Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 23-03-2007, 02:05   #4
Tammo
 
Reputacja: 1 Tammo ma wspaniałą reputacjęTammo ma wspaniałą reputacjęTammo ma wspaniałą reputacjęTammo ma wspaniałą reputacjęTammo ma wspaniałą reputacjęTammo ma wspaniałą reputacjęTammo ma wspaniałą reputacjęTammo ma wspaniałą reputacjęTammo ma wspaniałą reputacjęTammo ma wspaniałą reputacjęTammo ma wspaniałą reputację
Drzwi z impetem otworzyły się. Potężnie zbudowany mężczyzna z paskudną, nabiegłą fioletem blizną biegnącą od podbródka, koło lewego oka aż na sam czubek łysej głowy wparował do środka rozglądając się.

Twarz miał bladą, oczy rozszerzone gniewem, pięści zaciśnięte w kułaki wielkie jak bochny chleba.

Goście w gospodzie zamilkli. Intruz zaś wycharczał:

- Szukam minstrela. Niejakiego Hadriana.

Tłum zafalował. Ktoś rzucił przytomnie:

- Wyszedł, dosłownie chwilę temu. To ten szczupły, w szarej pelerynie, graniasty kapelusz z białym piórem, gładysz, nieźle ubrany, lira na ramieniu, plecak na plecach. Kasztanowe włosy, w puklach spływające na ramię - opis robił się coraz dokładniejszy, w miarę, jak wokół śmiałka co się odezwał robiła się coraz większa pusta przestrzeń a wzrok osiłka krzycząc mord! koncentrował się na nim - długie ręce, blada cera, szmaragdowe oczy, bez zarostu, to wszystko co pamiętam, klnę się na matkę moją! Broni nijakiej nie miał, jeno kostur, flet, lirę, wszystko to!

- Mrh! - mruknął oprych, zawracając na pięcie i wychodząc. Bywalcy odetchnęli. Borat był człowiekiem strasznym, kiedy gniew go chwytał. Krzepki niczym tur, potrafił zdrowiutkie jabłko zielone przypadkiem zgnieść na miazgę kiedy uważał, a w gniewie nijakich hamulców nie miał.

- Cokolwiek ów minstrel zrobił, szkoda go. - rzucił ktoś, kreskę kładąc na człowieku. - Ktoś go w ogóle zna tutaj?

- Ot, minstrel jakich wielu. Przychodził, śpiewał, co zarobił, zabierał, spać szedł. Nie kradł, nie pił wiele, aleć dziewki śpiewem bałamucił, smutne historyje im opowiadał od pracy odciągając - odezwał się rumiany gospodarz, odkładając i zabezpieczając kuszę jaką był porwał na widok ostatniego gościa.

- A, że ty niby znasz się na muzyce!! - żachnęła sie jejmość, co słysząc groźbę w głosie Borata z patelnią stanęła w drzwiach kuchni - Wszyscy wiemy żeś głuchy jak pień! Nie odróżnisz piania koguta od kwiczenia świni! I ani jednej dziewki nie zbałamucił ten minstrel, nie to, że nie mógł!

- Skaranie boskie z tobą, kobieto! Wcinasz się w męskie rozmowy zamiast gary dobrze domyć!

- Ale, jeślić minstrel, to wtedy wiadomo coś o nim, prawda? Przecie chyba Gildii prawa znał, przedstawił się, rzekł coś? - spiesznie wtrącił się bednarz, znając temperament żony gospodarza i widząc, jak ta już szykuje się do gniewnej retorty.

- Ha! Wszak to zwykły był prostak! Nie miał pojęcia o muzyce, fałszował, nuty zmieniał nawet w najprostszych piosenkach! Niepoprawnie zagrał "Czterech pieśniarzy"! "Szczęście króla" zakończył zupełnie inaczej niż powinien! A "Piosenkę dzieweczki" zaśpiewał w tonacji mol, a nie dur! Zupełnie niećwiczony, nie jest możliwym, by był to kto inny niż zbiegły uczeń! Powiadomiłem już Gildię, niewątpliwie, skoro przysłano tu Borata, to jeszcze był to złodziej, zapewne nuty skradł z naszej biblioteki! - nastroszył się złotowłosy, wysoki chłopak, dumnie obnoszący się ze świeżym płaszczem minstrela oraz medalionem Gildii Pieśniarzy. Świeżo upieczony minstrel uśmiechnął się z wyższością do swojej towarzyszki, równie złotowłosej córki jednego z bogatszych bławatników w mieście.

- Nieprawda! Łeż to podła! - padły od strony kominka pełne pasji i oburzenia słowa - Hadrian nie jest złodziejem, wszystko co ma, sam zdobył, uczciwie płacił i nigdy nie skłamał! I nie jest uczniem! Sam wasz mistrz kiedy tu przyszedł z NICZYM wyszedł!

