Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 16-11-2014, 11:34   #23
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
MORRIS LEAF

Sirene pojawiła się dopiero pod wieczór, więc kiedy dotarła do „ich” baru Morris czuł już lekki szmerek w głowie od „czekania”.

- Słoneczny dzień – wyjaśniła Sirene, a on zrozumiał, co ma na myśli.

Co prawda Sirene była wampirem Nowej Krwi, co oznaczało, że słońce nie było dla niej tak zabójcze, jak dla innych nieumarłych Starej Krwi, niemniej jednak przy tak słoneczne pogodzie, mogła nieźle oberwać. Miał kilka opcji do wyboru. Mógł powiedzieć, że go to gówno obchodzi, że się wydurnił każąc jej jechać w dzień lub zwyczajnie przyjąć w milczeniu to niespodziewane usprawiedliwienie. Trzecia opcja wydawała się najbardziej neutralna i na miejscu.

- Było aż tak źle? – zapytała wampirzyca, widząc jego minę.

- A jak sądzisz? – Odpowiedział pytaniem na pytanie patrząc jej prosto w oczy. Przez chwilę. Stara Krew czy nowa Krew lepiej było unikać bezpośredniego kontaktu wzrokowego z pijawkami. Na wszelki wypadek.
Nie odpowiedziała. Wyraźnie nie chciała pogarszać sytuacji.

- Masz czas na krotki spacer? – zapytała w końcu.

Ojczulek spojrzał na nią badawczo.

- Chciałeś spotkać się z baronem. Myślę, że dzisiejszy wieczór to dobra pora. My dotrzymujemy swoich zobowiązań. Chcesz się ogarnąć? Prysznic?

- Idę z nim pogadać, nie na randkę, Sirene. Prowadź.

Zapłacił barmanowi, pożegnał się i wyszli na ulicę. Nad Londynem powoli zapadał zmrok.

Szli niespiesznie. Sirene trzymała się cienia budynków, a oczy zasłoniła ciemnymi szkłami. W białym, skórzanym stroju przyciągała uwagę przechodniów.

Jakaś grupa młodych uliczników w barwach lokalnego gangu na ich widok zaczęła gwizdać z drugiej strony ulicy.

- Fangbanger! – Krzyknął któryś z młodocianych. Miało być z odrazą, lecz Leaf usłyszał w tonie głosu zwykłą, męską zazdrość. Sirene naprawdę budziła uznanie – wysoka, długonoga o wręcz idealnej figurze mogła stanowić ucieleśnienie wielu męskich fantazji, a fakt, że była wampirem tylko dodawał pikanterii potencjalnemu „numerkowi”.

- Jebacz wampirów!

Minęli kilak przecznic i skierowali się w stronę przejścia na Rewir. Most prowadzący na drugą stronę rzeki, jak zawsze, był pilnowany przez dwie wzmocnione grupy GSR-ów i kilku agentów BORBL. Sirene wyraźnie znała procedury i uprzedzając potencjalne pytania skierowała się prosto w stronę najbliższych żołnierzy, których chroniły ciężkie kamizelki taktyczne z wyrysowanymi na nich umiejętnie znakami ochronnymi. Sirene wyciągnęła jakieś dokumenty i podała dowodcy patrolu.

- Irene Savonton. Zmarła 17 stycznia 2019 roku. Numer PM 3923-W.
Odsłoniła tatuaż na ramieniu.

- Dokumenty. – Żołnierz skierował uwagę na Morrisa.

Ten sprawdził je i wskazał drugą stronę rzeki.

- Wie pan, co znajduje się po drugiej stronie i zna pan ryzyko przebywania tam po zmroku.

- Zdechlakowo – potwierdził Morris. – Proszę się nie martwić. Mam dobrą protektorkę.

Odprowadziły ich obojętne spojrzenia żołnierzy. Po drugiej stronie mostu przeszli podobna procedurę i w końcu zapuścili się w ulice getta dla Martwych. Energia tego miejsca i nagromadzone fluidy Śmierci przyprawiały Ojczulka o dreszcze. Na szczęście nie musieli iść daleko, bo miał już nieźle w nogach ich „wycieczkę” po Londynie.

