Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 29-11-2014, 12:23   #32
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
MORRIS LEAF

Opuścił spotkanie z Kantykiem nieco oszołomiony. Wampir wydawał się być potężniejszy, niż założył. Na zewnątrz już zrobiło się ciemnawo i Rewir zaczął ożywać, o ile słowo „ozywać” było właściwe w przypadku, gdy większość przechodniów stanowili Martwi – wampiry Nowej Krwi, loup-garou czy zombie.

Tu i ówdzie dostrzegał też Bezcielesnego – głownie zjawę przykutą do miejsca, gdzie trzymały ją jakieś silne wspomnienia lub zakotwiczoną w miejscu śmierci.

Sirene dogoniła go nim zdążył odejść chociażby i dwieście kroków.

- Kantyk poprosił, bym dotrzymała ci towarzystwa w drodze powrotnej.

Zgodził się. Nie dlatego, że potrzebował towarzystwa, ale dlatego, że nie chciał, aby Sirene miała z jego powodu kłopoty.

Za mostem i posterunkiem wsiadł do rikszy, zbyt już zmęczony, by znów spacerować przez pół Londynu na własnych nogach. Do domu dojechał późno. Pogadał z gospodynią a potem, wyczerpany, położył się spać.

* * *

Do wieczora czas dłużył się Morrisowi straszliwie, nawet biorąc poprawkę na fakt, że spał do południa. Nadwątlone walką z piekielnym pomiotem siły w końcu zostały właściwie zregenerowane, a Leaf znów czuł się na siłach przenosić swoją mocą góry. Chociaż nie potrafił.

Przygotował się do wyjścia i ruszył na Rewir z odpowiednim zapasem czasu. Dzisiaj miał spotkać się z Virgiilo – złodziejem, odszczepieńcem i zdrajcą. Miał spojrzeć mu prosto w oczy i zapytać, co zrobił z Pazurem - dziedzictwem braci i sióstr oraz ważnym artefaktem, który Leaf przysiągł odzyskać. Przysiągł uroczyście, na swoje moce, na swoją duszę, na swój honor i na swoje życie.

Na wyznaczone do spotkania miejsce dotarł przed czasem, lecz nie stanowiło to najmniejszego problemu. Lokal już tętnił życiem i mógł uraczyć się czymś dla rozluźnienia napiętych nerwów i zawiesić wzrok na kształtnych wdziękach kelnerek. W końcu w tłumie odszukała go Sirene i wyprowadziła na zewnątrz. Na ulicy czekała błyszcząca limuzyna, a w niej oczekiwał Kantyk.

- Witam serdecznie, panie Leaf, proszę wsiadać. Ja nie gryzę.

Morris nie miał wyboru. Nie mógł okazać, że nie ufa krwiopijcy i po chwili jechali już luksusowym autem przez Rewir. Niezbyt daleko, bo zaledwie kilka przecznic, ale najwyraźniej komuś takiemu, jak baron, nie wypadało chodzić pieszo przez brudne ulice getta nieumarłych. Jeszcze ubrudziłby sobie swoje nieskazitelnie białe, pachnące drogimi perfumami ubranie wykończone koronkowymi obszyciami na rękawach i szyi. W tym stroju Kantyk przypominał bardziej dekadenckiego, małoletniego pedała, a nie potężnego władcę wampirów.

Zatrzymali się przed innym lokalem o nazwie „Westchnienia” i weszli do niego tylnym wejściem, wpuszczeni bez słowa przez potężnego ochroniarza – loup-garou.

Kantyk prowadził najwyraźniej okazując podobne zaufanie Leafowi, jak ten wcześniej jemu, aż znaleźli się w niewielkim, eleganckim pokoju, z którego usunięto wszystkie meble, poza okrągłym stołem na środku. Przy nim, twarzą do wejścia, siedział Virgillo, czy też raczej Vincent Rahagillo, poszukiwany przez Morrisa człowiek. Co prawda zgolił brodę, ale rude włosy nadal pozostawił długie.

- Morris – na widok wchodzącego ojczulka poderwał się gwałtownie z miejsca.
Najwyraźniej Kantyk nie do końca był z nim szczery.