Zapadła cisza. Oczy wszystkich, jak jeden mąż skierowały się na drżącą z gniewu, ściskającą szufelkę podkuchenną, która właśnie wybierała popiół, kiedy minstrel się wypowiedział. Ten i ów ze zdumienia szeroko otworzył gębę. Podkuchenną bowiem powszechnie uważano za niemowę. Dziewczyna zaś, zorientowawszy się, że stała się ośrodkiem uwagi, spłoniła się po korzonki włosów i z wigorem wróciła do wybierania popiołu, by chwycić szybko wiadro i tupiąc wymaszerować.

- Prawda to, że Mistrz Marko przybył do nas wczoraj. - odezwała się ponownie gospodyni, wycierając ręce w fartuch - Wysłuchał jak minstrel śpiewał i zapytał go, gdzie się uczył. Zaskoczyło go strasznie, kiedy ten ze śmiechem wyznał, że w podróży. Wtedy zapytał, od kogo. Wzburzył się, gdy usłyszał, że samouk. Zapytał wtedy ostro, czy opłatę uiścił, przed graniem. Na co Hadrian spokojnie wyjął z kieszeni glejt, że do grania uprawnion, podpisany i podbity jak się zowie. Ponoć żeby taki glejt zdobyć 50 złotych monet trzeba zapłacić. A ten się śmieje i mówi: "Nie frasujcie się Mistrzu, doskonale wierzę, że w waszym zacnym mieście jedynym chyba Minstrelem spoza Gildii jestem, boć przy takich cenach i formalnościach nie lada wyzwaniem jest glejt takowy zdobyć. Nieprawdaż? A bez glejtu, kara straszna, instrumenty trza oddać, do ciemnicy iść, a i nuty się traci. Ale nie bójcie się Mistrzu. Ja długo u Was nie ostanę. Po drodze mi jeno. Tak własnie Mistrzowi rzekł. A Mistrz poszedł wkrótce potem.

- Być to nie może - cokolwiek protekcjonalnie zaprotestował minstrel - boć nasz Mistrz w samej stolicy był kształcony, tam uzyskał pozwolenie na tworzenie Gildii tutaj, możny jest i uczony i w pieśniach biegły! Ów przybłęda, samouk w dodatku nie odrzucałby takiej oferty, a gdyby miał choć ździebko talentu, to Mistrz zapewne chciałby go uczyć, choć wg mnie to szkoda, boć perły przed wieprze...

Nie dane było słuchaczom dowiedzieć się co perły przed wieprze, bo zacietrzewiona gospodyni wsparła pięści na biodrach i zaczęła tyradę:

- Takiś mądry, pawiu strojny? Dowiedz się zatem, że kiedy Twój Mistrz posłuchał tego minstrela, to za wszelką cenę chciał go przyjąć do gildii, pod takim wrażeniem był jego gry! A jak powiedział, że był uczonym w stolicy, to tamten się jeno uśmiechnął i rzekł, że wie! A potem powiedział, że odmówił każdemu dotąd wliczając Mistrza Czteropalcego z Glittaryngii!

- Brednie!! Nie wierzę! Kłamał jak z nut! - minstrel uniósł się oburzeniem, nie wiadomo czy na strojnego pawia, czy na nowiny o Mistrzu Czteropalcym.

- Nijakie to brednie, zapewniam, zacny minstrelu. - tłum ponownie zaszemrał, zwracając się ku nowemu przybyszowi. Od paru dni bowiem do karczmy zachodził człek tu rzadko zaglądający, kowal. Mężczyzna ten był niski, krępy i barczysty, o sumiastych wąsach i krzaczastych czarnych brwiach i muskularnych rękach założonych na szerokiej klatce piersiowej. Pociągnął za wąsa, kontynuując:

- Miałem okazję gościć owegoż Hadriana. Zacny człek. W kuźni pomagał. Młota i narzędzi nie tykał, ale posprzątał, przy miechu się poruszyć umiał. Spytałem, czemu to robi. Odrzekł mi, że nie lza mu zostawić kiedy gospodarzowi pomocnika trzeba. Zapytałem, skąd wie, że trzeba. On na to, że ojciec kowalem był. No to pytam, czemu młota nie tyka. A on wielkie oczy i mówi, że to przecie nieuprzejmie. W grodzie rzemieślników takie są obyczaje. Złodzieja tam nie uświadczysz, a tknąć cudze narzędzia bez wielkiej potrzeby to nieobyczajność wielka. Czemu nie został kowalem, jeno jął się pieśniarstwa, nie wiem. Powiedział mi jedynie, że sprawy w domu zostawił jak było trzeba. Więcej nie pytałem.

Po słowach kowala zapadła cisza. Po chwili zaś, czujnie i z pewnym niepokojem obejrzawszy kuszę gospodarza, człowiek o szczurzej facjacie rzucił zgryźliwie:

- Dziwne to doprawdy, żeby ktokolwiek chciał opuszczać miasto rzemieślników by parać się śpiewem i grą. Przecie nawet w stolicy pilnie potrzeba rzemieślników, dobry to grosz, zarobek pewien. Mając nawet lat trzynaście jak się pochodzi z Rękogrodu, to się już jest terminatorem, a takiego co termin w Rękogrodzie odbył wielu mistrzów przyjmie z otwartymi ramionami. To wszak perły, nie mylę się, kowalu?

