Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Inne > Archiwum sesji z działu Inne
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Inne Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemach innych (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 28-11-2014, 23:57   #31
 
Ravanesh's Avatar
 
Reputacja: 1 Ravanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputację
Wpatrywałam się w akta Kleo i Meo zastanawiając się jak u licha miałam je przekonać do powrotu na łono rodziny. W końcu schowałam papiery do teczki dochodząc do wniosku, że jak już je znajdziemy to będziemy improwizowały w zależności od okoliczności. W razie problemów zawsze Ala mogła je po prostu zlać i odprowadzić do Księcia Wiewiórek.

- Cóż, skoro wiemy już wszystko, czas na spacer na Rewir.

Alicia nasunęła okulary na nos i spojrzała na mnie zza przyciemnionych szkieł. Najwyraźniej miała jakiś plan, zapewne taki sam, jaki ukułam przed chwilą sama.

Rewir przywitał nas ciszą i pustymi ulicami. O tej porze dnia nie było w tym nic dziwnego. Większość jego mieszkańców była podatna na promienie słoneczne w mniejszym lub większym stopniu, więc ukrywała się w zamkniętych pomieszczeniach. Natomiast przebywający w Zdechlakowie ludzie dostosowali się do pór aktywności Nieumarłych mieszkańców.

Dla mnie z kolei Rewir był znośny tylko i wyłącznie o tej właśnie porze i jeśli mogłam ograniczyć się do odwiedzania tego miejsca w dzień to tak czyniłam. Niestety zwykle okazywało się, że nie wszystko udawało mi się załatwić w dzień i musiałam szlajać się po tym miejscu także po zmroku. Wtedy wszystko wyglądało tutaj inaczej. Zupełnie inaczej.

„Raj utracony”, hmm Kantyk zawsze miał wyczucie do nazw i lubił się bawić z nieświadomą ukrytych podtekstów klientelą swoich lokali. To pewnie, dlatego że pochodził z czasów, kiedy głównym źródłem salonowych rozrywek były gierki słowne.

- Dobra – stwierdziła Ala wskazując mi wymownie otwarte drzwi na tyłach lokalu. – Ja go zagaduję, a ty robisz rekonesans w środku – spojrzała wymownie na otworzone drzwi prowadzące na zaplecze. – Czy robimy odwrotnie?

- Yah, cóż to za indywiduum. - Skrzywiłam się z niesmakiem - Jak chcesz to z nim gadaj a ja pójdę, chociaż nie sądzę żeby one tam teraz siedziały.

Odmeldowałam się i używając fantomskiej zdolności ukrywania zakradłam się na zaplecze.

Loup-garou nie zwrócił na mnie najmniejszej uwagi, więc weszłam do środka i pierwsze co zobaczyłam to szeroki korytarz zastawiony skrzynkami i metalowymi beczkami. Korytarz ciągnął się, co najmniej kilkanaście metrów, a po obu stronach ujrzałam po cztery pary drzwi. Jedne były szeroko otwarte i stała przy nich jakaś kobieta zliczając coś i uważnie zapisując jakieś informacje na trzymanym w ręce arkuszu papieru. Emanowała śmiercią i na pierwszy rzut oka rozpoznałam w niej słabego wampira Nowej Krwi.

Uznałam, że pozamykane drzwi prowadziły do magazynów i nie miałam tam, czego szukać. Ruszyłam w kierunku Martwej, aby ją minąć i wejść do głównej sali.

Wampirzyca zmrużyła oczy, kiedy koło niej przechodziłam, jakby coś wyczuła, musiałam przejść bardzo blisko niej, ale w końcu zajęła się swoimi sprawami i znalazłam się w głównej sali. Był tam już barman, zaspany mężczyzna koło czterdziestki o posturze brzuchatego smakosza piwa. W krótkim podkoszulku i z tatuażami na rękach wyglądał bardziej jak brat łaka przy tylnym wejściu, niż człowiek. Ale był człowiekiem, bo mnie zauważył.