Sirene zaprowadziła go do lokalu z przyciągającym uwagę, czerwonym neonem „Zakazany pocałunek”. Wystrój wnętrza przypominał klub nocny z wybiegiem dla striptizerów i striptizerek, jakich wiele na Rewirze. Była nawet klatka, w której zapewne uprawiano publicznie seks. Morris naliczył przynajmniej osiem wampirów w obsłudze, trzech loup-garou na bramce i w ochronie.

- Dajcie mu drinka – rzuciła Sirene do półnagiego kelnera w obcisłych, skórzanych spodenkach, który podszedł do nich, gdy tylko przekroczyli próg lokalu. – Ma spotkanie z baronem.

- Jasne. Na co masz ochotę, kochaniutki?

Pytanie zadane było dość dwuznacznym tonem.

- Tylko whiskey. Szkocką, jeżeli macie.

- Oczywiście, że mamy, kochaniutki. Whisky, wielkie pały dla zainteresowanych i najgorętsze dziewczynki pośród Martwych.

- Wystarczy alkohol.

- Przynajmniej dorzuć mu pigułkę gwałtu, Cocko – powiedziała Sirene, a kelner uśmiechnął się uszminkowanymi ustami.

- Rozkoszuj się atmosferą klubu i tym, co ma do zaoferowania. Zaraz wracam.


NATHAN SCOTT


Adres, który przekazał mu kontakt, okazał się być stojącym na uboczu budynkiem jednorodzinnym w podupadłej dzielnicy Londynu. Kiedyś domy w okolicy osiągały spore ceny, lecz po Fenomenie bliskość parków i dzikich terenów nadrzecznych zwiększała ryzyko ataku Martwych. W pierwszych latach po Fenomenie Noworocznym przez dzielnicę przeszła horda wędrownych ghouli, mordując i wzniecając pożary. Ghule wytępiono, pożary ugaszono ale dzielnica opustoszała.

To właśnie tutaj Nathan przywiózł Abigail i Vannessę.

Dziewczyna była nieprzytomna, więc do środka Scott wniósł ją na rękach.
W domku czekał na niego nieznany mu mężczyzna o wyglądzie włóczęgi.

- Tomas – na widok nieznajomego Abigail wykrzyknęła radośnie i rzuciła mu się w ramiona. – Myślałem, że nie żyjesz.

- Zaręczam cię, Abi, że żyję i mam się dobrze. – uśmiechnął się ciemnoskóry mężczyzna. – Podobnie jak Dawid czy Ester.

- Oni też – Abigail nie kryła łez szczęścia. – Na Boga Najwyższego, co tutaj się dzieje.

- Później, Abi – Tomas zwrócił się w stronę Nathana. – Tomas Vinter. Przez V. Nie wiem czemu. Były fantom pracujący dla MR-u. Chyba nie miał mnie pan okazji poznać, panie Scott, ale ja doskonale znam pana dokonania. Kim ona jest?

Spojrzał na Vannessę.

- Vannessa Bilingsley. Regulatorka z MRu. Chciała mnie zastrzelić – odpowiedziała Abigail nim zdążył to zrobić Nathan.

- Na dole mamy małą piwnicę. W kuchni parzy się kawa. Zamknij ja na dole Scott i wróć do nas.

* * *

- Ona komplikuje sprawę, Nathan – powiedział Tomas, kiedy egzekutor wrócił na górę. – Miałem zawieźć ciebie i Abi w bezpieczne miejsce. Ale z nią tego zrobić nie mogę. Kiedy ją porywałeś, miałeś w tym jakiś głębszy cel? Czy był to po prostu ludzki impuls, przyjacielu.

- Nathan nie chciał jej zabijać. Przyjaźnili się. Zresztą, gdyby t zrobił, nie byłby gorszy od Borbli. Czemu w ogóle chcieli mnie zabić.

- Nie oni, Abi – Tomas napił się kawy i uśmiechnął zadowolony. – Doskonała. Mocna i czarna. Taką, jak lubię.

Abigail uśmiechnęła się.

- Ich szefem jest demon – wyjaśnił w końcu Vinter. – A w zasadzie kilka demonów, którymi rządzi jeden demon. Przejęli oni władzę w Londynie i teraz wybijają tych ludzi, którzy mogą im zagrozić. Czyli łowców. Część z nich przeszła na ich stronę, część działa bezrefleksyjnie w obawie o swoje życie, część tłumaczy sobie swoje czyny bezpieczeństwem ludzi. Ważne pytanie jest takie, do jakiej kategorii należy nasza przyjaciółka na dole.