- Właśnie! Prawda, każdy przecie słyszał, że trzynastolatek co termin skończył w Rękogrodzie, ma zapewniony dobrobyt! Nawet jak własny rodzic do terminu go przyjąć nie może, bo to już trzeci syn, w świat go wyprawia i jeszczem nie słyszał, by kto taki pokrzywdzony został u innego mistrza! - skorzystał z okazji minstrel - Czyli łgał Wam, kowalu, ów Hadrian!

- Nie jestem pewien, mości minstrelu, czy łgał. Rzekł mi, że nigdy młota nie tykał. Dopieroć na jedenaste urodziny można młot tknąć w naszym fachu, a jak dziecko choruje, to się to i przesuwa. Wierzę, że nie tknął młota, widziałem jak po kuźni chodził. Obeznany, sprawny. Nic mi nie napsuł. - ci, co znali wysokie wymagania kowala, jeden z powodów dla którego nikt jeszcze u niego terminu nie skończył, w zadziwieniu pokręcili głowami, nijak nie szło spasować gładysza minstrela z kowalską robotą. Kowal zaś mówił dalej:

- Jeśli zaś mi nie łgał, to zostaje przyjąć, że prawdę mówił. Nieszczęścia się tedy jakiegoś domyślam, bo mi się nie widzi żeby kto miał dzieciaka z domu wyganiać. Ponura historia, nie pytałem więc, Wam też nie radzę. Nie ma nic w ciekawości ludzkiej, co by czyniło takie wypytywanki zdrożnymi. Nieszczęście ludzkie prywatą jest, nic innym do niego i nosa wtykać nie lza.

Dłuższy jeszcze czas jednak wtykanie nosa odchodziło w gospodzie "Pod Srebrnym Kółkiem Dymu", dłuższym na tyle, że zdegustowany kowal poszedł do domu.

* * *

Muzyka fletu naprowadziła Borata na trop, który już mniemał straconym. Rzuciwszy się do biegu, potężny mężczyzna wpadł w zaułki miastowej dzielnicy biedaków, podążając za dźwiękiem, aż ujrzał ciekawy doprawdy obrazek.

Obiekt jego pogoni beztrosko przygrywał gromadce dzieciaków, podobieranych w pary. Dziewczynki od chłopców odróżnić szło po strojach najprędzej, może nieliczne były już tak duże, że fryzury czy buzie (o kształtach nie wspominając) miały jakieś znaczenie.

Melodia była skocznym oberkiem, a dzieciaki, wśród śmiechów i okrzyków "szlachetna pani", "szlachetny panie" wesoło podskakiwały co i rusz zderzając się ze sobą.

- Stój! - wrzasnął Borat - Nie uciekaj! - dorzucił, na co dzieci nie czekały, oczywiście uciekając. Młodzian jednak spokojnie schował flet do pokrowca, który zarzucił, wraz z torbą na ramię. Chwycił następnie kostur, oparty dotąd o ścianę niedaleko i stanął, wsparty na kończącej kostur pięknie zdobionej gałce. Spojrzał na Borata, który poczuł zdziwienie. Przez może jedno uderzenie serca. Jego cele zazwyczaj uciekały w popłochu na sam jego widok. Młodzian jednak nie wyglądał, jakby gdziekolwiek się wybierał. Z uprzejmym zainteresowaniem spoglądał na Borata, z niewypowiedzianym pytaniem na ustach czekając na jakiś jego ruch lub słowo.

- Ty... Tyżeś jest Hadrian Minstrel? - słowa były niemal wyplute.

- Może. Mogę też być jeno jego bratem bliźniakiem lub po prostu kimś jak on wyglądający. Kto pyta?

- Tyżeś to łotrze! Odpowiesz mi za moją córkę! - pięści Borata rozluźniły się, by natychmiast zacisnąć się ponownie, on zaś sam postąpił krok ku minstrelowi i wyprowadził cios.

Minstrel jednak odskoczył zwinnie, poprawiając sakwy na ramieniu by pospiesznie rzec:

- Wstrzymaj się! Wstrzymaj się do licha ciężkiego! Czemuż chcesz mnie pobić? Na wszystkie cztery żywioły przysięgam, nie wiem o kim mówisz!

