nie działa lepiej lub gorzej od innych. Tylko inaczej. I wtedy skończył się rok dwa tysiące dwunasty według naszych kalendarzy.
Zamilkłem na chwilę pozwalając sobie delektować się papierosem i butelką, która znowu do mnie trafiła.
- Dla wielu wtedy wydarzyła się tragedia, jednak jest to spojrzenie jednostki. Ci, którzy umarli zaczęli powracać. Jako duchy, zombi czy wampiry. To był szok, coś co każdy uważał za bajanie stało się rzeczywistością. Gorzej, na skutek tego technika mocno ucierpiała. Jednak nie na tyle by ludzkość straciła przewagę. Ciągle miała broń, której pociski leciały szybciej niż myśl. Pojazdy, które konie zostawiały daleko w tyle. I wiele innych… Wiele osób, których krew nie była w pełni ludzka odkryła wynikające z tego zdolności. Czy człowiek mający w sobie krew demona ale wychowany wśród ludzi gdy walczy z demonami jest zdrajcą? Wszystko zależy od punktu widzenia. Od tego kim my sami jesteśmy.
Znowu zrobiłem przerwę dopalając papierosa do samego filtra i odrzucając go na bok. Podjąłem historię:
- Doszło do walk. Brutalnych walk wynikłych z niezrozumienia. Po obu stronach. Wszystko było wynikiem braku zrozumienia. W końcu jednak osiągnięto chwiejne zawieszeni. I wtedy pojawiła się trzecia siła. Zachwiała posadami tego chwiejnego sojuszu. A tą siłą było Faerie. Jeszcze bardziej inni. Jeszcze mniej zrozumiali. Nie doszło do walk, do bitw. A do intryg. Wieloletnich intryg. Bardziej brutalnych niż jakakolwiek bitwa gdy staje się z bronią w ręku na przeciw przeciwnika. Bo tam nie było wiadomo kto jest wrogiem a kto sojusznikiem. - sam zdziwiłem się goryczy w swoim głosie. - Ich skutki trwały dalej gdy znalazlem się w Tempest. Więcej, moja podróż jest ich skutkiem. To jest opowieść o Koszmarze. O świecie w którym problemem jest tylko nieposzanowanie inności. I to po każdej stronie…
Dałem moim słowom przebrzmieć a słuchaczom pomyśleć. I zabrać głos.

Bardowie milczeli jednak. Najwyraźniej woleli słuchać, jeśli nie występowali przed publicznością.
- To ciekawa opowieść. Myślę, że warto by wysłuchał jej Książę Łańcuchów. - Jeden z bardów zaproponował to pozostałym, a ci przystali na to kiwając głowami.
- Vincencie z domeny Lon-Dym. Czy drobne opóźnienie w twojej wędrówce jest dopuszczalne. Chcielibyśmy zaprowadzić cię gdzieś, gdzie twoja opowieść o Koszmarze może przynieść wiele dobrego.

Nim zdążyłem odpowiedzieć poczułem nagły zawrót głowy. A potem usłyszałem szept dobiegający do nich gdzieś ze strony pogrążonych w mroku wzniesień.
- Fox.
Ktoś znał moje nazwisko i przyzywał mnie do siebie. Z siłą, którą trudno było zignorować.
- Fox.
Powtórzył szept.