Tomas dopił kawy.

- Zrobimy tak – podniósł się z miejsca i spojrzał na pozostałą dwójkę. – Zabiorę samochód i Abi tam, gdzie miałem ją zabrać. Ty zostaniesz tutaj, przyjacielu i wybadasz naszą niedoszłą morderczynię. Z tego co mogę się domyślać, BORBL i tak nie wybaczy jej niewykonania zadania. Twoje pojawienie się będzie im nie na rękę, bo oficjalnie obwieścili twoją śmierć całej Anglii. Zatem, jak tylko Vannessa zamelduje swoim nowym szefom o niepowodzeniu swojej misji i tym, kto je spowodował, zapewne wpakują jej kulkę w głowę lub zamkną w Komorze. Tak czy siak, prawda tobie nie ujrzy za szybko światła. Pogadaj z Vannessą, powiedz jej tyle, co wiesz, a że wiesz mało, to nawet lepiej w tej sytuacji. Przekonaj ją do tego, że zbłądziła. Daj jej drugą szansę. Ostrzeż przed BORBLami. Ja wrócę tutaj rano i zabiorę ciebie. Skonsultuję też z pewnymi ludźmi, co w tej sytuacji mamy robić. Ale to ty, Nathan, będziesz odpowiedzialny za jej los, póki nie wrócę. Chińczycy mówią, że jak się komuś uratuje życie, to jest się za tą osobę odpowiedzialnym do końca. Ty masz teraz dwie miłe panie na tej liście, przyjacielu. Ja przynajmniej zdejmę ci sodki ciężar jednej z nich z ramion, w porządku?

- Niewiele mi mówicie, o mi nie ufacie, tak Tomas?

- Nie wiem, Scott. Nie ja o tym decyduję – Murzyn wstał spoglądając na Abigail. – Wiem tylko, że toczymy poważną, śmiertelną grę w której stawką jest nie tylko nasze życie, ale dusze wszystkich omotanych ludzi w Londynie czy nawet na świecie. Wiesz, czym był Fenomen Noworoczny?

- Nie mam pojęcia.

- Pewne dość prawdopodobne źródła tłumaczą go, jako rozpoczętą Apokalipsę. Wojnę pomiędzy dobrem i złem. Krwawą walkę osądzającą nasze grzechy i nasze winy. A wiesz, co ja o tym sądzę przyjacielu?

- Nie mam pojęcia.

- Że te cholerne źródła mogą mieć cholerną rację.

To mówiąc Tomas pomachał kluczykami od samochodu i zwrócił się do Abigail.

- Przejedziesz się, czekoladko?

Abigail spojrzała na fantoma spod zmróżonych powiek.

- Nie błaznuj, Vinter.

Potem spojrzała na Nathana.

- Nie bądź dla niej zbyt okrutny, dobrze.

Po chwili ciszę okolicy przeszył szum odjeżdżającego samochodu.

VANNESSA BILLINGSLEY

Nie zginęła. Scott jednak nie odstrzelił jej głowy, ale musiał zdzielić ją w czaszkę, bo czuła cholerny, tępy ból. Może lepiej byłoby, gdyby zginęła? Przynajmniej nie musiałaby znosić tego potwornego cierpienia.

A może zginęła? I wróciła? Przez chwilę poczuła nagły przypływ paniki, lecz szybko sobie uświadomiła, że nadal posiada swoje talenty – jak chociażby zdolność wyczuwania Całunu. Chociaż korzystanie z nich zwiększało pulsowanie pod czaszką.

Nie panując nad swoim ciałem, zwymiotowała w bok. Była pewna, że uderzenie Nathana zafundowało jej wstrząs mózgu lub przynajmniej wstrząśnienie. Niedobrze. Potrzebowała wody.

Dopiero, gdy minęła fala słabości, rozejrzała się po pomieszczeniu, w którym się ocknęła.

To była najprawdopodobniej jakaś piwnica. Ktoś wstawił do niej siennik i metalowe wiaderko – zapewne na potrzeby fizjologiczne. To wszystko. Przez małe okienko pod sufitem na dół dostawało się trochę światła. Światło dawała też nieduża żarówka otoczona metalowym koszem zlokalizowana na bocznej ścianie.