Teraz jednak nie było już odwrotu, Borat po prostu opuścił głowę i zaszarżował, bykiem chcąc zaprawić łotra. Ten nie czekał, uskoczył niedaleko schodków, gdzie pospiesznie zrzucił sakwy, by odskoczyć raz jeszcze, Borat bowiem atakował zawzięcie. Machał wielkimi łapskami pragnąc zwinniejszego minstrela pochwycić i zdusić. Ten zaś przykucnął, potem odskoczył, skoczył w lewo, potem jeszcze raz do tyłu, Borat jednak nieustępliwie podążał za nim. Zręcznym skokiem i piruetem szczuplejszy znacznie minstrel wywinął się z rogu podwórka, by cofać się znowu w stronę niewielkich schodków, ale znać było, że poczyna go to męczyć, podczas gdy głośne dyszenie Borata ewidentnie brało się z jego wielkiego gniewu, podobnie jak jego pocharkiwania i chrząknięcia. Do zwierza był podobny, wielkiej, silnej i zwierzęco zawziętej a mściwej wielce bestii. Respekt budził.

Dla każdego, nieco obeznanego z wojennym rzemiosłem jasnym było, że Borat nie ustanie, prędzej to minstrel tu mógłby upaść ze zmęczenia. Toteż przy drugim odwrocie minstrel silniej ścisnął kostur, a kiedy Borat zaatakował, trzy silne uderzenia powstrzymały go. Mężczyzna cofnął się, spojrzał zwężonymi oczyma na kostur. Twardszy był, niźli wyglądał, ćwiekami zdobiony przy końcu u dołu, gałką na górze, przypominającą kulę, trzymaną przez łapę gryfona.

Borat wstrzymał się, ale jeno na moment. Znał swą siłę, wiedział, że celne uderzenie kosturem może go najwyżej zmroczyć. Sięgnął po nóż przy pasie.

- Czekaj do wszystkich diabłów mówię! Nie licz, że ja ostrza nie dobędę, jak mi dalej będziesz machał łapami! Mówże, człowieku, czymem ci zawinił?! - huknął naraz minstrel.

- Za córkę moją łeb ci rozwalę, łachudro!

- Za córkę twoją? Kimżeż ty jesteś człeku, pierwszy raz cię na oczy widzę! Co twoja córka niby naopowiadała?

- Anna nic nie opowiadała, bez ducha leży morderco i czarowniku!!

Błysnęło ostrze, wściekłość dodała Boratowi sił i impetu. Zbił kij niczym dziecięcą zabawkę, skokiem dopadł minstrela, opasał go w pasie i uniósł, drugą ręką tnąc w gardło. Gdyby nie niezwykły refleks lub łut szczęścia po prostu, Hadrian się byłby z życiem pożegnał, ale tak zdołał wsunąć końcówkę kija, tę z gałką, przed ramię Borata zaparłszy drugi koniec o ziemię, co kupiło mu trzy tchnienia. W pierwszym wytrząsnął nóż z rękawa, w drugim podstawił go pod gardło olbrzyma, stęknąwszy:

- Dziewczyna ojca straci i pomsty nie dozna, nie ja bowiem sprawcą!

Oblicze Borata było purpurowe, bielą się na nim odcinała blizna, nacisk, jaki wywierał na kręgosłup młodziana powodował, że temu mroczki już latały przed oczyma, ale najwyraźniej coś przekonało ojca, może nóż, może słowa minstrela, odstąpił bowiem nagle, tak nagle, że Hadrian opadł bez sił na bruk, puszczając kostur, który z brzękiem odbił się parę razy by znieruchomieć nieopodal. Borat spojrzał nań raz jeszcze, by rzucić chłodno:

- Jest jeszcze sprawa złota, któreś ukradł Saszakowi. Oddaj po dobroci, bo nawet noże ci nie pomogą zabójco.

- Nadal to? - wyrzucił z siebie minstrel, powstając. Ciężko oddychał, próba sił z Boratem kosztowała go wiele. - Mówię prawdę, nie zabiłem twej córki...

- Poruszasz się jak zabójca, noże masz jak zabójca, cichyś jak zabójca. Złodziej i zabójca też często w jednej ćwiczą gildii. Złoto Saszaka, złodzieju, a skóry nie przetrzepię. Nie licz, że twe sztuczki cię uratują. Rzucam nożem nie gorzej, jeśli nie lepiej od ciebie.

Nawet jeśli blefował, twarz jego przyoblekła tak ponura maska, że ciężko było rzec. Minstrel nie dociekał, miast tego odrzekłszy:

- Saszak... Saszak... A to kanalia doprawdy. Zarobiłem to zło... ANNA? Tyżeś jest Borat, Saszakowy człek i miastowy kat? Jakże to, bez ducha? Nie żyje, Anna nie żyje?!

- Niczym martwa leży od czterech już godzin, cóż to tobie, minstrelu? - Borat był poruszony zmianą w spokojnym dotąd obliczu młodziana, zda się, inny stał przed nim człowiek, z rękoma w pięści zaciśniętymi, troską i zmartwieniem w oczach i z pośpiechem na obliczu wymalowanym.

- Medyka jej, medykaś wzywał?!

- Saszak swojego dał, magia.

- Swojego... oć, do kroćset! Kiedyżeś stamtąd wyszedł?! Prędko, człowieku na żywioły prędko!

