Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 21-11-2014, 22:02   #24
killinger
 
killinger's Avatar
 
Reputacja: 1 killinger ma wspaniałą reputacjękillinger ma wspaniałą reputacjękillinger ma wspaniałą reputacjękillinger ma wspaniałą reputacjękillinger ma wspaniałą reputacjękillinger ma wspaniałą reputacjękillinger ma wspaniałą reputacjękillinger ma wspaniałą reputacjękillinger ma wspaniałą reputacjękillinger ma wspaniałą reputacjękillinger ma wspaniałą reputację
Mięśniakowaty golas postawił przed Morrisem szklaneczkę. Trzy kostki lodu walczyły o przetrwanie w powodzi ciepłego, uwalniającego kuszący aromat trunku. Leaf skinął głową, Chivas Regal którą naprawdę lubił. Docenił fakt, że nie nalano mu jakiegoś zapyziałego Jasia Wędrowniczka, albo co gorsza niesygnowanych żadnymi znanymi markami produktów, które jak grzyby po deszczu zapełniały luki zaopatrzeniowe, powstałe w wyniku upadku technologii. Wyspy i tak były uprzywilejowane, słyszało się bowiem, że w Ameryce padły wszystkie wytwórnie. Ich duma z Tennessee, czy inne flagowce zatonęły bezpowrotnie, nazbyt ztechnologizowane w produkcji. Tutaj bandy Szkotów i Paddych nadal potrafiły czynić cuda, przy użyciu starych, sprawdzonych technik, ale jego Chivas pochodziła ewidentnie z bardzo starej produkcji.
- 24 Cocko? - zapytał poruszony nagłą myślą, że podano mu ćwierćwieczną whiskey.
Umoczył wargi, rozprowadził płomienną słodycz po podniebieniu. Przełykając przybrał rozanielony wyraz twarzy. Pił dużo, ale jakże nieczęsto tak wspaniałe trunki.
- Dzięki, jestem twoim dłużnikiem chłopie. Gdybyś potrzebował wypędzić kiedyś jakieś paskudztwo, albo potrzebowałbyś ochrony przed wampirami, wal do mnie jak w dym - Morris uśmiechnął się przy tym szeroko, zadowolony ze swego żartu. Było oczywiste, że barman tylko czekał na przekształcenie, że podjął już dawno decyzję o porzuceniu człowieczeństwa. Tak samo jak jasnym było, że pijawki przy okolicznych stolikach usłyszały żarcik wyraźnie, niekoniecznie wyczuwając jego nienapastliwe podłoże.

Obrócił się plecami do baru, dopił resztkę alkoholu i opierając łokieć o blat, postukał delikatnie w brzeg szklaneczki, wzbudzając melodyjne brzmienia kosteczek lodu, którym udało się nie rozpuścić, bo tak prędko wypił drinka. Cocko wiedząc, że Leaf będzie gościem Szefa, bez wahania uzupełnił poziom płynu.

Zakazany pocałunek. Mrok czający się w sali przypominał o niebezpieczeństwie, jakie stanowili tutejsi bywalcy.Ich ciemne dusze, których z resztą wedle doktryny Zreformowanego Kościoła nie mieli wcale, wkomponowywały się przednio w półmrok i migotliwe gierki półświateł, rodzące się w niepewnym poblasku świec. Kiczowaty wystrój, widoczny brak gustu, kopiowane w całości lub fragmentami wzorce zaczerpnięte równie gęsto ze starych firmów o Drakuli, jak i nowoczesnych filmów porno, stanowiły swoiste przesłanie. Wyczulone zmysły ojczulka, zaczęły budować sobie z tego galimatiasu pewien obraz.