- Hej. Mała - rzucił szybko. - Nie plącz się tutaj. Idź na górę. Mamy dostawę i cholerny pierdzielnik. Zresztą, przyjechałaś jakąś godzinę wcześniej.

Trochę mnie zatkało, kiedy koleś zwrócił się bezpośrednio do mnie, ale na szczęście wziął mnie za kogoś, kto miał prawo tutaj przebywać. Pokiwałam, więc głową żeby nie stracić kamuflażu i poszłam tam gdzie mi wskazał zanim zdążył zapytać mnie o cokolwiek. Tym jak przemknę obok niego, kiedy będę opuszczała lokal pomartwię się później.

Lokal, jak się okazało, był dwupoziomowy. Na dole znajdował się wielki bar na kilku barmanów, loże i miejsce do tańczenia wraz z długim wybiegiem z charakterystycznymi rurami do tańca. Trudno było określić, co znajdowało się na górze gdzie mnie posłał. Z dołu widziałam tylko amfiladę wokół okoloną zdobionymi poręczami. Lokal wyglądał nawet przyzwoicie. Nie sugerował rozkoszy innych spelun na Rewirze: seksu na żywo w klatkach, orgii, pokazów sado-maso w wykonaniu wampirów. Ot, normalny klub nocny z kelnerkami topless.

Kiedy weszłam na górę zobaczyłam kolejne loże - część z prywatnymi rurami do występów tylko dla kilku, kilkunastu gości. Pomiędzy miękkimi siedziskami uwijało się dwóch brązowoskórych młodych ludzi w szarych, pobrudzonych drelichach szorując podłogi na wysoki połysk. Żaden z nich nie zwrócił na mnie uwagi, chociaż nie emanowali, więc musieli być ludźmi, ale aż tak pochłonęła ich praca.

Przez chwilę zastanawiałam się, gdzie powinnam pójść, ale dość szybko wypatrzyłam wejście koło kilku automatów do gier. Nad pomalowanymi na zielono drzwiami widniał napis TYLKO DLA PERSONELU. Przy automatach kręcił się kolejny mężczyzna w drelichu. Sądząc po rysach twarzy i wieku mógł być ojcem dwójki sprzątaczy. I był zombie, co wyraźnie wyczułam. Najwyraźniej zdechlak robił tutaj za złotą rączkę, bo naprawiał jeden z automatów.

Wyminęłam go i przeszłam przez drzwi. Znalazłam się w ciemnym korytarzu, pachnącym wypaloną trawką i perfumami. Gdzieś, z głębi mrocznego korytarza, dolatywały do mnie dźwięki jakiejś muzyki.

Skrzywiłam się lekko słysząc tę muzykę. Żeby do czegoś takiego tańczyć trzeba było być Martwym. Ruszyłam tropem muzyki rozglądając się uważnie i nadal podtrzymując okrycie niewidzialności.

Zobaczyłam wejście do garderoby otwarte szeroko. Siedział tam ... jakiś mężczyzna o posturze niezaprzeczenie kobiecej i malował sobie twarz. Jego strój: zielone pończochy i kamizelka bez rękawów w miętowym kolorze wzbudziły we mnie nieokreśloną wesołość. Wyczuwałam od niego drganie Całunu, ale takie, jak przy Odmieńcach. Być może efekt wesołości był wywołany mocą fae, której używał. Mężczyzna stał przed lustrem i malował usta zieloną szminką.

Ruszyłam dalej korytarzem i stwierdziłam, że reszta pomieszczeń to były także garderoby wypełnione strojami, perukami i kosmetykami. Nikogo w nich nie było. Zieloniutki był jedyną osobą w tej części lokalu.

Wróciłam, zatem do Leprechona, ściągając po drodze ukrywanie i zagaiłam rozmowę.

- Witaj Zieloniutki. Zapowiada się pracowity wieczór?

Drgnął gwałtownie, jak uczniak przyłapany na czymś zdrożnym. Potem uśmiechnął się szerokim uśmiechem podkreślonym zieloną szminką.

Nie miałam wyboru też się uśmiechnęłam.

- Nie widziałem cię.
Głos miał miękki, niemal dziewczęcy.