- Trzy chwile może temu?

- Biegiem!! - to rzekłszy minstrel rzucił głośno - Miriam! Sakwami moimi się zajmij, niech nikt nie tyka! - porwał kostur i lirę i puścił się sprintem do Saszakowego domostwa, z Boratem depczącym mu po piętach.

* * *

Mistrz karawan, Saszak, miał okazałe domiszcze, z wiodącą doń platanową aleją i parkiem go okalającym, teraz, jak to na jesieni, pięknie przybranym i kolorowym; malowanym czerwienią, żółcią i wszelkimi kolorami ognia i płomieni.

Piękny był to widok, zaścielona liśćmi aleja, czarne pnie drzew, gdzieniegdzie brąz ziemi przenikający spod liści, płomienie na drzewach, nie bez powodu porę tę nazywano Płonącymi Liśćmi. Spomiędzy drzew, widniał bielony dom, piętrowy, rozległy, o czerwonym, gontowanym dachu i szerokich, dwuskrzydłych oknach na piętrze i na parterze. Drzwi prowadziły na taras, na który wejść można było po szerokich, marmurowych schodach, na balustradach spoczywały dwa lwy, z głowami uniesionymi jakby nasłuchując.

Widok piękny... i zupełnie stracony dla minstrela i kata, którzy biegli ku wejściu w niemałym pośpiechu.

Strażnicy przy wejściu skrzyżowali halabardy, co mocno zdziwiło Borata, nigdy bowiem wcześniej nie spotkało go takie przyjęcie.

Hadrian nie mógł mówić, sprint bowiem wyczerpał go, zwłaszcza po wcześniejszej przeprawie z Boratem. Ten zaś rzucił, tonem nie znoszącym sprzeciwu:

- Z drogi, ludzie, przyszedłem po moją córkę.

- Mistrzu kacie, mamy rozkazy nikogo nie wpuszczać. - oświadczył ze zbolałą miną jeden strażnik. Boratowi żyły wystąpiły na skroni.

- Powiedziałem z drogi!

Strażnicy porozumieli się wzrokiem, znienacka naparli na Borata odpychając go na skraj tarasu. Minstrel bez słowa uderzył kosturem, nisko, celując w kolana. Prawy strażnik opadł do klęczek, a Hadrian uderzył krótko, z półobrotu uginając biodra i skręcając ciałem z prawa na lewo, tak, by kostur nabrał większego impetu. Starczyło. Ogłuszony strażnik padł.

Tymczasem Borat uniósł drugiego ze strażników i cisnął nim o ziemię, by następnie odkopać odeń halabardę. Wyglądał strasznie. Purpurowa twarz, nabrzmiałe żyły, które wyglądały jak tuż przed wybuchem, odcinająca się od tego nieludzką bladością blizna, oczy wychodziły niemal z orbit, cała jego twarz świadczyła o tym, jaką walkę toczy z własnym gniewem, z własnym pragnieniem krwi i mordu. Strażnik zaś doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że jeśli Borat tę walkę przegra, to go rozniesie na strzępy. Obaj drgnęli, gdy Hadrian położył dłoń na muskularnym ramieniu kata.

- Nie ma czasu. Chodźmy.

Mięśnie zelżały, Hadrian poczuł, jak się rozluźniają, przestają drżeć w napięciu. Mężczyźni wbiegli do środka. Hadrian bez namysłu ominął schody w górę i skierował się w stronę jednych z drzwi po prawej. Borat zatrzymał się, niezdecydowany:

- Pokój Anny jest na piętrze...

- Saszak ją przeniósł. Nie czujesz oleandru? Potrzebny mu do rytuału!

Kopniakiem minstrel otworzył drzwi do piwnicy i stanął, spoglądając w ciemność. Brakło pochodni, która zwykle oświetlała to zejście. Wydobywając kostur, Hadrian zainkantował:

- Udollepos!

Kostur rozjarzył się błękitnym światłem, rysującym sie liniami na całej jego długości, a biorącym się z gałki, którą teraz minstrel trzymał u dołu, blisko ziemi. Z drugiej końcówki wyrosło długie, proste ostrze, wąskiej, myśliwskiej włóczni. Ostrze lśniło błękitnym, lodowym płomieniem, zimnym tak, że aż parzącym. Borat wciągnął powietrze, zaś minstrel rzucił:

- Pamiętaj, przeciw czemu idziemy.

Kat skinął głową. Powoli schodząc, obaj mężczyźni dotarli do piwnic. Tych jednak nigdy nie było, miast tego, za drugimi drzwiami skończyło się podmurowanie, a oświetlonym, wykutym w skale korytarzem mężczyźni dotarli do sporej nawet groty, gdzie do ściany, za przeguby przykuta była młoda, nastoletnia może dziewczyna o potarganych nieco szatach służącej. Była nieprzytomna, przed nią zaś stał dzban, z którego wydobywał się dym. Dym ten, sporym, słomianym wachlarzem w jej stronę kierował starszawy, chuderlawy mężczyzna, o szerokim, nieprzyjemnym uśmiechu na lisiej cokolwiek twarzy.