- Chyba macie sobie coś do opowiedzenia – powiedział Kanty, który nagle, szybki jak mgnienie oka, znalazł się w pokoju i stanął z boku stołu, najwyraźniej przyjmując rolę mediatora. – Proszę, siadajcie panowie. Dopilnuję, aby żadnemu z was nie stała się tutaj krzywda.


SIOSTRA KATE

To spotkanie nie było miłe i niosło z sobą jakiś nieokreślony niepokój. Budziło w sercu Kate iskierki złych przeczuć. Nie miała sobie niczego do zarzucenia. Wiedziała już, że to Biuro Rady Ochrony Bezpieczeństwa Londynu pociągnęło za spust pierwsze, ale …

Zdjęcia. Dzieci zamordowane w tak okrutny sposób, że na samo wspomnienie Kate czuła obrzydzenie. To by wyjaśniało reakcję agenta Biura, jeżeli się nad tym zastanowić. Stanęła w obronie jakiegoś zwyrodnialca. Być może. Być może uratowała mu życie, pozwoliła się zaszyć w jakiejś norze, zabić kolejne dziecko.

Siostra Kate nie należała do szczególnie wrażliwych kobiet, ale taka myśl nie mogła pozostać bez rozważenia. A co, jeżeli przed chwilą skłamała i ochroniła współsprawcę – Draco Kozika? Może to była sekta? Koteria czarowników. Czy cel, jaki sobie sama wyznaczyła był wart ich ochrony, nawet nieświadomej.

Znała prawo. Okrutne prawo nowej Wielkiej Brytanii. Gdyby okazało się, że stanęła w obronie sekty morderców oddających cześć demonom, nawet Zakon, do którego należała, wyparłby się jej. Tym bardziej, że śledztwo, które prowadziła było jej własną, prywatną inicjatywą. Musiała o tym pamiętać, gdy następnym razem postawi się BORBL lub podejmie działań. Inaczej odpowiedzieć mogła nie tylko ona, ale cale dobre imię jej współsióstr i współbraci z Zakonu. Nie była już Hariett, lecz siostrą Kate i jej czyny – czy tego chciał, czy nie – odciskały swoje piętno także na innych ludziach.

Rana goiła się bardzo dobrze. Niezawodnie znak, że Pan był jej przychylny.

Telefonowanie wydawało się jej najmniej niebezpieczną czynnością. Nie stwarzało ryzyka, ani zagrożenia dla niej samej, ani dla innych. Pozwalało zachować odpowiedni dystans i odpowiednią anonimowość.

Cztery telefony. Monet powinno jej wystarczyć. A szczęście jej sprzyjało. Za drugim razem usłyszała męski głos po drugiej stronie, lekko trzeszczący i zniekształcony, co było normalne w pofenomenowym świecie.

- Mark Niezawodny – przedstawił się mężczyzna po drugiej stronie, a po wysłuchaniu Hariett dodał. – Jestem ojcem Piotra, i nie, niestety, syna nie było od wczoraj w domu, ale on czasami znika bez zapowiedzi, nawet na kilka dni. Czy coś przekazać, jak wróci?


VINCENT FOX

Czekał go krótki spacer, aż do rozstajów dróg, na które Vincent trafił bez trudu, jakby już kiedyś bywał w tej okolicy. Świat faerie nigdy nie przestanie go zaskakiwać.

Posąg nadal stał we wskazanym miejscu. Przedstawiał kobiecą postać w szatach z kapturem, lecz czas i natura wygładziły kamień tak, że nie dało się rozpoznać ani rysów twarzy, ani żadnych innych symboli.

Wiedziony jakiś dziwnym przekonaniem, że robi to w dobrym miejscu, Vincent zaczął kopać rękami ziemię. W takie sytuacji szpony przydawały się znakomicie. W końcu trafił na jakąś skrzynkę – niedużą szkatułę, a kiedy wyciągał ją z dołu, zorientował się, że nie jest już sam.