- Dopiero przyszłam.

- Nie widziałem cię wcześniej tutaj, kotku. Jesteś nowa?

- Nie pracuję tutaj, póki co. Szukam Kleo i Meo.

- Kochanieńka, tutaj nikogo takiego nie ma. Ale większość pracuje pod pseudonimami, więc jak to imiona to możemy znać je pod innymi.

- Ach tak? A jaki ty przybrałeś pseudonim?

- Froggy, kochanieńka. Niesamowity, zielony akrobata.- Spojrzał na mnie nieco dziwnie. - Musiałaś o mnie słyszeć.

- Jestem nowa i jeszcze zielona - uśmiechnęłam się kokieteryjnie - w tej branży. A Kleo i Meo to siostry bliźniaczki, takie blondyneczki - powiedziałam to takim tonem jakbym zazdrościła im bycia blondyneczkami.

- A te dwa słodziaczki. Cukiereczek i Lizaczek. Prawdziwe dzikuski. Ulubienice tłumu. Wróżę im karierę na lepszych scenach.

Mówił to zupełnie bez zazdrości, jak prawdziwy artysta.

- Cukiereczek i Lizaczek mówisz. No tak. Mają dzisiaj występ?

- Jasne. Co wieczór. A ty, jaki nosisz pseudonim i w czym się specjalizujesz, kotku?

- Różnie mnie nazywano Froggy, a moja specjalizacja zaparłaby dech w piersiach Nieumarłym, gdyby oczywiście oddychali. Dziękuję ci za pomoc i nie będę już zawracać głowy. Poczekam na nie przy barze. Powodzenia podczas dzisiejszego występu.

Uśmiechnęłam się na pożegnanie i wyszłam.

Zeszłam na dół i nawet udało mi się ominąć barman, który był tak zajęty ze tym razem mnie zignorował. Weszłam do korytarza prowadzącego do drzwi od zaplecza i czekały mnie tutaj dwie niespodzianki. Po pierwsze wampirzyca gdzieś zniknęła a po drugie ktoś, zapewne ona, zamknął drzwi, którymi tutaj się dostałam.

Mogłam poszukać Zdechlaczki i odebrać jej klucze, ale aby to zrobić musiałabym ją porazić prądem żeby zmiękła. Wprawdzie każdy powód był dobry żeby potraktować wampira paralizatorem, ale miałam nie robić zamieszania, więc wybrałam inną opcję.

Podeszłam do baru nie ukrywając się już więcej.

Barman skończył ustawianie szklanek. W międzyczasie pojawiło się kilka innych osób, głównie młodych, przystojnych mężczyzn i równie młodych i pięknych kobiet. Kelnerzy i kelnerki. Najwyraźniej zbliżała się pora otwarcia lokalu. Wmieszałam się w tę zgraję i nie namyślając się długo zwróciłam się w stronę głównych drzwi wyjściowych, którymi weszli tutaj pracownicy lokalu z zamiarem wyjścia na ulicę i odszukania Kopaczki.

Nie zdążyłam dotrzeć do wyjścia, gdy Ala weszła do lokalu. Spotkałam się z nią w pół drogi do baru.

- Wiem, że ci ciężko wytrzymać na zewnątrz baru, kiedy jesteś tak, blisko, ale chyba aż tak długo tutaj nie zabawiłam - powiedziałam z marszu.

Vorda uśmiechnęła się szeroko.
- Gadanina z tym osłem na zewnątrz wysuszyła mi gardło.

Wzięłam ją pod rękę i odprowadziłam na bok.

- Podobno nasze Pooka występują tutaj pod pseudonimami Cukiereczek i Lizaczek i dzisiejszego wieczora także mają występ. Czekamy na nie w środku czy lepiej zgarnąć je spod „Raju”, z ulicy?
 