Na widok wchodzących, mężczyzna sięgnął za pas, wydobywając nóż i zgiął się do skoku w stronę dziewczyny... by paść bezwładnie, z rękojeścią ciężkiego noża Borata sterczącą mu znad ucha.

- Więc nie blefował... - wymamrotał pobladły cokolwiek minstrel, po czym skoczył do przodu, machając na odlew włócznią. Dym bowiem uformował się w kształt, o dwu źródłach. Dzbanie, oraz zwłokach, cienka, rosnąca w siłę strużka identycznego jak z dzbana dymu dobywała się z ciała Saszaka.

- Prędko! Zabierz dziewczynę na słońce, im szybciej, tym lepiej!

Ponaglony Borat począł siłować się z łańcuchami. Hadrian tymczasem ciął włócznią, utrzymując zwiewnego stwora na dystans. Ujrzawszy co robi kat, warknął:

- Klucze człowieku! Na pewno ma gdzieś w kieszeni!

Kat nie tracił więcej czasu, przetrzepawszy kieszenie zabitego począł odpinać łańcuchy. W tym czasie Hadrian serią gwałtownych ataków rozwiał niemal kompletnie postać.

Kiedy jednak Borat z dziewczyną w ramionach skierował się ku wyjściu, minstrel przesunął dłonią nad włócznią, jednocześnie mówiąc:

- Podzięka. Sopel zaniknął, a w chwilę później linie świecące na kosturze również poczęły zanikać aż w końcu jedynie w gałce dało się zauważyć światło, które ściemniało i zgasło, kiedy mężczyźni wybiegali z domostwa. Żaden nie zauważył kłębu dymu, który uniósł się z okienka w podmurówce, nawet kiedy ów kłąb przybrał postać podobną do postaci Saszaka. Dopiero kiedy dochodząca do siebie Anna krzyknęła, Hadrian i Borat unieśli głowy i ujrzeli zagrożenie. Borat sięgnął do pasa i zamarł, Hadrian jednak nie czekał. Zdarłszy pokrowiec z liry zaczął grać, śpiewając:

Zaklęcie przełamane, koniec głupca starań,
Zaczęły się już łowy, gotowa jest ofiara,
Przybądźcie, łowcy nocy, przybądźcie stróże dnia,
Złamano Stare Prawa, poświadczam śpiewem ja


I padł bez zmysłów.

Kiedy się ocknął, słońce już zachodziło. Leżał w łóżku, w nieznanym, niewielkim pokoju. Uniósłszy się na łóżku, syknął. Sfatygowany był niemiłosiernie, jak zawsze. Drzwi otworzyły się. Wszedł, pochylając głowę, Borat. Nic nie mówiąc siadł na skraju łóżka. Długo milczeli obaj, światło zachodzącego słońca nadawało pokojowi senny, usypiający wygląd wpadając przez otwarte na oścież okno.

- Co tu dużo gadać, wyprawiłem się na ciebie jak na mordercę, a córkę mi zratowałeś. Wdzięcznym, cokolwiek wdzięczność kata może znaczyć.

- Żaden z was kat mości Boracie. Naście już lat minęło odkąd żeście ostatniego człeka na tamten świat wyprawili, jeśli dobrze słowa Anny pomnę.

- Katem się jest całe życie.

Minstrel nie odrzekł nic. Cienie w pokoju pogłębiły się.

- Ech - westchnął wreszcie Hadrian - jednak nie. Jest taka piosnka, o Jacku bandycie, co to pył gwiezdny skradł dla swej ukochanej. Na koniec tej piosnki, Jack żeni się, a potem żyją razem, długo i szczęśliwie. Sądzisz, mości Boracie, że możliwe by to było, gdyby Jack nadal był bandytą? Ja niezbyt. Tak czy inaczej, dziękuję, żeście mnie tu przytaszczyli. Niejeden by zostawił.

Borat jedynie chrząknął, jakby to była rzecz niewarta uwagi.

- Skąd tyle umiecie, panie? Ruszacie się jak zabójca, walczycie jak nomad, jesteście minstrel a znacie i magię.

- Żaden ze mnie mag. To lira, nie ja. Stary to przedmiot, który można przekazać jedynie w podarunku i jedynie wtedy, gdy spełni się jakieś jego wymaganie. Byłem głupcem, gdy przyjmowałem przedmiot od jego poprzedniego właściciela. Przez niego mogę czynić magię, aleć jedynie w określonych przypadkach, do tej pory trzech. Dziś był czwarty. Wypada - minstrel szybko porachował na palcach - raz na rok. Zawsze potem bez zmysłów padam, a następnych parę dni sfatygowanym jestem.

- A włócznia? - nie ustawał olbrzym - Przecie niezwyczajna to broń.

