Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 27-11-2014, 04:53   #533
VIX
 
Reputacja: 1 VIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumny
Królestwo Kazrima Kazadora, Pana Stalowego Szczytu
11 Vharukaz, czas Ezarytu, roku Drum - Daar 5568 KK
Tunel przed komorą zaporową, rampa, wczesny ranek


Grundi dopiął swego, zdołał wejść do sali w której rządy swe objął potężny słup ognia i który palił wszystko co było w zasięgu jego błękitno - żółtych jęzorów. Zasłaniając się tarczą, w kilka chwil odrzucił pod ściany wszystko to co mogło stać się potencjalnym paliwem dla ognia… drewniana ława, stół, taczki, cebry i koryto, na koniec zaś potężnym uderzeniem swego barku odepchnął żeliwny koksownik. Faktycznie, po tej chwili ogień nie miał już czego pochłaniać w sali, ale temperatura rosła tam w zastraszającym tempie, płomień uderzał w podłogę i zawijał swe jęzory ku górze, nie zanosiło się na to że owe piekło miało zakończyć się lada chwila. Żar i płomienie nie były dla oddziału przeszkodą biorąc pod uwagę miejsce z którego obserwowali całe zajście, jednak dla tych khazadów którzy byli w sali, było jasne że bez wentylacji te tunele zmienią się w wędzarnie, wcześniej czy później, to było oczywiste… owa trójka doskonale wiedziała że to ów niezbędna szczelina powietrzna stała się swego rodzaju ognistą pułapką. Do identycznych wniosków doszedł także Ergan choć w sali nie był, ale znał tego rodzaju rzeczy i to nie tylko jako rzemieślnik i aspirujący inżynier, ale także jako hutnik. Komora czyścicieli z każdą chwilą wypełniała się dymem, niebawem to samo miało stać się z tunelem w którym stałą grupa krasnoludów, później pewnie z rampą i cug miał zaciągnąć smoliste, gęste spaliny do komina sitowego. Wszystko było jasne, czasu było niewiele by podjąć decyzję w którym kierunku ruszyć dalej.

Ronagaldson leżał na zimnej skale i wciąż nie odzyskał przytomności, obok siedzieli niego siedzieli Dirk i Galeb których stan zdrowia także pozostawiał wiele do życzenia, podobnie jak Dorrin, ale ten ostatni nie zamierzał siedzieć bezczynnie. Zarkan był pocięty przez wroga straszliwie podczas kilku ostatnich potyczek, jednak dłonie i głowę miał wciąż zdrowe i ochocze by sprawdzić sprawę dziennika majstrów… wzmocniony miksturą Thorina czuł się znacznie lepiej niż można by przypuszczać. Co jak co, ale lekarstwa faktycznie potrafiły czynić cuda. Dorrin wolnym krokiem ruszył w stronę komory czyścicieli a w krok za nim ruszył Kyan który miał mieć baczenie na żar, zgodnie z rozkazem Detlefa. W sumie ciekawym było co Thravarsson o tym wszystkim myślał, nie był częścią tego oddziału, po prawdzie nie był oficjalnie częścią żadnego azulskiego oddziału i mógł on za swego dowódcę uważać tego kogo szanował na tyle by tak go nazywać… jak na razie wyglądało na to że Kyan jest zadowolony z decyzji Detlefa, ale może robił tylko dobrą minę do złej gry? Cholera wie. Tak czy owak ruszył on z Dorrinem do sali na środku której słup ognia strzelał z sufitu, komnata ta była pełna dymu i khazadzi kaszląc musieli osłaniać się od dymu. Dorrin mniej więcej wiedział jak, gdzie i czego szukać, w efekcie, w ciągu krótkiej chwili Zarkan odszukał kalendarz za niewielką ruchomą płytą w ścianie. Dziennik majstrów, kalendarz kopalni czy książka nadzorcza, zwał jak zwał, ważne że była tam gdzie być powinna i być może zawierała jakieś informacje ważne dla drużyny.