Byli ludźmi. Byli, a nawet częściowo nimi pozostali. Szok po fenomenie, upadek wartości, często przymusowe przekształcenia z pierwszego okresu po zagładzie starej cywilizacji… Wampiry próbowały na swój sposób kultywować dawne życie. Oczywiście inaczej, oczywiście nie w pełni świadomie. Z pozbawionym smaku brakiem umiaru. Z nieudolnością i karykaturalnym przerysowaniem. Niewolnicy siły, niewolnicy używek, seksoholicy. Ojczulek Leif zaczął to odczuwać, zaczął pojmować. Rozumieć, ale wcale nie akceptować. Rozumieć, że zagubieni w nowym świecie, w swych nowych umiejętnościach, właściwościach i cechach, zdani byli tylko na siebie. Stworzyli więc nową subkulturę, całkiem zrozumiale z socjologicznego punktu widzenia. Tyle, że Morrisowi to serdecznie wisiało. W dupie miał pijawki i ich nieudolne naśladowanie prawdziwego życia.

Zaczął się jakiś piekielny pokaz. Dwie dziewczyny, wampirzyca i pretendentka wyginały się w całkiem zwyczajny sposób, pole dance w wykonaniu samic, zabarwione rysem gotyckiej scenografii i scenicznej brutalności. Prawie się zaśmiał widząc w którymś momencie znudzone oblicze wampirzycy, odgrywającej swą rolę ku uciesze publiczki, którą w dużej mierze stanowili wymieszani nieprzystosowani ludzie, prawdziwi fangbangerzy i kilku oczywistych krwiopijców. Wyczuł szum Całunu otaczający te postaci, ujawniający prawdziwe oblicza zwyczajnie wyglądającej klienteli. O, zwyczajnie to złe określenie cudacznej menażerii. Zwyczajnie jak na to miejsce oczywiście.

Zastanawiał się, czy dobrze rozegrał swe spotkanie z Sirene. Dziewczyna wydawał się być nieco poruszona, jak na martwiaka nawet wykazała takt i swoistą troskę. W zasadzie chodziło przecież tylko o jedno, o szansę pokłonienia się Wielkiemu Szkodnikowi, zarazie od stuleci pasożytującej na ludziach. To zaś udało się uzyskać, dlaczego więc miał wrażenie, że jego łączniczka okazywała coś na kształt smutku?

Może Kantyk nie miał czystych intencji? Może wizyta wcale nie ułoży się po myśli Leafa, może zostanie w coś wmanewrowany, a może nawet w spotkaniu czai się niebezpieczeństwo? W konfrontacji z Baronem, byłby jak pchła walcząca z owczarkiem, a może i to nie, bo pewnie nie miałby szansy nawet ukąsić.
Najprościej będzie walić prosto z mostu. Wampir nie tylko góruje wiedzą i doświadczeniem, ale może sięgnąć ku niemu swymi mocami. Dlatego też rozwiązaniem będzie prawda, bez kluczenia i kombinacji. Wyłoży swój cel i zapyta jak go osiągnąć. Informacja nawet dziś, w tak nietechnicznym świecie nadal jest cenną walutą.

- Chłopie, znasz może Ivana Szuiskiego, to mój znajomek. Zdaje się, że przychodzi tu czasami.- Zagaił swobodnie do barmana, wróciwszy do normalnego usadowienia na wysokim, barowym stołku, o krwiście czerwonym siedzisku. Wysłał zwiewną nić ukojenia, starając się nastawić pozytywnie swego rozmówcę. Cocko nie miał żadnych amuletów, czy ochronnych tatuaży. Trudno się dziwić, skoro i tak wkrótce miał pewnie szansę stania się jednym z tych złych, w dodatku z własnej woli.
Operował mocą z delikatnością, zaledwie musnął umysł człowieka. Poczuł smak niespełnienia, jakiejś tragedii w tle, wahania tłumionego silną potrzebą przynależności. Sam się tak czuł w paskudnie chrześcijańskim sierocińcu. Złakniony jakichkolwiek prawdziwych uczuć, pozbawiony szans na normalny rozwój emocjonalny. Przypomniał sobie ciche pyknięcie, jak pęknięcie bańki mydlanej, kiedy sześciocalowy gwóźdź wędrował kanałem usznym, przebijając bębenek i wgryzając się w końcu w mózg, kiedy uczynił świat lżejszym o jedną kanalię. O tak, wielebnemu się należało, zasranemu pedrylowi. Uśmiechnął się po części do wspomnień, a po trosze do barmana, który zdawał się być całkiem przyzwoitym gościem, a w dodatku nader przyjaźnie nastawionym. Kto by nie lubił Morrisa, kiedy dominującym odczuciem w szarym koloidzie w czaszce jest imperatyw spokoju i bezpieczeństwa, narzucony przez ojczulka?
- Taki czarniawy, ze wschodnim akcentem, znajesz?
- Nie znam.
- Był kiedyś taki jak ty, czekał, no i się doczekał. Pewnie też będziesz świetnym asystentem jakiejś wampirzej szychy. Pewnie dobrze się znasz z ważniakami, co ? - Morris sondował, chciał zyskać jak najwięcej wiedzy przed rozmową z Kantykiem.