Ravanesh jest offline  
Stary 29-11-2014, 12:23   #32
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
MORRIS LEAF

Opuścił spotkanie z Kantykiem nieco oszołomiony. Wampir wydawał się być potężniejszy, niż założył. Na zewnątrz już zrobiło się ciemnawo i Rewir zaczął ożywać, o ile słowo „ozywać” było właściwe w przypadku, gdy większość przechodniów stanowili Martwi – wampiry Nowej Krwi, loup-garou czy zombie.

Tu i ówdzie dostrzegał też Bezcielesnego – głownie zjawę przykutą do miejsca, gdzie trzymały ją jakieś silne wspomnienia lub zakotwiczoną w miejscu śmierci.

Sirene dogoniła go nim zdążył odejść chociażby i dwieście kroków.

- Kantyk poprosił, bym dotrzymała ci towarzystwa w drodze powrotnej.

Zgodził się. Nie dlatego, że potrzebował towarzystwa, ale dlatego, że nie chciał, aby Sirene miała z jego powodu kłopoty.

Za mostem i posterunkiem wsiadł do rikszy, zbyt już zmęczony, by znów spacerować przez pół Londynu na własnych nogach. Do domu dojechał późno. Pogadał z gospodynią a potem, wyczerpany, położył się spać.

* * *

Do wieczora czas dłużył się Morrisowi straszliwie, nawet biorąc poprawkę na fakt, że spał do południa. Nadwątlone walką z piekielnym pomiotem siły w końcu zostały właściwie zregenerowane, a Leaf znów czuł się na siłach przenosić swoją mocą góry. Chociaż nie potrafił.

Przygotował się do wyjścia i ruszył na Rewir z odpowiednim zapasem czasu. Dzisiaj miał spotkać się z Virgiilo – złodziejem, odszczepieńcem i zdrajcą. Miał spojrzeć mu prosto w oczy i zapytać, co zrobił z Pazurem - dziedzictwem braci i sióstr oraz ważnym artefaktem, który Leaf przysiągł odzyskać. Przysiągł uroczyście, na swoje moce, na swoją duszę, na swój honor i na swoje życie.

Na wyznaczone do spotkania miejsce dotarł przed czasem, lecz nie stanowiło to najmniejszego problemu. Lokal już tętnił życiem i mógł uraczyć się czymś dla rozluźnienia napiętych nerwów i zawiesić wzrok na kształtnych wdziękach kelnerek. W końcu w tłumie odszukała go Sirene i wyprowadziła na zewnątrz. Na ulicy czekała błyszcząca limuzyna, a w niej oczekiwał Kantyk.

- Witam serdecznie, panie Leaf, proszę wsiadać. Ja nie gryzę.

Morris nie miał wyboru. Nie mógł okazać, że nie ufa krwiopijcy i po chwili jechali już luksusowym autem przez Rewir. Niezbyt daleko, bo zaledwie kilka przecznic, ale najwyraźniej komuś takiemu, jak baron, nie wypadało chodzić pieszo przez brudne ulice getta nieumarłych. Jeszcze ubrudziłby sobie swoje nieskazitelnie białe, pachnące drogimi perfumami ubranie wykończone koronkowymi obszyciami na rękawach i szyi. W tym stroju Kantyk przypominał bardziej dekadenckiego, małoletniego pedała, a nie potężnego władcę wampirów.

Zatrzymali się przed innym lokalem o nazwie „Westchnienia” i weszli do niego tylnym wejściem, wpuszczeni bez słowa przez potężnego ochroniarza – loup-garou.

Kantyk prowadził najwyraźniej okazując podobne zaufanie Leafowi, jak ten wcześniej jemu, aż znaleźli się w niewielkim, eleganckim pokoju, z którego usunięto wszystkie meble, poza okrągłym stołem na środku. Przy nim, twarzą do wejścia, siedział Virgillo, czy też raczej Vincent Rahagillo, poszukiwany przez Morrisa człowiek. Co prawda zgolił brodę, ale rude włosy nadal pozostawił długie.

- Morris – na widok wchodzącego ojczulka poderwał się gwałtownie z miejsca.
Najwyraźniej Kantyk nie do końca był z nim szczery.