Oszołomiona druidka przyjrzała się drzwiom. Wyglądały na mocne, chociaż nie przypominały drzwi do celi czy miejsca nastawionego na długie trzymanie ludzi w zamknięciu. Zakręciło je się w głowie i musiała szybko usiąść na sienniku, by nie zwymiotować po raz drugi.



LITTLE AMY


Tej nocy Amy nie spała jednak najlepiej. Dręczyły ją sny ze ścigającym ją nekrofagiem. W tym śnie była w jakiś ruinach, a bestia z twarzą Artura próbowała pożreć jej mózg, jak na starych, durnowatych filmach o zombie sprzed Fenomenu.

Obudziła się dość późno i pierwsze, co zobaczyła po wstaniu były porozrzucane wokół jej łóżka kartki papieru. Zdumiona przykucnęła i pozbierała je wszystkie jednocześnie rejestrując fakt, że ma palce całe w ciemnym atramencie, dokładnie takim samym, jak użyty do zapisana kartek.

Nie była zaskoczona. Czasami jej moc objawiała się w ten sposób. Bardzo rzadko i tylko podczas snu, niemniej jednak zdarzało się to Amy. Po zrobieniu sobie mocnej, porannej herbaty, usiadła w kuchni, przy stole i przy dziennym świetle, obejrzała swoje „bazgroły”. Większość jej „twórczości” stanowiły nierozpoznawalne bohomazy, będące zapewne efektem bezwiednych skurczów mięśni. Przecinające się linie, szlaczki czy pętle wyrysowane bez jakiejkolwiek staranności. Kilka rysunków przypominał jednak coś, co można było uznać za humanoidalne sylwetki z rogami i skrzydłami. Wokół jednej z nich wypisała jakieś skomplikowane równanie matematyczne, którego nie potrafiła rozwiązać „z marszu”. Poza tym były tam litery, które układały się w nic jej nie mówiące słowa.

Odczytała kilka z nich: Zapomniani, powrót, Towarzystwo, Ochrona, Londyn, Śmierć, Brama, Demon się ukrywa, Zguba, Targowisko, Dokumenty, Uzurpacja, Tołstoj, Brama, Zakon Odkupiciela, Krew, Kamienie.

Dwa razy Brama musiało coś znaczyć.

Były też słowa, które jej nic nie mówiły, chociaż wyglądały jak pseudonimy, lub imiona: O’Harra, Percival, Chudzina, Dziecię, Adre Fallus, Grigor, Bane, Vannessa, Scott, Kantyk, Benedykt, Kopaczka, Zielonooki, Duncan, Kozak.

Były też niewyraźne rysunki jakiś miejsc. Część wyglądała, jak domy w Londynie, część jednak jak miejsca ze snów – kamienne menhiry, lasy ze splątanymi konarami drzew, mroczne jezioro, po którym płynęło jakieś długie czółno. Były też bronie: sztylet, jakiś topór o szerokim, kanciastym ostrzu.

W sumie naliczyła dziewiętnaście kartek i w jakiś sposób wydawało się jej, że to właściwa liczba.

Z rozmyślań nad swoim „dziełem” wyrwał ją dzwonek do drzwi.
Zaskoczona spojrzała w stronę wejścia. Amy nikogo się nie spodziewała, więc dzwonek do drzwi zbudził jej podejrzenie i niepokój.

Cicho podeszła do wizjera i spojrzała na drugą stronę. Za drzwiami stał Jayden Hardy. Palec agenta Biura Rady Bezpieczeństwa Londynu ponownie nacisnął dzwonek przy drzwiach.


HARRIET HENSIGTON


Spala całą noc, jak zabita, aż obudziły ją dzwony. Musiała przygotować się na poranną modlitwę. Co prawda wszystko ją bolało, lecz nie mogła ściągać na siebie zbędnej uwagi przeoryszy. Siostra Zofia była surową, wymagającą zakonnicą i budziła szacunek w Zakonie Świętego Rafała i lepiej było żyć z nią w zgodzie. Co prawda, jej obecność na modlitwach ograniczała się do mechanicznego klepania pacierza, niemniej jednak to wystarczyło, by nikt nie zadawał pytań.