Zamrugałem a następnie zacisnąłem lewą dłoń w pięść, tak mocno, żeby szpony wbiły się w ciało. Ktoś mi mieszał w głowie a na wszelkiego rodzaju przymusy najlepiej działa ból, pozwala skupić się ponownie na swoim ciele. Zmusiłem się do odpowiedzi.
- Naturalnie, jeżeli będzie to tylko niewielkie opóźnienie. Słuchajcie… Ktoś mnie woła z tamtych wzgórz. Silnie, stosuje jakiegoś rodzaju moc, magie. Pójdziemy to sprawdzić?
- Nic nie słyszymy. Ale kiedy Księżycowe Wzniesienia wołają kogoś, lepiej posłuchać ich wezwania.
- Co prawda większość, których wzniesienia wezwały przepadła bez wieści.
- Ale wezwanie to wezwanie. Powinien na nie odpowiedzieć ktoś, kto usłyszał zew. Nikt więcej. Zatem,albo zostaniesz przy ogniu albo wejdziesz w noc.
- I być może nigdy więcej się nie spotkamy.
- Nie słuchaj ich - wtrąciła się Lorka z cienia. - Nikogo nie słuchaj. A już na pewno szeptu księżycowych wzniesień, ptasi dziobie.
Skinąłem głową, próbowałem się skupiać na sobie. Vincencie Foxie. Byłym regulatorze. Wychowanku sierocińca. W ten sposób zrobić granicę między swoimi myślami a cudzą ingerencją.
- Opowiedziałem o Koszmarze. Teraz ja proszę Was o opowieść. O szepcie księżycowych wzniesień.
Bardowie pokiwali głowami, aprobując propozycję.
- Mówią, że kiedyś były to wzgórza, na których mieszkał dwór sithe i ich popleczników. - Zaczął opowieść Varkh. - Mówią, że Lud żył tutaj w szczęściu spoglądając na Trojaczki. Że najbardziej jednak ukochali Jasny Księżyc i jego boginię Lunę. Pozostałe dwa - Czarny i Czerwony oraz ich bogowie poczuli się zazdrośni. Władca czarnego Księżyca - Lunamor - zaczął zsyłać koszmary na Lud Księżycowych Wzniesień. Ale to było za mało, by Lud odwrócił się od Luny. Wtedy do zemsty przyłączył się Rasinar - Władca Księżyca Krwi. Kiedy Luna była w nowiu a moc jej bogini najsłabsza, Rasinar zesłał szaleństwo na Wzniesienia i jego Lud. Jednej nocy Lud skoczył sobie do gardeł, zaczął zabijać się w blasku Księżyca Krwi - oszalały przez moc jego władcy. A kiedy wzeszło slońce i krew wsiąkła we kości wzniesień nie przetrwało zbyt wielu fae przy życiu. Gdy minął żal,ci co przeżyli pochowali pod wzniesieniami swoich pomordowanych bracie, swoje pomordowane siostry, dzieci, rodziców i małżonków. A potem odeszli daleko, odwracając się od Luny,Lunamora i Rasinara. A że nie mogli wybaczyć sobie nawzajem win dokonanych w amoku, każdy z nich wybrał inną Domenę. Ale Księżycowe Wzniesienia nie pozostały puste i martwe. Czasami przemawiają do tych, którzy ośmielą się zapuścić pomiędzy kurhanowe kopce. Fae słyszą glosy. Ale nigdy nie wiesz, który z Władców Księżyców do ciebie przemawia ustami umarłych. I jakie są jego intencje. Nigdy nie masz pewności. Ale mówi się, że szaleństwo czai się w noc taka, jak dzisiejsza, uśpiona pośród spękanych kamieni i w zapomnianych ruinach, porośnietych przez dziką roślinność. Nawet dzikie zwierzęta trzymają się z daleka od Księzycowych Wzniesień i ich szeptu.
Opowieść budziła emocje, dziwne niezrozumiałe. Była to zasługa Barda czy dawne wspomnienia moich przodków? Oczami wyobraźni widziałem płomienie. Włócznię o srebrnym grocie rozmazującą się w oczach. Sylwetka, ciemna, z niezrozumiałym okrzykiem na ustach rzuca się na mnie. Parę szybkich pchnięć, w kolano, brzuch…
Inny obraz, kuleje. Nie zważając jednak na własne rany atakuję przeciwnika. Nabija się na mój miecz. Nie zważając na to brnie dalej.Nóż przecina moją tchawicę, krew tryska.
Widziałem to wyraźnie. Wszyscy, cała społeczność faerie wymordowana. Nie rozpoznawano swoich bliskich, własnych dzieci, ukochanych. Nie zważano na własne rany, szalona brutalność, daleka od zwierzęcej bo bezcelowa. Otrząsnąłem się, między moimi towarzyszami wywiązała się rozmowa.
- Ale nie bardowie - dodała Lorka z cienia.
- My nie lękamy się nikogo, ani niczego i wędrujemy tam, gdzie tylko chcemy wędrować - odpowiedział Nogrh, którego odbierałem jako najsilniejszego i najbardziej opanowanego z całej trójki.
- Fox - szept znów doszedł do moich uszu niesiony przez nocny wiatr. - Fox. Chodź do nas. Usłysz nas. Ujrzyj to, co chcemy ci pokazać.
- Dziękuję za opowieść.
Wstałem i zapiąłem pas z mieczem. Znacznie wolałem nóż ale i w szermierce nie byłem najgorszy. Spojrzałem na Lorkę i uśmiechnąłem się smutno.
- Muszę tam pójść. Tam są odpowiedzi na moje pytania. Życzcie mi szczęścia.
- Nie możesz iść - zaskrzeczała goblinka. - Księżycowe wzniesienia są zdradliwe i żądne krwi. Nie możesz iść.
- Muszę. Będę ostrożny. Muszę.
Spojrzałem na wzgórza, to nie był dobry pomysł ale pewne odpowiedzi raptem stały się dla mnie ważne.
- Więc idę z tobą, szponiastomózgi. Już raz uratowałam ci skórę. Jeśli będzie trzeba zrobię to ponownie.
- I dlatego, że raz mi je uratowałaś nie chce go narażać ponownie.
- A jak nie wrócisz? Co ja mam robić. Vincencie Foxie z Lon-dymu?
- Znaleźć na trasie bardów domenę w której będziesz szczęśliwa. Opłaciłem podróż z góry. A co zrobisz gdy zginę a nie będziesz mogła znaleźć ogniska bardów? Do tego to co woła chce widzieć tylko mnie, może być agresywne gdy przyjdzie ze mną ktoś jeszcze.
Pół krwi goblinka zgodziła się niechętnie.
- Zaopiekujemy się nią, Vincencie Fox z domeny Londymu. - Powiedział uroczystym tonem jeden z Bardów. - Jeżeli nie wrócisz do rana, my ruszamy w dalszą drogę.
Skinąłem poważnie głową i bez słowa ruszyłem w stronę wzgórz. Czujny i spięty z dłonią niedaleko rękojeści miecza. Broni jednak nie wyciągałem, cokolwiek mnie czeka wątpiłem by przemoc fizyczyna była na to lekarstwem.