Za nim stał jakiś mężczyzna, o twarzy zasłoniętej białą maską i imponującej postawie. Mierzył ponad dwa metry wzrostu i stał wyprostowany, niczym kamienna statua, u której stóp się spotkali.

- Czasami lepiej pewne rzeczy zostawić tam, gdzie leżały – spod maski wydobył się cichy głos, brzmiący niczym pomruk odległej burzy.

- To … to należy do mnie – odparł Vincent, sam dziwiąc się, dlaczego to powiedział.

- Nie mówię o tej szkatule. – Zripostował nieznajomy.

- Ja też nie. – Odciął się Fox.

- Aha.

Wydawało się, że ta niecodzienna rozmowa dobiegła końca, lecz najwyraźniej nie.

- Pójdziesz ze mną.

To nie była prośba. To nie była groźba. W jakiś dziwny sposób mężczyzna w masce wydawał się być pewien tego, że Vincent postąpi tak, jak ten mówi.

- Zaraz wstanie świt i Księżycowe Wzniesienia zmienią się tak, że lepiej nie pozostawać w ich sercu. Najbliżej stąd jest Składowisko. Dotrzemy tam przed przebudzeniem dnia.

- Mam towarzyszy. Nie mogę ich porzucić.

- Nie możesz i nie porzucisz, Vincencie. A teraz chodź, jeżeli chcesz zachować swoje człowieczeństwo jeszcze przez najbliższy czas.

- Kim jesteś? Ty znasz moje imię. Chciałbym poznać twoje.

- Możesz nazywać mnie Rasinarem. Idziesz?


AMY S. LITTLE

Musiała przyznać, że Biuro Ochrony Rady Bezpieczeństwa Londynu działa szybko, jakby nie obowiązywały go zasady biurokracji. Dwa dni po porannym spotkaniu została oficjalnie przeniesiona do Specjalnej Jednostki Eksperymentalnej do Spraw Zwalczania Przestępczości Połączonej. Za tą długą, dziwaczną nazwą, kryła się ośmioosobowa ekipa złożona z czterech policjantów i czterech agentów Biura.

Dostali do swojej dyspozycji dwa pokoje w ich komisariacie, z których jeden należał wcześniej do Amy i jej partnera. Amy dotrzymała słowa danego Hardy’emu. Przyjęła miejsce w „specjalsach”, jak ich jednostkę ochrzcili policjanci. Artur zresztą też. Dołączono do nich jeszcze dwójkę policjantów z dorobkiem związanym z Martwymi: Baileya Robertsona i Louise Hart oraz, poza Hardym, trójkę agentów BORBL: Connora Fergusona – mężczyznę ponurego, jak zimowy poranek, Alice Gibbons – czterdziestopięciolatkę o zimnym spojrzeniu i wąskich wargach zawsze zaciśniętych w kreskę oraz Jackoba Reeda – szczupłego blondyna o wodnistym spojrzeniu wiecznie zmęczonych oczu. Przy nich Hardy mógł uchodzić za wulkan serdeczności i energii. Zresztą taki był.

Po kilkudziesięciu minutach sztywnego poznawania się, policjanci i agenci, w końcu wiedzieli, nad jaką sprawą pracują.

- To dość złożony temat – Hardy wprowadzał „specjalsów” w temat. – Makazz, którego Amy załatwiła w tak spektakularny sposób, był tylko ogniwem łączącym większą sprawę. W Londynie ukrywa się dobrze zorganizowana grupa okultystyczna, nazywająca siebie Towarzystwem. Jej cele są niejasne, lecz wyraźnie zmierzają do jakiegoś punktu zwrotnego. Organizują oni małe grupki, nazwijmy je wyznaniowe. Część z nich praktykuje czarnoksięstwo, składa ofiary z ludzi czy przeistacza się w takie stwory, jak ten nekrofag. Świadome samobójstwo, poprzedzone rytuałem, który pozwala wrócić, jak zombie, a potem, przy pomocy ludzkich członków sekty, żarcie ludzkiego mięsa i przemiana.

- Po co? – zaciekawił się Robertson.