Sirene pojawiła się w wejściu i spojrzała na ojczulka.

- Morris. Rusz swoją świętoszkowatą, ciężką od piwa dupę. Kantyk czeka. Potem popodrywasz kelnerów.

Leaf uniósł dłoń do ust i posłał wyimaginowanego buziaka nad otwartą dłonią.
- Wybacz Cocko, interesy wzywają - zakpił, zastanawiając się, czy naprawdę mógł być wzięty za homoseksualistę. Przecież był totalnie aseksualny, nie interesowały go kobiety, nie pociągali chłopcy. Mieszkał też dość długo w Szkocji, by wiedzieć, że owieczki również nie trafiają w jego gust.
Kantyk podobno nie gardzi młodym chłopięcym tyłkiem, ale w wypadku angielskiego arystokraty, to nawet w dobrym tonie, jak podejrzewał nieco proletariacko nastawiony Morris.

Teraz jednak nie to było ważne, jakie tyłki zaprzątały jego rozmówcę, ważniejsze było by własny unieść cało, a także by należycie wykorzystać okazję.

Ciemne, słabo oświetlone korytarze zmieniły się znacząco. Postfenomenalny utylitaryzm przekształcił się w wiktoriańską, przyciężką i ciemną stylizację. Mahoń, dąb korkowy, tekowe deski parkietu, dobrze utrzymane złocenia. Ponure oblicza spoglądały z mało barwnych obrazów, na poły ludzkie, częściowo obce, zdawały się przenikać malowanym wzrokiem aż do jądra duszy ojczulka. Poczuł się nieswojo. Świat znany ludziom przenikał się z treścią ludzkich koszmarów. Niestety, nie było żadnych szans na przebudzenie.

Poczuł lęk. Poczuł, że stawianie żądań nie jest dobrą drogą, poczuł, że Wielki i Mądry jest jedynym, który może wydawać rozkazy, którego wola jest najważniejsza.

Poczuł się z tym dobrze, bo w końcu zrozumiał, że stary wampir po prostu bawi się nim od niechcenia. Uspokoiło go to, kiedy zrozumiał, że to prosta wampirza manipulacja. Bez skrępowania wydobył więc swój wisior, zacisnął pięść na Młocie, wyszeptał cicha modlitwę.

Dzierżący Gungnir Włodarzu
Nieomylny i niedościgły, wiatrów Panie
Prowadź me serce między skalnymi fiordami plugastwa
Mężnie i niezachwianie
Ku mądrości aż po dni ostatnie
A zębatym ślepotę i sromotę
Oraz hemoroidy
Amen


Dawno przekonał się, że nie ma znaczenia, jakimi słowami zwraca się do Odyna. Ważne by szczerze i z otwartą głową. Mjolnir nagrzał się lekko, a dobre samopoczucie ojczulka Leifa przybrało na sile.