- I tę dostałem. W prezencie. Ciekawa zresztą historia, lecz długa. Magiczny to przedmiot, mnie samemu jednak niewiele o nim wiadomo. Dwa ostrza dobyć dopiero zdołałem, a ponoć można cztery razy tyle. Najczęściej traktuję jako kostur. - minstrel uśmiechnął się przepraszająco. - Niewielki ze mnie mag, naprawdę.

- Włócznia i lira, to od tego samego właściciela?

- Nie, nie do końca. Ale wymówić się muszę, słońce zachodzi, a przed zachodem winno mi być w lokum, nie zaś się narzucać i Was kłopotać.

- Żaden to problem byście tu nocowali, ile wam trzeba.

- Doceniam - uśmiechnął się minstrel - ale sakwy mi trza wziąć i do mego lokum pospieszać. Gospodarz może się martwić, czemu mnie długo tak nie ma, poszukiwania jeszcze gotów wszcząć.

* * *

Był już późny wieczór, gdy Hadrian obolały i zmęczony docierał do gościnnego domu kowala. Tym bardziej spore było jego zdziwienie, gdy usłyszał odgłosy pracy dobiegające z kuźni. Skierował się tam. Przez moment w ciszy obserwował pracującego z wigorem kowala.

Jęknąwszy w duchu ruszył w jego stronę. Zrzucił sakwy w kąt kuźni, zdjął odzienie, narzucił fartuch. Zakręcił się koło miechów, dorzucił drewna do pieca, przygotował balie z wodą. Dłuższą chwilę mężczyźni pracowali w milczeniu. Po skończonej pracy, obaj w milczeniu zakrzątnęli się przy sprzątaniu. Zabezpieczanie pieca na noc, wygaszanie paleniska, składanie narzędzi, wiązanie miechów, wszystko to odbyło się wcałkowitym milczeniu. Uwagę Hadriana zwróciła niesamowita barwa metalu, jakiego mistrz jeszcze niedawno nie miał. Sposępniał. Zamyślił się.

- Coś cię trapi, chłopcze?
- W rzeczy samej, mistrzu. Powiedzcie, czy był tu dzisiaj człowiek, który dał Wam tę bryłę, mówiąc, ze cała jest Wasza, ale on chce, byście wykuli z niej jedynie dwa miecze?

Kowal cofnął się zdumiony.

- Skąd wiesz?
- Odmówcie mu, mistrzu. Odmówcie mu, bo nic, co zaoferuje nie jest warte przyjęcia tej pracy. Dziesięć lat temu mój ojciec wyśmiał tego człowieka, mówiąc, że nie kuje mieczy. Ale ten nalegał. Kunszt mego ojca był znany nawet w Rękogrodzie. Tak jak wasz, znany jest tutaj.

Minstrel spoglądnął smutnymi oczyma na bryłę i na kowala:

- Wiecie, panie, że są dwie bronie, które mogą zabić smoka? Jedna, to broń wykuta jak smocze włócznie. Za ich pozwoleniem. Druga, to broń wykuta z metalu, który spadł z nieba. Czyli o - wskazał - takiej bryły.

- Piękna to broń - zapatrzony wzrok, lekko zamglony, niewidzące spojrzenie powiedziały kowalowi, że jego gość widzi teraz obrazy z własnej przeszłości - bo metal z tej bryły jest miękki i przyjemny w kształtowaniu, twardy jak czarne żelazo, lecz nie tak jak one łamliwy, silny jak stal, a nie tak trudny w obróbce. Przeciętny kowal może w nim zrobić rzecz dobrą. Mistrz... cudo. Mój ojciec wykonał dwa runiczne miecze, które potem inny rzemieślnik, a nasz krewny, pokrył runami. Piękne to były miecze, moc od nich lśniła. Niespełna rok później, w nocy, w Rękogrodzie był pożar. Dom malarza runów spłonął całkowicie, z nim samym w środku. Ojciec mój przeczuł coś, wysłał więc całą naszą trójkę do babci, wraz z matką. Nie pojechałem, byłem więc świadkiem, jak odwiedził nas smok. Smok, którego dziecię padło od mieczy wykutych przez mego ojca. Przysłuchiwałem się ich rozmowie, a kiedy smok przeklął mojego ojca, wyszedłem, przekląłem smoka i zagrałem na flecie "Przeklętego Króla".