Alchemik z klanu Lisa oraz runotwórca siedzieli cali obolali w tunelu a stary wojownik Rorinson spoglądał na nich z wielkim żalem. - Na rany Grimnira, ale was porządnie urządził ten ogień, co? - Ironizował Huran. Uśmiechnął się krzywo i nogi się pod nim ugięły, prawie by upadł gdyby nie ściana o którą się oparł… powoli zsunął się po ścianie i usiadł na zimnej skale, kaszlnął kilka razy a na jego brodzie pojawiła się krwawa plwocina. - No to jesteśmy kurwa w dupie goblina. Byle tylko do jaskiń się dostać, tam chłodu zaznać bo dość mam tego ognia. W jaskiniach labirynt, drogi kręte i nie poznane w pełni, tam ich zgubimy, powiadam wam towarzysze. Byle tylko do jaskiń się dostać. - Ostatnie słowa Huran wypowiedział nie patrząc już na rozmówców tylko gdzieś w głąb tunelu. Rorinson był straszliwie zmęczony, to było widać. Oddychał bardzo spokojnie, miarowo, tak jakby tracił siły życiowe, jakby zasypiał, jego oczy wciąż jednak śledziły jakieś niewidzialne dla innych obrazy na kopalnianych ścianach. W ten czas ocknął się Roran, nie mógł ruszyć ręką czy nogą, mowy nie było by zdołał nawet wstać, ale to że był przytomny chyba dobrze rokowało. Chłód skały na której leżał był dla niego cudowny biorąc pod uwagę jego stan. Skóra Rorana była twarda i nabrzmiała jak ciało topielca, spuchnięty, krwawiący, krasnolud zatracił swe dawne rysy twarzy, nikt by teraz nie powiedział że to ten sam khazad… to być może był jedyny pozytyw całej sytuacji, być może dzięki temu będzie mógł wrócić on kiedyś na ziemie bretonów i nie zostanie rozpoznany a w efekcie ścięty za przewiny jakich się tam kiedyś dopuścił. Zawsze patrz na pozytywne aspekty swej sytuacji, prawda? Mawiał tak chyba jakiś khazad rodem z Albionu, ponoć był on dość zabawnym jegomościem ale chuja on tam wiedział o ranach z rodzaju tych które teraz pokrywały ciało Ronagaldsona. Były dowódca oddziału nie był już zdolny do podróży o własnych siłach i trzeba było to brać teraz pod uwagę, nie było też sposobu by nieść go w kocu jak wcześniej Ergana gdyż taki sposób zaprzeczałby całkowicie leczeniu alchemicznych poparzeń. Roran stał się ciężarem, żywy ale czy na tyle by przeżył? Zostawić go jednak się nie godziło, ale czy była możliwość by go zabrać, a może kolejny dłuższy postój by odzyskać siły, czy to miało jednak sens, czy było w ogóle możliwe?!