- Chyba macie sobie coś do opowiedzenia – powiedział Kanty, który nagle, szybki jak mgnienie oka, znalazł się w pokoju i stanął z boku stołu, najwyraźniej przyjmując rolę mediatora. – Proszę, siadajcie panowie. Dopilnuję, aby żadnemu z was nie stała się tutaj krzywda.


SIOSTRA KATE

To spotkanie nie było miłe i niosło z sobą jakiś nieokreślony niepokój. Budziło w sercu Kate iskierki złych przeczuć. Nie miała sobie niczego do zarzucenia. Wiedziała już, że to Biuro Rady Ochrony Bezpieczeństwa Londynu pociągnęło za spust pierwsze, ale …

Zdjęcia. Dzieci zamordowane w tak okrutny sposób, że na samo wspomnienie Kate czuła obrzydzenie. To by wyjaśniało reakcję agenta Biura, jeżeli się nad tym zastanowić. Stanęła w obronie jakiegoś zwyrodnialca. Być może. Być może uratowała mu życie, pozwoliła się zaszyć w jakiejś norze, zabić kolejne dziecko.

Siostra Kate nie należała do szczególnie wrażliwych kobiet, ale taka myśl nie mogła pozostać bez rozważenia. A co, jeżeli przed chwilą skłamała i ochroniła współsprawcę – Draco Kozika? Może to była sekta? Koteria czarowników. Czy cel, jaki sobie sama wyznaczyła był wart ich ochrony, nawet nieświadomej.

Znała prawo. Okrutne prawo nowej Wielkiej Brytanii. Gdyby okazało się, że stanęła w obronie sekty morderców oddających cześć demonom, nawet Zakon, do którego należała, wyparłby się jej. Tym bardziej, że śledztwo, które prowadziła było jej własną, prywatną inicjatywą. Musiała o tym pamiętać, gdy następnym razem postawi się BORBL lub podejmie działań. Inaczej odpowiedzieć mogła nie tylko ona, ale cale dobre imię jej współsióstr i współbraci z Zakonu. Nie była już Hariett, lecz siostrą Kate i jej czyny – czy tego chciał, czy nie – odciskały swoje piętno także na innych ludziach.

Rana goiła się bardzo dobrze. Niezawodnie znak, że Pan był jej przychylny.

Telefonowanie wydawało się jej najmniej niebezpieczną czynnością. Nie stwarzało ryzyka, ani zagrożenia dla niej samej, ani dla innych. Pozwalało zachować odpowiedni dystans i odpowiednią anonimowość.

Cztery telefony. Monet powinno jej wystarczyć. A szczęście jej sprzyjało. Za drugim razem usłyszała męski głos po drugiej stronie, lekko trzeszczący i zniekształcony, co było normalne w pofenomenowym świecie.

- Mark Niezawodny – przedstawił się mężczyzna po drugiej stronie, a po wysłuchaniu Hariett dodał. – Jestem ojcem Piotra, i nie, niestety, syna nie było od wczoraj w domu, ale on czasami znika bez zapowiedzi, nawet na kilka dni. Czy coś przekazać, jak wróci?


VINCENT FOX

Czekał go krótki spacer, aż do rozstajów dróg, na które Vincent trafił bez trudu, jakby już kiedyś bywał w tej okolicy. Świat faerie nigdy nie przestanie go zaskakiwać.

Posąg nadal stał we wskazanym miejscu. Przedstawiał kobiecą postać w szatach z kapturem, lecz czas i natura wygładziły kamień tak, że nie dało się rozpoznać ani rysów twarzy, ani żadnych innych symboli.

Wiedziony jakiś dziwnym przekonaniem, że robi to w dobrym miejscu, Vincent zaczął kopać rękami ziemię. W takie sytuacji szpony przydawały się znakomicie. W końcu trafił na jakąś skrzynkę – niedużą szkatułę, a kiedy wyciągał ją z dołu, zorientował się, że nie jest już sam.

Za nim stał jakiś mężczyzna, o twarzy zasłoniętej białą maską i imponującej postawie. Mierzył ponad dwa metry wzrostu i stał wyprostowany, niczym kamienna statua, u której stóp się spotkali.