Po porannej mszy i śniadaniu przyszła pora na obowiązki klasztorne. Dzisiejszego dnia Katie miała sporo swobody, bo jej praca ograniczała się do poukładania książek w klasztornej bibliotece. Klasztor posiadał sporą kolekcję dobrych tytułów poświęconych teologii, filozofii, religii a nawet szeroko pojętego okultyzmu. Po Fenomenie Noworocznym zbiór został udostępniony szerszemu gronu czytelników, aczkolwiek korzystanie z niego dozwolone było tylko na miejscu. Jej rolą tego dnia było ustawiać książki zwracane w czytelni na odpowiednie miejsca w przepastnych magazynach zbiorów.

Praca była monotonna, lecz wymagała cały czas koncentracji uwagi. Ustawienie jakiejś pozycji w złym miejscu wprowadzić mogło poważne trudności w całym systemie funkcjonowania czytelni, a tego siostra Zofia nikomu by nie wybaczyła. Harriet wolała uniknąć tygodnia dodatkowych prac przy szorowaniu podłóg w klasztorze, więc pracowała najlepiej, jak tylko dała radę. Przynajmniej miała czas na przemyślenie szalonych wydarzeń zeszłego dnia.

Stukot klasztornych sandałów oderwał ją od zajęć.

- Siostro – to była siostra Magdalena pełniąca tego dnia dyżur posłanniczki – osoby, której zadaniem było roznoszenie wiadomości pomiędzy zakonnicami. – Siostra Zofia prosi siostrę do siebie. Jest w kancelarii. Siostra Zofia mówi, że to pilne.

Kancelarią w klasztorze było sporej wielkości biuro, w którym załatwiano zarówno sprawy zgromadzenia, jak też sprawy świeckiej natury oraz rozpatrywano świecie prośby. Nie tracąc czasu Harriet udała się na spotkanie.

Siostra Zofia przyjęła ją z twarzą nie wykazującą żadnych emocji. Podobne twarze mieli dwaj mężczyźni w podobnie skrojonych garniturach, którzy wraz z nią oczekiwali na przyjście Harriet.

- Siostro. To funkcjonariusze Biura Ochrony Rady Bezpieczeństwa Londynu, panowie Mac Cormack i Wenston. Prowadzą śledztwo, w sprawie związanej z rytualnymi morderstwami, które miały ostatnio miejsce na terenie naszej metropolii. Jedna z sióstr wzywała wczoraj rikszę pod nasz klasztor. Sprawdziliśmy w zeszycie wyjść i okazało się, że byłaś nią ty. Panowie mają kilka pytań. Proszę bardzo, przejdźmy do stołu.
Siostra Zofia wskazała stary mebel o imponujących rozmiarach stojący pod oknem.


DUNCAN SINCLAIR


Zabicie potwora z bagien rozeszło się po całej osadzie szuwarników, i trzcinowe elfy zbiegły się ze wszystkich stron podziwiając, chwaląc, wykrzykując wyszukane wyzwiska pod adresem pokonanej bestii i kwieciste pochwały dla ich zabójców. O ile coś takiego, jak| „pogromcy bagiennego smrodu” lub „destruktory skorupożelowej śmierdziny” można było przyjąć, jako pochwały.

Potem była uczta i trzeba było przyznać, że szuwarniki postarały się. Nie brakowało na niej ryb i dzikich kaczek pieczonych w glinie, nie brakowało podpłomyków i miodu, ale co najważniejsze nie brakowało wodnistego lecz dobrze wchodzącego w głowę piwa. Lunnaviel nie jadał, ani nie piła za dużo, za to Duncan sobie nie żałował.

* * *

Kiedy tylko blade, wschodzące słońce przebiło się przez mgły i trochę poszarpało siwy tuman, spotkali się z szuwarnikami na brzegu jeziora, przy pokracznej przystani. Wódz osady oddał im do dyspozycji największą łódź – długie czółno o wygiętym w górę dziobie, niczym gigantyczna, pływająca ciżma. Czółno wykonane było z fachowo splecionej trzciny i kawałków drewna i od razu nie wzbudziło zaufania Duncana, co do jego trwałości czy wytrzymałości. Jednak podziękował wylewnie szuwarnikowi, podobnie jak zrobiła to wcześniej Lunnaviel, i zajął wskazane miejsce na tyłach łodzi.

Przed nim usadowiła się Lunnaviel, a na dziobie i na samym końcu rufy, swoje miejsca zajęli Błoniak i Płetwiak – dwa szuwarowe elfy. Mistrzowie żeglugi przez Jezioro Snów.