Kyan z Dorrinem zniknęli w głębi korytarza z jednej strony, po drugiej stronie mrok wessał Detlefa, Khaidar, Ergana, Thorina i Grundiego którzy ruszyli w sukurs synowi Siggurda który to dzielnie pozostał na tyłach by osłaniać przeprawę w dół rampy. Huran i Roran ledwie wykazywali już jakieś witalne zachowania poza oddychaniem oczywiście, Urgrimson spoglądał zafascynowany dziwnie na swój sposób na swe spalone dłonie, a Galeb wtedy właśnie wyczuł coś być może istotnego, jakaś dziwna energia, bardzo słaba, z rodzaju tych które są spontanicznie zauważane u niektórych osobników różnych ras, nic wielkiego… Galeb mógłby to sklasyfikować jako aury które towarzyszą zwykle guślarzom lub doświadczonym iluzjonistom. Galvinson nie mógł jednak określić źródła tej energii ale było blisko, bardzo blisko, więc albo było za słabe by je odszukać zmysłami kowala run albo pochodziło z miejsca którego umysł runotwórcy nie odczytywał jako potencjalnego nośnika takiej mocy. Gdyby porównać tę moc do jakieś konkretnej znanej Galebowi to była ona niczym namiastka sił Jolvena, topornika i ucznia Hazgi Ellinssona, ten sam wzór w eterze, tyle że energia ta była o wiele słabsza. W tym czasie Dirk próbował zgiąć dłonie i sprawdzić czy z nimi lepiej, oczywiście robił to na tyle na ile mógł bo ciasne opatrunki Thorina choć chroniły rany przed brudem i zakażeniem to równie dobrze potrafiły ograniczyć zdolności ruchowe pacjenta… pewnie azgalski cyrulik robił to celowo, może w ogóle wszyscy medycy i felczerzy tak postępowali by ich pacjenci byli na swój sposób wyłączeni z prac i nie mieli jak chwycić topora, dłuta czy kilofa. W sumie to było przecież możliwe bo Thorin był na swój sposób przebiegłym lisem i kto wie jakimi drogami wędrowały jego myśli. Ważne że Urgrimson wracał do zdrowia, wciąż, poza okraszonym straszliwym bólem załatwianiem potrzeb fizjologicznych nie mógł zrobić nic, nawet utrzymać kubka z wodą ale wszystko zmierzało ku lepszemu. Jasnym było dla niego że ze wszystkich ranny to on jest dotknięty obrażeniami najmniej i on także dochodzi do siebie najszybciej, zawdzięczał to swym lekarstwom które choć trudne w preparowaniu i wcale nie tanie to potrafiły czynić cuda. Na samym leczeniu Dirk nie znał się za bardzo ale jeszcze kilka dni a pewnie będzie mógł zacisnąć pięść lub nawet chwycić coś w dłoń. To było nie byle co, bo gdyby porównać jego stan z Roranem czy Galebem to Dirk zdecydowanie był w dobrym stanie. Klan Lisa i jego wynalazki, to było ostrze obosieczne i warto było o tym pamiętać.

Tymaczasem pododdział Detlefa trafił na rampę by po niej dotrzeć na szczyt i wspomóc Thorguna ale napotkanie go po drodze odmieniło całą sytuację. Ranny Siggurdsson padł na skałę i jasnym stało się ze na Alriksona znów czeka masa roboty. W sumie to było bardzo ciekawe zagadnienie gdyż dawało obraz tego jak wiele zmienia w zbrojnej grupie obecność doświadczonego medyka, jak wielu poczciwych wojowników Grungniego trafiło zbyt wcześnie do zaświatów przez to że nie było w pobliżu kogoś o zdolnościach felczerskich. Wiedza i umiejętności w każdej materii były ważne, ale te dotyczące ratowania życia i zdrowia chyba najważniejsze, szczególnie wtedy gdy w malignie ktoś wzywał wszystkich bogów na pomoc i przysięgał cuda niewidy byle tylko ocalić skórę od przykrego losu. Czy Thorgun do takich należał, to miał pokazać dopiero czas ale jego rany były bardzo poważne co mogło i tak być niewielką ceną za to czego dokonał. Los sprzyjał Tułaczowi, szczególnie że nie walczył on swą ulubioną bronią którą znał doskonale i potrafił posługiwać się nią z wielką precyzją. Strzaskane kolano, łydka i piszczel, zwisające płaty skóry odsłaniające rozszarpane mięśnie, do tego głęboka dziura w drugim udzie która powstała w efekcie obrażeń od wrażego bełtu i późniejszego wyrwania pocisku z rany. Wcale nie było się co dziwić że Detlef nakazał by Thorin został przy rannym… Thorgun wymagał natychmiastowej opieki i choć jego życiu nic nie zagrażało to stan w jakim się znalazł oznaczał długie tygodnie leczenia i potrzebę odpoczynku. Ilość rannych wojowników w oddziale się drastycznie zwiększała ale lepiej że ranni niż martwi, no i dokonania Thorguna musiały mieć swą cenę, a najlepiej zrozumieć potrafili to ci którzy zawędrowali na szczyt rampy gdzie strzelec stawił czoła wrogowi.