- Czasami lepiej pewne rzeczy zostawić tam, gdzie leżały – spod maski wydobył się cichy głos, brzmiący niczym pomruk odległej burzy.

- To … to należy do mnie – odparł Vincent, sam dziwiąc się, dlaczego to powiedział.

- Nie mówię o tej szkatule. – Zripostował nieznajomy.

- Ja też nie. – Odciął się Fox.

- Aha.

Wydawało się, że ta niecodzienna rozmowa dobiegła końca, lecz najwyraźniej nie.

- Pójdziesz ze mną.

To nie była prośba. To nie była groźba. W jakiś dziwny sposób mężczyzna w masce wydawał się być pewien tego, że Vincent postąpi tak, jak ten mówi.

- Zaraz wstanie świt i Księżycowe Wzniesienia zmienią się tak, że lepiej nie pozostawać w ich sercu. Najbliżej stąd jest Składowisko. Dotrzemy tam przed przebudzeniem dnia.

- Mam towarzyszy. Nie mogę ich porzucić.

- Nie możesz i nie porzucisz, Vincencie. A teraz chodź, jeżeli chcesz zachować swoje człowieczeństwo jeszcze przez najbliższy czas.

- Kim jesteś? Ty znasz moje imię. Chciałbym poznać twoje.

- Możesz nazywać mnie Rasinarem. Idziesz?


AMY S. LITTLE

Musiała przyznać, że Biuro Ochrony Rady Bezpieczeństwa Londynu działa szybko, jakby nie obowiązywały go zasady biurokracji. Dwa dni po porannym spotkaniu została oficjalnie przeniesiona do Specjalnej Jednostki Eksperymentalnej do Spraw Zwalczania Przestępczości Połączonej. Za tą długą, dziwaczną nazwą, kryła się ośmioosobowa ekipa złożona z czterech policjantów i czterech agentów Biura.

Dostali do swojej dyspozycji dwa pokoje w ich komisariacie, z których jeden należał wcześniej do Amy i jej partnera. Amy dotrzymała słowa danego Hardy’emu. Przyjęła miejsce w „specjalsach”, jak ich jednostkę ochrzcili policjanci. Artur zresztą też. Dołączono do nich jeszcze dwójkę policjantów z dorobkiem związanym z Martwymi: Baileya Robertsona i Louise Hart oraz, poza Hardym, trójkę agentów BORBL: Connora Fergusona – mężczyznę ponurego, jak zimowy poranek, Alice Gibbons – czterdziestopięciolatkę o zimnym spojrzeniu i wąskich wargach zawsze zaciśniętych w kreskę oraz Jackoba Reeda – szczupłego blondyna o wodnistym spojrzeniu wiecznie zmęczonych oczu. Przy nich Hardy mógł uchodzić za wulkan serdeczności i energii. Zresztą taki był.

Po kilkudziesięciu minutach sztywnego poznawania się, policjanci i agenci, w końcu wiedzieli, nad jaką sprawą pracują.

- To dość złożony temat – Hardy wprowadzał „specjalsów” w temat. – Makazz, którego Amy załatwiła w tak spektakularny sposób, był tylko ogniwem łączącym większą sprawę. W Londynie ukrywa się dobrze zorganizowana grupa okultystyczna, nazywająca siebie Towarzystwem. Jej cele są niejasne, lecz wyraźnie zmierzają do jakiegoś punktu zwrotnego. Organizują oni małe grupki, nazwijmy je wyznaniowe. Część z nich praktykuje czarnoksięstwo, składa ofiary z ludzi czy przeistacza się w takie stwory, jak ten nekrofag. Świadome samobójstwo, poprzedzone rytuałem, który pozwala wrócić, jak zombie, a potem, przy pomocy ludzkich członków sekty, żarcie ludzkiego mięsa i przemiana.

- Po co? – zaciekawił się Robertson.