- Hipotetycznie, by stworzyć armie silnych nieumarłych. Pod ścisłą kontrolą Towarzystwa i związanych z nimi sekt. Wiemy już, że oczekują oni na coś, co nazywają powrotem Zapomnianych. Nie wiemy, co to ma znaczyć, ale dosyć mitycznego, nieumarłego szajsu już łazi po ulicach, terroryzując ludzi. Nie potrzebna nam kolejne, zapewne niebezpieczne, dziwadła.

- Tutaj macie akta zgromadzonych przeistoczeńców, takich jak Makazz – do dyskusji wtrącił się Reed. – Pani Little …

- Mieliśmy mówić sobie po imieniu – przypomniał Hardy ich postanowienie początkowe, zaraz po tym, gdy usiedli we wspólnym pokoju.

- Jasne. – Rozwodnione oczy Reeda zamigotały niespokojnie. – Amy i ja zajmiemy się analizą wspólnych dokumentów. Może wyłapiemy coś, jakieś powiązania, pomiędzy zlikwidowanymi fenomenami. Reszta w trzyosobowych zespołach, obstawi dwie podejrzane lokacje. Adresy znajdziecie w dokumentach. Prawdopodobnie mogą tam czaić się następne nekrofagi. Tym razem jednak nie działamy, lecz obserwujemy. Może to pozwoli nam złapać kolejny trop.

- Brzmi rozsądnie – zgodził się Hardy. – Proponuję przetasować się, dla lepszego poznania, całkowicie. Ja pojadę z Arturem i Louise, a reszta, razem, co wy na to.

Nikt nie zaprotestował i po chwili obie trójki wyszły w teren, z dokumentacją potencjalnych przeistoczonych w teczkach.

Amy i Reed zostali sami, w pokoju i zajęli się wertowaniem opasłych teczek z dokumentami dotyczącymi zlikwidowanych nekrofagów. Było ich pięcioro – dwie kobiety i trojka mężczyzn. A lektura zapowiadała się na taką, po której raczej na jakiś czas z diety Amy wyleci czerwone mięso, o ile przez najbliższe dni będzie w stanie wmusić w siebie jakiekolwiek jedzenie.


NATHAN SCOTT, VANNESSA BILLINGSLEY

Vannessa odpoczywała, a Nathan jej pilnował. Nie miało znaczenia, czy pilnuje jej dlatego, że wiedźma jest więźniem, czy dlatego, by dbać o jej bezpieczeństwo. Fakt był jednak faktem – Scott był przy niej i czuwał.

Za oknami zrobiło się ciemno. Z oddali dochodziły stłumione odgłosy miasta – nie tak intensywne, jak przed Fenomenem Noworocznym, lecz nadal słyszalne. Za to na obrzeżach, takich jak dzielnica, w której się znajdowali, cisza przypominała wiejski spokój. Ulica tonęła w mroku – w żadnym z pobliskich okien nie dało się ujrzeć nawet płomyczka świeczki. Faktycznie kilka okolicznych kwartałów musiało być totalnie wyludnionymi. Zza okien dochodził tylko szelest poruszanej wiatrem roślinności, pohukiwania sów oraz granie świerszczy, chociaż na to było nieco za wcześnie.

Nathan wyczuł to pierwszy. Lekkie muśnięcie mocy. Jego zmysł zagrożenia przebudził się z uśpienia. Włosy na karku zesztywniały, mięśnie napięły się bez udziału świadomości. Był przygotowany, gotów do walki!

Drzwi wejściowe rozbryzgły się w deszczu większych i mniejszych kawałków. Ostre drzazgi poszybowały w powietrze.

To, co wparowało do środka, nie było człowiekiem. To był loup-garou. Zbyt szybkie, na to, by posłać mu kulkę, chociaż Nathan spróbował, lecz jedyne, co osiągnął, to kilka dziur w ścianie i gipsowy pył, który wypełnił pomieszczenie.

Loup-garou – młody mężczyzna – rzucił się na niego z chmury drzewnego pyłu!
Był szybki i dobrze znał się na walce. Jednak z kimś takim, jak napędzany mocą uzurpacji i swoją hyperadrenaliną Nathan Scott nie miał szans.