Biała gazela zatrzymała się przed drzwiami. Stał przed nimi szczupły, niepozorny mężczyzna. Mimo nieokreślonego wieku, wydawał się być sprawny i silny, mocą wieloboisty, wytrzymałością maratończyka.
Ruchem szybkimtak , że Morris nawet go nie zarejestrował, otworzył drzwi przed Sirene i zgiął się w parodii dworskiego ukłonu, wyciągnięta ręką zapraszając do środka.

Moc była wszędzie. Całun w tym miejscu był przetarty jak onuca piechura. Leaf poczuł się jak nurek głębinowy, poławiacz pereł z Polinezji, któremu ciśnienie morza wyciska resztki tlenu z płuc. Morze nie jest jednak tak złe, o nie, nawet jeśli brać pod uwagę tsunami…

Kantyk czekał na nich w małej, prywatnej sali. Był szczupły, wręcz drobny i niewysoki. Jasna cera, jasne włosy i twarz czternastoletniego cherubinka. Jasnozielone oczy badawczo przyjrzały się wchodzącym.

- Pan Morris Leaf. - Kantyk wstał na powitanie z łagodnym uśmiechem na chłopięcej twarzy, lecz jego oczy pozostawały nadal czujne i skupione. - Miło mi pana poznać. Zrobił pan tyle dobrego dla mojej małej kongregacji. Proszę usiąść. Czy dostał pan coś do picia?

Elegancja, niewymuszona rewerencja. Tak niewiele to kosztuje, a tak bardzo ułatwia podejście ofiary. Zgrabny niczym długonogi gepard. Nie, nie dać się wrobić w bycie gazelą.

- Dziekuję Baronie. Cieszę się na nasze spotkanie. Tym bardziej się cieszę, że doceniono moje małe wysiłki na rzecz pana Barona. Zwłaszcza po tym, jak małe zmieniły się w dość poważne wagowo. No i dziękuję za wyśmienity poczęstunek, napój godny prawdziwego władcy - Morris skinął głową gospodarzowi w geście szacunku i uznania. Palił się co prawda do wyrzucenia Kantykowi prosto w pysk, że jest cholernym pasożytem i zamachowcem, że omal nie zginął przez jego niefrasobliwość czy złośliwość, ale powstrzymał się, wiedząc że absolutnie nie poprawiłby sobie tym pozycji w rozmowie.

- Rozumiem, że zostałem poddany jakiejś próbie, Baronie. Czy oznacza to, że zmieniły się warunki naszej współpracy? Osobiście nie znam wielu fachowców, którzy bez przygotowania przepędzają demony. Zwłaszcza za darmo, czy niemal bezpłatnie. - przypuścił delikatny atak obliczony na wysondowanie przeciwnika.

- Nie chodzi o samo przeganianie bezcielesnych, lecz o lojalność. Ty okazałeś się godnym zaufania człowiekiem.

- Lojalność ma swoje granice, tak jak zaufanie ma swoją cenę Baronie. Znasz moją. Virgillo. Nie zamierzam ukrywać tego, na czym mi zależy. Nie chcę też przemilczeć, jak te drobne wypędzenie bezcielesnego mnie zirytowało. To zadanie omal mnie nie przerosło, a przy większej dawce informacji, miałbym sporo wyższe szanse. Czuję się zawiedziony. Wystawiono mnie, bez ostrzeżenia podnosząc stawkę ponad miarę. Nie jestem naiwny, nie oczekuję partnerstwa. Nie gramy w tej samej lidze. Ale wierzę, że należy mi się solidniejsza zapłata za moje usługi. Zapłata informacją Baronie. - wyczekująco spojrzał w twarz wampira, omiatając przez milisekundę jego oczy swym niby przypadkowym spojrzeniem. Były czyste i niewinne, jasnozielone w niemalże identycznym odcieniu jak oczy Morrisa. Pewnie Kantyk zakładał szkła kontaktowe.