Thorvaldsson pierwszy wyłonił się z tunelu, zaraz za nim był Grundi, a później Khaidar i Ergan który zignorował wcześniejszy rozkaz Detlefa i mimo swych ran i bezwładnej ręki, chwycił broń i udał się z grupa idąca pierwotnie na ratunek Thorgunowi, a obecnie będącą ariergardą w trakcie zabezpieczania drogi odwrotu. Oczom czwórki krasnoludzkich wojowników ukazał się obraz powstały w wyniku walki stoczonej tu między Siggurdssonem a skavenami, jednak nie były to zwyczajni szczuroludzie których to khazadzi już poznali dość dobrze, to było coś innego, coś nowego, choć pewnie nie dla każdego z towarzyszy broni. Grundi i Detlef znali już te stwory z przeszłości, z walk jakie toczyli w tunelach pod swymi warownymi miastami, mimo tego nie potrafili przybliżyć czym owe stworzenia były lub do czego były używane w szeregach skavenów, jednak nie trudno było sklasyfikować je jako swego rodzaju zwierzęta… co było na swój sposób dość ironiczne i groteskowe że zwierzęta korzystać mogły ze zdolności innych zwierząt wywodzących się z tego samego gatunku a jednak będąc znacznie prymitywniejszymi i zniewolonymi. To jednak były wywody godne uczonych… dla wojowników trzy truchła bestii były tylko krwawymi trupami które spotkała słuszna śmierć, warto było jedynie zważyć na ich walory bojowe. Duże, ciężkie i muskularne, o łapach dość krótkich co wskazywało na to iż ich punkt ciężkości był nisko osadzony, zatem musiały być stworami węszącymi, trudno pewnie było ocenić ich szybkość ale gryzonie potrafiły zaskoczyć pomimo swojego, zdawałoby się, braku predyspozycji do błyskawicznych ataków. Bestie miały duże głowy i rzędy straszliwych zębów, ostrych jak szpilki i w zadziwiająco dużej ilości, ich wielkość i umiejscowienie powodowało że uzębienie wiecznie było poza paszczą co dodawało im dzikiego wyglądu. Wielkie nosy i długie wąsy wskazywać musiały na doskonały zmysł węchu, pazury zaś były długie i ostre tym samym dając do zrozumienia że rany nimi zadane musiały być głębokie i potwornie bolesne. Kreatury miały na sobie mnóstwo ran świeżych zadanych z pewnością przez Thorguna, ale i setki starych blizn… na szyjach zaś, cała trójka miała żelazne obroże zrobione z łańcucha. Stwory były zmasakrowane, paskudnie śmierdziały a ich krew kałużami skupiała się wokół ciał po to by później zamienić się kilka krwawych strumyków i począć spływać w dół rampy. Khazadzi zauważyli też że w miejscu gdzie doszło do walki leży kilka połamanych skaveńskich bełtów oraz że śmierdzi piżmem którego zapach wszyscy w oddziale już tak dobrze przecież znali. Tunel prowadzący do komina sitowego był mroczny i pusty… zupełna cisza i spokój, a jednak z pełnym przekonaniem można było powiedzieć że w ciemności, gdzieś tam na granicy zasięgu wzroku wciąż czai się wróg. Czyżby thaggoraki nie mieli zamiaru odpuścić? Doświadczenie w wojennym rzemiośle podpowiadać mogło krasnoludom że to nie było w skaveńskiej naturze by tak podążać za wrogiem, szczególnie za takim którego jak na razie szczuroludzie nie mogli jakoś specjalnie i dotkliwie ugryźć… zatem co się zmieniło, skąd taka zaciekłość i wyniszczająca taktyka?!
 

Ostatnio edytowane przez VIX : 27-11-2014 o 12:31.
VIX jest offline