Scott przechwycił go w pół skoku, uderzając ciosem pięści prosto w mostek. Uderzenie złamało napastnikowi kilka kości i cisnęło nim o ścianę, z siłą, która spowodowała poważne pęknięcia.

Trzeba było przyznać loup-garou, że był twardy, bo poderwał się do walki i oberwał ponownie. Tym razem z buta prosto w twarz.

Kopniak posłał ciało pod sufit, wybijając dziurę i loup-garou ponownie wylądował na podłodze.

Hałas związany z walką obudził Vannessę i kiedy stanęła w drzwiach do pomieszczenia, w którym toczył się ten nierówny bój, ujrzała, jak Nathan Scott przygotowuje się do zadania finalnego ciosu jakiemuś loup-garou w którym – ze zgrozą – rozpoznała, mimo krwi, Krisa.

- Nieee – krzyknęła rozpaczliwie, licząc na to, że zdoła powstrzymać byłego egzekutora przed ostatecznym ciosem.

Nic więcej nie mogła zrobić.


DUNCAN SINCLAIR

Krzyknął wyraźnie i głośno, lecz sithe nie posłuchali. Mógł się tego spodziewać. Większość z nich, na dłuższą metę, było aroganckimi dupkami. No i bardzo lubili łucznictwo.

Strzały pomknęły ze świstem w stronę Duncana, a ten użył swoich mocy niszcząc lub odbijając kilka z nich, a reszty po prostu unikając.
Liczył, że ten pokaz uspokoi sithe.

Znów się pomylił.

Zaczęli szyć jeden za drugim, jak na zawodach i nawet strzała jednego z nich zdołała drasnąć policzek Duncana. Zabolało.

I znów.

A potem się obudził. Gwałtownie, po kolejnym policzku, który wymierzyła mu Lunnaviel. Twardym. Bolesnym policzku.

Przez chwilę mrugał oczami, zaskoczony.

Znów znajdował się na łodzi z trzcinowymi elfami, jako załogą.

- Tu nie można zasypiać, mae linnale – łagodny ton głosu Lunnaviel i ostanie słowa „mój kochany”, osłodziły smak krwi w ustach Duncana.

- Śniło mi się… - zaczął.

- Wiem, co ci się śniło. Zostawmy jednak Panią Węży na dnie jej zatopionego królestwa.

- Wy ich…

- Tak. Dawno temu. Ojciec mojego dziadka.

Ton jej głosu sugerował, że nie ma ochoty dalej o tym rozmawiać. Niechętnie, skołowany, odpuścił.

Po kilku długich godzinach spędzonych na zamglonym jeziorze Błoniak wprowadził czółno w nurt jakiejś rzeki dobijającej do Jeziora Snów. Oba brzegi oddalone były od siebie nie dalej niż o pięć, może sześć kroków i gęsto obrośnięte trzcinami. Nurt rzeki był leniwy, a koryto zawalone wieloma omszałymi przeszkodami – pinami drzew, jak też przegniłymi, rozbitymi łodziami.

- Zaraz będziemy na miejscu – poinformował Błoniak zadowolonym z siebie, lecz zmęczonym głosem i faktycznie, trzcinowe zarośla skończyły się i rzeka wyprowadziła ich na ponure, lekko zamglone pola.

Błoniak dobił czółnem do prawego brzegu, w miejscu gdzie rzeka rozlewała się na niewielką, błotnistą plażę. Z błota wystawały dwa wielkie kamienie – podobne Duncan wypatrzył na drugiej stronie. Być może były to podstawy nieistniejącego już mostu lub zwyczajne słupy graniczne. Trudno było się domyśleć.

- Tamtędyk – Błoniak wskazał drogę wijącą się przez osnute mgłą pola. – Tamtędyk dojdziecie, o wielcy pogromcy śmiercionośnych cudactw i prokreatorzy wesołej radości, do Rozstaja.

Lunnaviel wyskoczyła z elfią gracją z czółna a Duncan z przyjemnością postąpił za jej przykładem. Po tak długim czasie spędzonym w ciasnej łodzi miał wielką ochotę zarówno rozprostować nogi, jak i zwyczajnie, po ludzku, odlać się gdzieś potężnie.