- Proszę uwierzyć, że nie mieliśmy pojęcia co tam się wyprawia - uśmiech nie znikał z chłopięcej, słodkiej twarzy Kantyka. - Niech pan spojrzy na to z szerszej perspektywy. Jak pan myśli, czym zajmuje się wampirzy baron? Jakie są jego zadania? Zapewne ma pan jakieś własne przemyślenia, wizje, może nawet wiedzę. Ale to nie pozwoli panu odpowiedzieć w pełni na moje pytanie. Bo, drogi pani Leaf, każdy z baronów zajmuje się innymi sprawami, inaczej podchodzi do swoich obowiązków i zadań.

Westchnął, jakby nagle poczuł ciężar wieków.

- Mam opiekować się ponad dwudziestoma siedmioma tysiącami ludzi i kilkoma setkami Martwych w mojej baronii. To oczywiste, że nie jestem w stanie zweryfikować każdego problemu. Mój podopieczny mówi mi o silnym duchu, więc posyłam po silnego ojczulka lub egzorcystę. Mój specjalista od tego typu duchowej roboty przepadł dwa dni temu. To był dawny pracownik MR-u więc domyślam się, że spotkał go niespodziewany i zapewne śmiertelny wypadek. Ostatnio umieralność dawnych pracowników MR-u bije wszelkie rekordy. Nawet podczas wybuchu nekrohazardu nie było aż tyle zgonów. Cóż. Mój egzorcysta był zbyt dumny by przyjąć zaoferowaną mu pomoc, lecz nie na tyle dumny by brać pieniądze. Szkoda go. Stąd pana obecność, panie Leaf na miejscu tego incydentu.

Spojrzał w oczy Morrisa, a ten poczuł siłę tego zielonego, spojrzenia. W tych oczach kryła się moc. Bez wątpienia Kantyk miał kilka setek lat nie-życia za sobą, a może nawet przekroczyl granicę milenium i należał do tych nielicznych, naprawdę niebezpiecznych stworzeń, które przez Bóg jeden wie jaki czas ukrywały się pośród ludzi. Stary, cwany, potężny.

- Virgillo. - Wrócił do tematu. - Tak. Rozumiem. Zależy panu na spotkaniu z nim. A mogę spytać dlaczego, panie Leaf?
- Oczywiście. Powód jest tak prozaiczny, że aż wstydzę się go wyjawić. Nadzorujesz Baronie tak liczne sprawy, że pewnie błahostką wydać Ci się mogą pragnienia pojedyńczej osoby. Jednak z pragnień indywidualnych tworzą się większe nurty, które przerodzić się mogą w trudne do zignorowania trendy. Pojawił się właśnie taki nurt, nie tu, a na dalekiej północy. Nurt który ma porwać w swe odmęty niejakiego Virgillo. Ja jestem jedynie posłańcem owej tendencji, kimś kto ma go odszukać i pozyskać. Dla mnie osobiście, sprawa ta jest kluczem do rozliczenia z przeszłością, a może i bramą ku przyszłości. Nie jestem w stanie orzec, czy ma on być ofiarą całopalną, czy ma być koronowany na króla Kaledonii. Powiem szczerze, że jest mi to obojętne. Nie jestem dość przebiegły by wydawać rozkazy, lecz staram się być jak najużyteczniejszym narzędziem. Teraz właśnie najważniejszym mym celem jest spotkać się z nim i rozmówić. Nie pragnę jego śmierci, nie zaoferuję mu też jednak góry złota. Po prostu muszę go zobaczyć, osobiście. Zwracam się więc do tego, kto jako jedyny może mi udzielić wskazówki. Do istoty równie potężnej, co znanej ze swego uczciwego traktowania poddanych. Osądź Baronie Kantyku, czy zasłużyłem na twe względy i udziel mi wsparcia, jeśli ocena wypadnie korzystnie. Jeśli nie, daj mi czas i podaj swą cenę, bym mógł wykupić potrzebną mi wiedzę. A teraz proszę o coś do picia, nie nawykłem do tak długich przemów, wybacz mi Baronie. - Leaf skłonił się elegancko, czekając w napięciu na reakcję wampira. Nie miał żadnych złudzeń, że otrzyma wskazanie za darmo, udzielny władca sporego obszaru z pewnością zawsze znajdzie dodatkowe zastosowania dla kogoś w potrzebie. Był na to przygotowany, choć miał też małą nadzieję, że szczodrość zblazowanego Barona weźmie górę nad partykularnymi interesami. Miał nadzieję, że dzięki uczciwie przedstawionej sprawie zyska przychylną ocenę, a nie zostanie wzięty za prostaczka, któremu obce są negocjacje. W wypadku istot obdarzonych tak wielka mocą, rozmowy są i tak nierówne, więc miał nadzieję, że obrał właściwą drogę.

