Fiołki biegały radośnie po rozpalonej promieniami księżyca górskiej dolinie. Roran leżał uśmiechnięty na złocistym sianku i posilając się pieczystym odpoczywał. Nie pamiętał jak się tu znalazł ani po co, lecz był szczęśliwy i zadowolony. Czuł się młodo. Ptaszki śpiewały, a gdzie nie poszedł odnajdywał porzucone beczki piwa i wina. Coś tu się jednak nie zgadzało, nie wiedział tylko co.. Stada owiec i kozic, tak zwykły widok na halach i pastwiskach płaskowyżu dziwnie zniknęły. I gdzie byli wszyscy…wyraźnie pamiętał jak rozmawiali gorączkowo a teraz zniknęli…tak właściwie to gdzie były do kurwy nędzy góry. Było tu pusto, ba, nawet wiatr umilkł a ptaki nie śpiewały. Ha, nie było słychać ruchu ni niczego i było to dziwne. Co prawda mało to obchodziło starego krasnoluda bo i nie zauważył tego pierwej lecz coraz bardziej wydawało się to podejrzane. Może Ergan albo Dirk spierdolili coś z lekami? Nie…to na pewno było prawdziwe, wiedział to. Widział to w otaczającym go świecie, smakował to w wodzie. Wszystko było tak dobre, tak oczywiście jedyne.
***
Wszystko rozmyło się we mgle. Stał w skalistym korytarzy a długobrode hefalumpy porykiwały dziko pożerając niziołcze truchła. Gdzie on trafił? Co oni mu podali. Nie pojmował. Nic nie pojmował. Stał w zbroi, w ręce dzierżył topór z gromlitu…..nie, to był rorkolit, jeszcze cenniejszy…a u jego stóp leżały porąbane zwłoki ludzkich bogów. Nie pojęli jego wielkości i przybył by ich skarcić…tak, to było to…skarcił ich…
***
Klęczał a ból rozsadzał mu czaszkę. Wokół upadały skały, a świat rozpadał się na strzępy. Płomienie strzelały i wybuchały na podobieństwo ogni alchemicznych wielkich bez granic. Ciało jego rozpadało się na strzępy…ból…tylko ból….Tak Valayo, tak…. Tak, kopnę Detlefa w dupę…ból…ból…wiedział co musi zrobić. Musiał wstać, musiał iść…musiał…musiał się obudzić.