- Jesteśmy na Błędnych Rozlewiskach – w tonie głosu Lunnaviel Duncan usłyszał wyraźne ostrzeżenie. – Lepiej nie pozostawać na nich zbyt długo. I nocą nie powinniśmy schodzić ze ścieżki.

Pochyliła się i pocałowała w brudny policzek najpierw Błoniaka a potem drugiego szuwarnika – Płetwiaka. Obaj byli z tego powodu co najmniej szczęśliwi. Radość w ich oczach walczyła z uwielbieniem do pięknej Lunnaviel.

- Obaj spisaliście się doskonale. Jak wrócę do Twierdzy Mgieł zadbam o to, by mój ojciec was odpowiednio nagrodził.

- Zbytek łaski, o przenajpiękniejsza i przecałuśniejsza pani – wymamrotał Błoniak. Płetwiak jeszcze nie doszedł do siebie.

- Choć, Duncanie. Przed podniesieniem się mgieł, chcę oddalić się od Jeziora Snów, najdalej, jak tylko zdołam.


EMMA HARCOURT

- To terytorium Kantyka i jego lokal – Voorda utrzymywała swój kurs w stronę baru. – Nie potrzebujemy z nim zatargu. Towarzystwo woli z nim współpracować. Podwójną wódkę.

Kopaczka rzuciła do barmana, który spojrzał na nią zdziwiony, bo lokal oficjalnie jeszcze nie zaczął działać, lecz wzruszył ramionami i podał zamówienie. Emma spojrzała na Kopaczkę zdziwiona. Zmrużyła oczy, jakby czekając na wyjaśnienie.

- Całowałam się z tym mięśniakiem przy drzwiach. Albo to, albo mogłam zrobić totalną rozpierduchę.

Pochłonęła wódkę jednym szybkim haustem, nawet się nie krzywiąc. Rzuciła barmanowi banknot z wysokim nominałem, dużo wyższym, niż się należało.

- Dziękuję. Reszty nie trzeba.

Spojrzała na Emmę.

- Też chcesz małego szota? Może zimne piwo?

I wtedy, przez drzwi od zaplecza, którymi wcześniej do lokalu dostała się Emma, weszły poszukiwane przez nich bliźniaczki. Wyglądały inaczej, niż na zdjęciu, ale byłe regulator ki od razu je rozpoznały, Jedna z nich wygoliła sobie prawą połowę głowy, a pozostałe włosy zafarbowała na jasnozielony, żarówiasty kolor. Druga ogoliła lewą połowę głowy, a włosy ufarbowała na jaskrawy pomarańcz. Ich stroje były kombinacją krótkich spódniczek, bluzek na ramiączkach, pończoch i wysokich butów ze sprzączkami utrzymanych w zielono-pomarańczowej tonacji.

- O przenajświętszy – rzuciła Kopaczka ujrzawszy dziewczyny. – Ty z nimi rozmawiasz, bo ja się zaraz zarzygam. Albo wpadnę w jakiś amok i powyrywam im ręce i nogi z dupy. Gdybym miała dzieci a one zrobiłyby coś takiego, osobiście nakopała bym im do tyłków.

Bliźniaczki fae minęły ich i ruszyły na górę chichocząc i przepychając się jak nastolatki.

- Idź za nimi i pogadaj. Spróbuj przekonać, by dogadały się ze swoimi krewniakami. Ja tymczasem odszukam szefa tego lokalu i spróbuję rozwiązać ich kontrakt. To może pomóc.

Odwróciła się w stronę barmana.

- Hej. Wiesz, gdzie mogę znaleźć szefa tego lokalu. I jeszcze raz to samo, jeśli łaska.

- Szukasz pracy? – zaciekawił się barman. – Szefa jeszcze nie ma, ale kelnerkami zajmuję się ja.

- Poczekamy na szefa. Co z tym alko?
 

Ostatnio edytowane przez Armiel : 29-11-2014 o 14:09.
Armiel jest offline