Coś jak zęby wściekłego dzikiego psa wgryzło się w skórę nie bacząc na ochronę kamizelki. Marlo ścięło z nóg i uderzył prosto na podłoże statku, dodatkowo dostając solidny szorstki pocałunek w głowę. Złowieszcza dezorientacja zakręcała się wokół jego głowy jak aksamitna chusta skazanego na gilotynę. Zaczynał się bać, ale w tym momencie generator adrenaliny dorzucił sporą dawkę hormonu. Montowane na nadnerczach dodatkowe komórki zwiększały wyrzut tej naturalnej substancji walki lub ucieczki. Przestało go tak bardzo boleć i spojrzał nad zbierającą się na nim Paulą, nieco bardziej orientując się w sytuacji.
-Tak, dam radę. Mogę jakoś chodzić. Oberwałem w pierś. Mam przy sobie strzały z morfiną, jeśli ty nie masz- powiedział kiedy kobieta wzięła go pod ramię, wskazując na pięć sonicznych strzykawek włożonych w materiałowe uchwyty kamizelki. Nigdy nie był tak blisko śmierci. Natychmiastowo człowiek nabierał nowej postawy do życia.