Na pożegnanie znów wyległa prawie cała wieś: nawet małe kobietki z mniejszymi dziećmi na rękach. Po chwili mgła pochłonęła ich smutne okrzyki i słowa powodzenia. Czółno szuwarników wypłynęło na otwarte wody Jeziora Snów.

Duncan wiele wcześniej nasłuchał się o tym miejscu. Fae z Twierdzy Mgieł trzymali się od niego z daleka, jeżeli nie musieli, nie zbliżali się do jego terytorium. Może dlatego, że jezioro nie miało w sobie ani odrobiny piękna, które lubili sithe, lecz było wielkie, błotniste, wymarłe i cuchnęło rybim szlamem, a może dlatego, że było … nawiedzone.

Jezioro Snów zyskało swoją nazwę od tego, że ktokolwiek spał nad jego brzegiem liczył się z tym, że przyśni mu się ten sam koszmar, w którym tonie zagrzebany w metrach gęstego mułu. Ci, którzy mieli nieszczęście przetrwać ten sen, budzili się wypluwając z gardła i żołądka cuchnącą, czarną wodę, która magicznym sposobem wypełniała ich ciała. Niektórzy nie budzili się wcale zabici przez własne sny. Kilka kroków od brzegu jeziora moc ta nie działała, lecz zaśnięcie na łodzi było poważnym ryzkiem.

Toń jeziora była zdradliwa. Raz czy dwa Duncan ujrzał, że minęli coś przepływając ledwie o kilkanaście cali od niewidzialnej przeszkody.

- Zatopione drzewa – wyjaśnił Błoniak. – Pod nami jest podwodny las pełen złych duchów i wężowych węgorzy. Nocą lepiej nie pływać po wodach Jeziora Snów.

Było chłodno i cicho. Duncan stracił rachubę czasu, a niewygodna, wymuszona pozycja w czółnie i wczorajsza balanga podziałały na niego, jak środek nasenny. Nawet nie wiedział, kiedy zasnął.

* * *

- Hej! Hej ty! – obudził go kobiecy glos.

- Nie śpię, nie śpię – zapewnił Duncan Lunnaviel, lecz kiedy otworzył ozy to nie znajomą twarz elfki ujrzał nad sobą, lecz jakąś egzotyczną piękność.

Kobieta nachylała się nad nim, a z jej ramion, oplatając ciało, spoglądał na Duncana zielony, bagienny wąż.

Siedział na środku leśnej polany, otoczony przez zmurszałe drzewa, pokryte liszajem pleśni i brodami mchów zwieszających się z konarów i gałęzi nad ich głowami. Czółno, szuwarniki i co najważniejsze Lunnaviel – zniknęli.


EMMA HAROCURT


Kleo i Meo miały niezłą „kartoteką”, jak na dwie młode – oczywiście w ludzkich kategoriach – dziewczyny. Zawsze na bakier z zasadami, chętnie szafujące swoimi mocami – głownie prosta iluzją i niegroźnymi urokami związanymi z ich zwierzęcą naturą: wypluwaniem sierści z ust przez ofiarę czaru, drobne drapnięcia na ciele jako obrona, słyszenie tylko zwierzęcych pisków czy najgroźniejsze z ich „arsenału” magicznych zdolności – utrata ludzkiej mowy na rzez zwierzęcych odgłosów.

W dokumentacji Emma znalazła też zdjęcia dziewczyn.

Wyglądały na mocno ze sobą związane, co mogło ułatwić sprawę.

Wystarczyło, by przekonać jedną, a druga poszłaby za nią w ogień, co oczywiście działało też na ich niekorzyść.

Z materiałów wynikało, że dziewczyny trzymają się razem, stronią od innych fae, wolą towarzystwo ludzi, jednak najbardziej pasowało im przebywanie z wampirami. Dziwne zachowanie jak na Odmieńców, lecz w tym pokręconym świecie zdarzały się dużo dziwniejsze odchylenia od normy.

- Cóż, skoro wiemy już wszystko, czas na spacer na Rewir.

Emma zawsze wolała to robić w dzień i ewentualnie zaszyć się gdzieś do rana. Wieczorami wzmacniano posterunki na przejściach na Rewir. Istniało ryzyko, że jej maskarada nie sprawdzi się i na czujce będzie pracował ktoś, kto znał ją z MR-u i weźmie za Martwą, która wróciła.