Uspokajał bicie serca, wydłużał spłycony oddech. Zrobiło się nieco nerwowo. Poczuł jak Młot Thora zaczyna pulsować ciepłem, skryty pod koszulą na piersi. Jeszcze nigdy nie był tak blisko wyzwolenia, jeszcze nigdy nie miał tak gorącego tropu. Virgillo - brama do wolności, żelazny list do powrotu na szkockie ziemie. Pozostała już tylko jedna mała przeszkoda. Najpotężniejszy wampir w Londynie. Drobnostka, prawda?

- Virgillo jest pod moją protekcją. Muszę wiedzieć, że nie stanie mu się krzywda. Wiem, że przed czymś lub przed kimś ucieka. Domyślam się, że przed tobą. Nie chcę oszukiwać ani ciebie, ani jego. Dlatego wolę przewidzieć wszystkie możliwe scenariusze.

Spojrzał na Sirene, lecz następne pytanie skierował do Morrisa.

- Powiedz mi, czy z całą pewnością jesteś w stanie zagwarantować mu nietykalność, a wtedy zaaranżuję wasze spotkanie na neutralnym gruncie, w którymś z moich lokali.
- Masz moje słowo Baronie. Nikogo nie powiadomię, przyjdę sam, spotkanie odbędzie się na twoich warunkach. Nie jest moim celem wszczynanie jakiejś wojny, chce go po prostu spotkać, porozmawiać z nim i dopiero po spotkaniu ustalę co będzie dalej. Po spotkaniu otrzymam prawdopodobnie instrukcje, ustalimy wówczas wspólnie, czego się spodziewać dalej. Jeszcze jedno - to człowiek, czy już nie? Nie przeszkadza mi to, ale chciałbym wiedzieć za kim pędziłem tyle czasu.- Spotkanie! Prawie jak sukces, kamień milowy. Co prawda miał rozkaz dostarczyć Virgillo za wszelką cenę, ale mocodawcy sa daleko stąd, a życie wmanipulowało Morrisa w układ z Kantykiem. Lojalność to rzecz święta, ale w tym wypadku podlegająca dość luźnej interpretacji, bo Leaf chciał zachować się uczciwie także wobec Barona.