***

Wszedłem pomiędzy mrok wsłuchując się w szepty wiatru i odgłosy nocy. Było ciemno. Tylko stłumione światło księżyca, mdłe i rozwodnione, oświetlało mu drogę pomiedzy pokruszonymi głazami wyglądającymi, jak pieńki zębów jakiegoś nienazwanego giganta.
Ognisko znikło w ciemnościach za jego plecami i otoczyły mnie menhirowe wzniesienia zatopione w ciszy i ciemności.
Znałem to miejsce.
Czuł je całym sobą.
Znałem zapachy mokrych krzaków. Znałem woń tutejszych kamieni.
Miałem absolutną pewność, że wędrowałem już kiedyś pomiędzy tymi wzniesieniami. Że wsłuchiwałem się w ciszę, w szum strumieni, w otaczającą mnie naturę.
Uczucie to było przejmujące. Smutne i zarazem budujące. Czułem się, jak włóczęga, który po nie wiadomo jak długim czasie wrócił do zapomnianego domu.
Skręciłem w lewo, aż pod stopami poczułem ubitą ziemię. Znalazłem drogę. Zniszczoną przez czas, zasypaną przez piaski, zarosłą przez trawy i kosodrzewiny, ale nadal rozpoznawalną.
Wybrałem kierunek wiedziony silnym przeczuciem, które kierowało mną do momentu, gdy usłyszał ... wezwanie.
Szedłem długo. Godzinę, może nawet dwie, aż dotarłem do schodów prowadzących na szczyt wyniosłego wzniesienia. Zapach jakiś ziół utrzymujący się w chłodnym, nocnym powietrzu, był przejmująco znajomy, lecz nadal nie miałem pojęcia, dlaczego?
Zaczął się wspinać. Stopnie były poniszczone, zdewastowane i musiałem ostrożnie wybierać drogę.
Z nosem wbitym pod nogi wszedłem w końcu na szczyt wzgórza.
Kiedyś, w zapomnianych czasach, musiało tutaj znajdować się jakieś obserwatorium lub coś podobnego. Teraz pozostała tylko sterta kamieni, w której z najwyższym trudem dało się rozróżnić kolumny, linię murów i zawalone sklepienie.
Nagle ujrzałem jakiś postument. Kiedyś stał na nim jakiś potężny posąg, po którym pozostały jedynie nogi ułamane w kolanach. Stopy były ptasie - szponiaste, jak u gigantycznego strusia, lecz łydki posagu były mocne, ludzkie, umięśnione. Uśmiechnąłem się smutno widząc zniszczony symbol mojej przeszłości.

Okrążyłem cokół. Urodziłem się nie wiem gdzie, wychowałem w sierocińcu, potem żyłem w East Endzie by w końcu za pensję regulatora kupić małe mieszkanie. Nigdy jednak nie miałem domu. Zatrzymałem się i rozejrzałem chłonąc noc. I cieszyć się powrotem, mimo, że nie wiedziałem jeszcze wszystkiego. W końcu odezwałem się pewnym, donośnym głosem.
- Wróciłem.

Odpowiedział mi wiatr świszczący pośród spękanych skał i jakiś cichy szept dochodzący gdzieś od strony pochylonego, niknącego w ciemnościach stoku. Z miejsca na które najprawdopodobniej runął monument.

- Wezwaliście mnie, oto jestem.

Wiatr zdawał się świszczeć nieco mocniej, a w jego dęciu pojawiły się słowa. Początkowo niezrozumiałe, strzępki, litery, zbitki zgłosek, by w końcu zyskać zrozumiałą treść.