* * *

Tym razem obyło się bez kontroli dokumentów. Żołnierze ochraniający przejście zajęci byli wulgarnym, bezpośrednim flirtem z grupą fang-bangerek ubranych tak, że bez trudu można było podziwiać koronki ich biustonoszy i majtek.

„Raj utracony” o którym wspomniała Kopaczka znajdował się kilka przecznic od przejścia na ulicy pełnej podobnych lokali – z tańcami na rurach, wyuzdanymi spektaklami, tanim alkoholem i prochami kupowanymi pokątnie od ulicznych dealerów.

W porze o której na niego dotarli Rewir wyglądał, jak opustoszały. Tu i tam kręciły się zombie lub zmiennokształtni – głównie pracownicy najemni dla innych, potężniejszych Martwych. Sprzątający, przyjmujący towar i zaopatrzenie, ochraniający za dnia swoich panów.

Przy „Raju utraconym” też trwał właśnie załadunek skrzynek z alkoholem, którego pilnował jakiś loup-garou o wyglądzie i posturze zapaśnika.

- Dobra – powiedziała Voorda. – Ja go zagaduję, a ty robisz rekonesans w środku – spojrzała wymownie na otworzone drzwi prowadzące na zaplecze. – Czy robimy odwrotnie?


VINCENT FOX

Schody prowadziły w dół, a kiedy przeszedł ich kilkanaście nad sobą usłyszał charakterystyczny łoskot zamykającej się płyty. Został zamknięty przez tajemniczą siłę i czuł, że nie uda mu się tak zwyczajnie podnieść płyty grobowca.

Kontynuował więc swój marsz w dół. Powoli, ostrożnie, wsłuchując w coraz wyraźniejsze szepty.

W końcu znalazł się w wielkiej komorze grobowej. Rozległej, wielopiętrowej krypcie, gdzie owinięte w całuny ciała umieszczono w szerokich niszach wyrytych prosto w litej skale. Mogło tutaj znajdować się co najmniej kilka setek zwłok złożonych w kilku setkach skalnych nisz.

Ale to nie groby w ścianach przykuły uwagę Vincenta Foxa lecz potężna figura stojąca pośrodku sali. Oświetlała go dziwna luminacja, która wydobywała się wprost z kamienia.

Figura była nieco większa niż człowiek i przedstawiała skrzydlatą istotę o wąskiej, ptasiej twarzy, pazurzastych łapach i szponiastych nogach. Wąska klatka piersiowa oraz proporcje nóg i rąk wskazywały na kogoś, kto siłę fizyczną traktował jako oś mniej istotnego.

- Znam cię - szepnął Vincnt Fox. – Lecz nie znam twojego imienia.

Rzeczywiście znał tą twarz. Po Uzurpacji widział ją raz na jakiś czas w zwierciadle kiedy decydował się zgolić zarost.

- To Vinnentalafox – odpowiedział na wyszeptane pytanie jakiś głos za plecami regulatora. – Ostatni władca tej zapomnianej domeny. Zdradzony i zapomniany. Teraz powrócił.

Vinent odwrócił się gwałtownie, ale nikogo nie ujrzał. Przestrzeń za jego plecami była pusta.

- Ty nim jesteś. – Znów ten sam szept, tym razem dochodzący gdzieś z głębi krypty. – Ostatnim dziedzicem jego krwi. Przebudzonym z długiego snu. Pójdź za moim głosem, a zobaczysz coś, czego nie widziały żywe oczy od wielu stuleci.

Vincent nie miał lepszego wyboru więc poszedł za szeptem.

- Tędy.

Głos prowadził go przez podziemia wypełnione kolejnymi ciałami.

- Tędy.

Prowadził przez kolejne wiodące w ciemność schody, aż dotarł do następnej, dużo mniejszej komnaty. Na pokrytym pajęczynami krześle siedział odziany w zbutwiałe szaty szkielet szczerząc do niego swój martwy uśmiech.

- Korona Kruka. Weź ją.

Szeptowi chodziło pewnie o czapkę, którą szkielet nadal miał na głowie.

- Ona przebudzi twoją uśpioną krew. Przypomni ci, kim byłeś nim cię zapomniano.
 
Armiel jest offline