Byłem dzieciakiem, uwielbiającym opowieści mojej matki o bohaterach, dawnych czasach i wszechobecnej magii. Byłem też wściekły, bo ojciec nie zasłużył na klątwę, jaką rzucił nań smok. Wyroby mego ojca były najlepsze, on sam czerpał dumę z nich i tego, jak je tworzył. Zaklęcie smoka miało pozbawić go pamięci. Piosenka o królu smoków, który marnie skończył wskutek własnej, niesprawiedliwej klątwy wydała mi się na miejscu. Głupi byłem. Smok spojrzał na mnie i w jednej chwili patrzenia w te żółte oczy byłem w domu, a w następnej byłem na wielkiej równinie, gdzie zobaczyłem koniec przeklętego króla na własne oczy. Widzicie mistrzu, ten smok, którego przekląłem, był jego synem. Rozgniewał się, a jak. Moja klątwa nie miała nijakiej mocy, więc jemu nic się nie stało, ale jego... Cóż, broniłem mego ojca najlepiej jak umiałem. Niewiele pamiętam z rozmowy, poza konkluzją. Jak długo nie zostanę kowalem, jak długo będę grał, jak długo nie postawię nogi w domu moim i wreszcie jak długo zgodzę się, by rodzice moi nie pamiętali, że jestem ich dzieckiem, tak długo klątwa jaką smok rzucił na mojego ojca, nie spełni się. Wędruję więc, szukając tego smoka, a przede wszystkim jeszcze szukając tego jegomościa, co zleca wykuwanie smokobójców. Sami oceńcie mistrzu, czy piękna barwa metalu warta jest tego, co to was może kosztować.


Długa mowa, a przede wszytkim wspomnienia, zmęczyły Hadriana jeszcze bardziej. Powstał, chcąc odejść. Wtedy odezwał się kowal:

- Wieszli co, młodzieńcze, powiadają, że kto smoka zobaczy w prawdziwej postaci, nigdy nie zapomni. Tedy i rodzic Twój...

- Aa! - mruknął potakująco, acz szorstko młodzian - Prawdę powiadają. W każdej chwili mogę przed oczy widok ten przywołać. Podczas mej rozmowy bowiem smoka widziałem, ale kiedy do nas do domu przyszedł, człowieka postać przybrał. Tedy nie liczę na to.

- Co tedy zamierzasz uczynić, jak ich znajdziesz?

- Smoka - błagać. Niewiele mi więcej pozostaje, kowalu.

- Myślałem, że walczyć. - kowal wskazał na włócznię-kostur, opartą o ścianę kuźni.

Minstrel rozwarł szeroko oczy w zdumieniu:

- Walczyć? - zapytał - Tym?! - dorzucił z niedowierzaniem, z ładną, melodyjną kadencją opadającą, która ostatniemu słowu nadała pozór gorzkiego śmiechu.

- Tak. Przecie to smocza włócznia. - niewzruszenie stwierdził kowal.

- Aa! - mruknął potwierdzająco Hadrian - Smocza to włócznia. Jeno do bycia smoczym rycerzem to mnie jeszcze lata całe treningu brakuje, o wiedzy i medalionie i zbroi nie wspominam nawet. Bez czwartego ostrza i zbroi nie stanę przeciw oddechowi. Bez szóstego i medalionu nie mam szans przy smoczej magii. No i nie bez znaczenia jest, żem nieszkolony... a intencji by smoka zabić, nie mam.

- Nie macie? - teraz na kowala przyszła kolej by sie w zdumieniu gapić na rozmówcę. Ten zaś, zmieszany, uciekł spojrzeniem w bok.

- No nie mam. Głupie to, nie? Ale sami powiedzcie, kowalu, kiedy ostatni raz widziano tutaj smoka? Toć i po co na nie polować? Poza tym, rozumiem to trochu. Gdyby ojciec nie wykuli tego miecza, to mało innych by się znalazło, co by zadaniu podołali. A chętnych na sławę smokobójców, wielu. Na sławę zawsze wielu chętnych. Pewną wiedzę trzeba chować, a chowanej - strzec.

Księżyc wyszedł zza chmur, oświetlił podwórze.

- Niegłupie to. I śmiać się nie zamierzam. - kowal z sympatią spojrzał na zaskoczonego młodziana - To co ze smokiem, to wiem. A co z mym zleceniodawcą? Ma przyjść z rana.

- Chcę wiedzieć. Co on takiego zamierzał? Po co mu drugi smokobójca? Co z nim zrobi? Kim jest?

- Sporo to pytań.

- Do świtu jeszcze drugie tyle pewnie dojdzie - wyszczerzył się minstrel.

- Tedy czekamy. Okowitę jaką przyniosę i jadło.

- Aa. Wdzięczny będę. Za towarzystwe wasze mistrzu, również.

Kowal uśmiechnął się, swoim powolnym, szerokim uśmiechem.

* * *

Mam nadzieję, że się spodoba. Jak coś, służę uwagami, odpowiedzią na pytania i wszelakim innym dobrem. Nie zmieściłem na PW, nie mogłem mailem, stąd tutaj.
 
__________________
Zamiast PW poślij proszę maila. Stare sesje:
Dwanaście Masek - kampania w świecie Legendy Pięciu Kręgów, realia 1 edycji
Shiro Tengu
Kosaten Shiro

Ostatnio edytowane przez Tammo : 23-03-2007 o 02:23. Powód: Dodanie kursywyw paru miejscach
Tammo jest offline