- Zemścij się na tym, który włada nocą. Przez krew zaklinam cię o zapomniany dziedzicu mej krwi. Przez więzy czasu i więzy mocy zaklinam cię dziedzicu zemsty. Zaklinam cię na moc aglarheb. Na moc... Obiecaj. Obiecaj mi.

Odpowiedziałem mocnym głosem:
- To jest spirala nienawiści. Przez nienawiść to się zaczęło i ciągle trwa. Przez nienawiść niewinni umarli i przez nienawiść odpowiedzialni za to zostali skazani na wygnanie. Życie w obcej domenie wśród obcych istot. Jeżeli przeleje krew to ten krąg będzie trwał.

Gdzieś pod moimi stopami zadrżała wyczuwalnie ziemia. Wiatr zawył gniewnie wznosząc w powietrze tumany kurzu i kawałki żwiru, sypiąc tym wokół mnie. Przez chwilę wydawało mi się, że dostrzega pośród ciemności i pyłu jakieś sylwetki - świetliste postaci wirujące gdzieś na krawędzi pola widzenia, ale kiedy tylko się obróciłem niczego nie zobaczyłem. Wiatr zamilkł. Pył opadł.

Skuliłem się pod tym telekinetycznym atakiem, zaraz jednak się wyprostowałem. Stare nawyki działały. Nie mogłem okazać strachu. Czekałem na odpowiedź.

Wiatr milczał. Pył opadł do końca i wtedy ujrzałem jakąś płytę na środku szczytu wzniesienia, którą odsłonił podmuch wiatru. Wyglądała jak nagrobek lub coś podobnego. Płaska. Pokryta licznymi znakami, z których wyróżniał się najbardziej symbol trzech spiral.


Widywałem go często zarówno w Londynie, jak i w Tempest. To był symbol trzech światów. Świata Żywych, Świata Martwych i Świata Pomiędzy.

Podszedłem i kucnąłem przy nagrobku wpatrując się w niego. Przejechałem delikatnie palcami po tym znaku. Pochyliłem głowę w niemej modlitwie. W końcu ją podniosłem.
- Ciągle chcesz zemsty? Ciągle pragniesz krwii?

Wiatr milczał. Na jednej ze spiral poruszał się ... mały kamyczek. Wędrował pchany jakąś niewidzialną siłą po całej mandali, aż do jej środka.
Wtedy podjąłem decyzje. Sam chciałem zemsty na Imranie i jeo mocodawcach. Wykorzystać moje wzmocnione moce i zatruć ich egzystencję do końca. Wygładzić wszelkie zmarszczki na ich mózgach. Odmowa temu ludowi, mojemu ludowi zemsty było hipokryzją.
- Zrozumiałem coś. Dzięki temu symbolowi. Chcesz zemsty za swój… za nasz lud. Na kim dokładnie chcesz zemsty?

Kamyczek leżał nieruchomo. Nic się nie działo. Ponownie.
Podniosłem go i wstałem.
Płyta zadrżała, jakby od spodu ktoś ją gwałtownie popchnął.
Drgnąłem. Coś mi mówiło, że to nie jest dobry pomysł ale zawsze byłem zbyt ciekawski. Schowałem kamyk do kieszeni, następnie złapałem za brzegi płyty i spróbowałem unieść. Jednocześnie wysłałem wokół impuls szukając żywych umysłów. Byłem tu jednak sam.

Nie było to łatwe zadanie ale w końcu, łamiąc sobie paznokieć i raniąc palce, uniosłem płytę na tyle, by dało się ją przepchnąć w bok z cichym zgrzytem. Była ciężka i gruba. Pod nią ujrzałem schody prowadzące spiralą w dół. Bił z nich chłód zdecydowanie silniejszy, niż ze zwykłych podziemi. Gdzieś, na granicy słuchu, a może znów tylko w jego głowie usłyszał szept. Jękliwy, niezrozumiały szept, który wydobywał się przynajmniej z kliknastu martwych ust.

Zakląłem paskudnie. Miałem lekką zadyszkę. Jeżeli otworzenie grobowca nie było mądre to co dopiero zejście tam? Bałem się ale nigdy nie uważałem odczuwanie strachu za coś złego. Powstrzymałem impuls nakazujący mi wyciągnąć miecz. Nigdy nie byłem wprawnym szermierzem a broń prowokowała. Chciało mi się palić, i to mocniej niż kiedykolwiek przez ostatnie dwa tygodnie. Postąpiłem pierwszy niepewny krok. Dalsze były już łatwiejsze. W końcu najtrudniej jest podjąć decyzje
 
__________________
[...]póki pokrętna nowomowa
zakalcem w ustach nie wyrośnie,
dopóki prawdę nazywamy, nieustępliwie ćwicząc wargi,
w mowie Miłosza, w mowie Skargi - przetrwamy [...]
Szarlej jest offline