Jeszcze raz spojrzał na Kantyka, oczekując akceptacji. Jego chłopięca twarz, wesołe zielone oczy, w których nie mieszkało szaleństwo i groza.
- Lindisfarne - wyszeptał bezwiednie Morris. Znów widział, znów był w swoim śnie. Tym samym, który pozostawiał po pełnej koszmaru nocy oparzenia na ciele, wypalone przez noszony na szyi Młot Thora. Tym samym śnie, w którym zawsze rozgrywała się ta sama scena. Mur tarcz, wojownicy bronią się u stóp wzgórza. Saxoni, Anglowie, wojownicy Dunlandu, tuz obok wraży Piktowie. Ludzie, po prostu ludzie. Wrzosowiska ociekają czerwienią i czarną posoką atakujących bestii. Wzgórze, a na nim święty klasztor, niezwykła moc i blask biją od niego dodając sił. Lindisfarne.
Kolejna fala potworów odparta, jest czas na chwilę odpoczynku. Jeszcze nie zginął, zrzucił rogaty hełm na ziemię, wbił miecz tuż koło leżącego na ziemi martwego Saksończyka, ściskającego swą krótką włócznię o szerokim ostrzu, pozbawionego ramienia i części piersi. Ruda, zapleciona w warkocze broda lepi się od potu. Odynowi dziękować, że nie od krwi. Księża wespół z czarownikami, wróżbitami i bardami biegają wzdłuż szeregów, próbując ratować rannych i pomagając wrócić do siły zdrowym. Młodziutki, płowowłosy wyrostek podaje mu niespodziewanie bukłak z winem. Ma jasnozielone, nie zepsute mrokiem oczy i szczerą, otwartą twarz. Twarz, która tysiąc dwieście lat później wydaje się być niezmienioną. Morris milknie, wizja umyka. Kantyk patrzy na niego badawczo. Mjollnir na łańcuchu tańczy, śpiewając pieśń śmierci i odwagi, pobudzony i ciepły. Całun zagina się poddając się nordyckiej sile. Pieprzone pijawki, nic z nimi nie jest oczywiste…

- Dobrze. Ustawię spotkanie na jutrzejszy wieczór. Niech pan przyjdzie tutaj, do tego lokalu. Powiem moim pracownikom, by pana wpuścili. I jeszcze raz przepraszam pana za niedogodność podczas ostatniej sprawy. Mam nadzieję, że kiedy zakończy pan swoje interesy z Virgillo, nasza współpraca nadal będzie rozwijała się w takim kierunku, jak teraz. Sirene może zaświadczyć i zresztą nie tylko ona, że ludzie i fenomeny, które ze mną współpracują są zadowolone z tej współpracy. Może inni baronowie są potężniejsi i mają większe wpływ, niż ja, ale ja zawsze dotrzymuję zawartych umów. Czy to już wszystko, co chciał pan ze mną skonsultować?

- Dziękuję za szansę, nie zawiodę pańskiego zaufania. Mam jeszcze tylko jedno pytanie. Królestwo Northumbrii z IX wieku… jest panu znane? - zaryzykował. Wizja była tak wyrazista, że nie mógł sobie odmówić małego testu.

Kantyk spojrzał na niego z uśmiechem. Był w nim jakiś ... niepokój.
- Owszem. Jestem dość dobrze wykształconym. Miałem naprawdę wiele czasu, by gruntownie zgłębić wiele dziedzin wiedzy. To pytanie do czegoś zmierza, panie Leaf?

- Wszyscy mamy swoje sekrety Baronie. Skupmy się jednak na tu i teraz. Zadam to pytanie ponownie, kiedy zamkniemy sprawę Virgillo. Jeśli pan zezwoli, pożegnam się. Nie każdego dnia ma się szansę spotkać z tak ważną postacią, mam jednak nadzieję, że nie będzie to nasza ostatnia rozmowa. Mam takie dziwne przeczucie… ale zanudzam pana, drogi Baronie, a obowiązki wzywają nas obu. Pan wróci do swej władzy, a ja do swojego piwa. Każdemu według potrzeb - Leaf w czysto ludzkim odruchu wyciągnął dłoń do uściśnięcia. Gest ten wywołał błyskawiczną reakcję. Zafalowała kotara, otworzyły się kolejne drzwi i w sali w ciągu sekundy zrobiło się dość tłoczno. Morris speszył się tym, nieprzygotowany na tak szeroko zakrojoną akcję bodyguardów Kantyka. Zaczerwienił się zmieszany, nie wiedząc jak bardzo przekroczył etykietę. Nie bał się, po prostu poczuł się głupio, z wyciągniętą dłonią i kilkoma ostrzami dotykającymi pleców i gardła..

- Bardzo przepraszam, definitywnie żegnam Baronie, panowie wybaczą, coś uwiera mnie w plecy…
 
__________________
Pусский военный корабль, иди нахуй
killinger jest offline