- Hipotetycznie, by stworzyć armie silnych nieumarłych. Pod ścisłą kontrolą Towarzystwa i związanych z nimi sekt. Wiemy już, że oczekują oni na coś, co nazywają powrotem Zapomnianych. Nie wiemy, co to ma znaczyć, ale dosyć mitycznego, nieumarłego szajsu już łazi po ulicach, terroryzując ludzi. Nie potrzebna nam kolejne, zapewne niebezpieczne, dziwadła.

- Tutaj macie akta zgromadzonych przeistoczeńców, takich jak Makazz – do dyskusji wtrącił się Reed. – Pani Little …

- Mieliśmy mówić sobie po imieniu – przypomniał Hardy ich postanowienie początkowe, zaraz po tym, gdy usiedli we wspólnym pokoju.

- Jasne. – Rozwodnione oczy Reeda zamigotały niespokojnie. – Amy i ja zajmiemy się analizą wspólnych dokumentów. Może wyłapiemy coś, jakieś powiązania, pomiędzy zlikwidowanymi fenomenami. Reszta w trzyosobowych zespołach, obstawi dwie podejrzane lokacje. Adresy znajdziecie w dokumentach. Prawdopodobnie mogą tam czaić się następne nekrofagi. Tym razem jednak nie działamy, lecz obserwujemy. Może to pozwoli nam złapać kolejny trop.

- Brzmi rozsądnie – zgodził się Hardy. – Proponuję przetasować się, dla lepszego poznania, całkowicie. Ja pojadę z Arturem i Louise, a reszta, razem, co wy na to.

Nikt nie zaprotestował i po chwili obie trójki wyszły w teren, z dokumentacją potencjalnych przeistoczonych w teczkach.

Amy i Reed zostali sami, w pokoju i zajęli się wertowaniem opasłych teczek z dokumentami dotyczącymi zlikwidowanych nekrofagów. Było ich pięcioro – dwie kobiety i trojka mężczyzn. A lektura zapowiadała się na taką, po której raczej na jakiś czas z diety Amy wyleci czerwone mięso, o ile przez najbliższe dni będzie w stanie wmusić w siebie jakiekolwiek jedzenie.


NATHAN SCOTT, VANNESSA BILLINGSLEY

Vannessa odpoczywała, a Nathan jej pilnował. Nie miało znaczenia, czy pilnuje jej dlatego, że wiedźma jest więźniem, czy dlatego, by dbać o jej bezpieczeństwo. Fakt był jednak faktem – Scott był przy niej i czuwał.

Za oknami zrobiło się ciemno. Z oddali dochodziły stłumione odgłosy miasta – nie tak intensywne, jak przed Fenomenem Noworocznym, lecz nadal słyszalne. Za to na obrzeżach, takich jak dzielnica, w której się znajdowali, cisza przypominała wiejski spokój. Ulica tonęła w mroku – w żadnym z pobliskich okien nie dało się ujrzeć nawet płomyczka świeczki. Faktycznie kilka okolicznych kwartałów musiało być totalnie wyludnionymi. Zza okien dochodził tylko szelest poruszanej wiatrem roślinności, pohukiwania sów oraz granie świerszczy, chociaż na to było nieco za wcześnie.

Nathan wyczuł to pierwszy. Lekkie muśnięcie mocy. Jego zmysł zagrożenia przebudził się z uśpienia. Włosy na karku zesztywniały, mięśnie napięły się bez udziału świadomości. Był przygotowany, gotów do walki!

Drzwi wejściowe rozbryzgły się w deszczu większych i mniejszych kawałków. Ostre drzazgi poszybowały w powietrze.

To, co wparowało do środka, nie było człowiekiem. To był loup-garou. Zbyt szybkie, na to, by posłać mu kulkę, chociaż Nathan spróbował, lecz jedyne, co osiągnął, to kilka dziur w ścianie i gipsowy pył, który wypełnił pomieszczenie.

Loup-garou – młody mężczyzna – rzucił się na niego z chmury drzewnego pyłu!
Był szybki i dobrze znał się na walce. Jednak z kimś takim, jak napędzany mocą uzurpacji i swoją hyperadrenaliną Nathan Scott nie miał szans.

Scott przechwycił go w pół skoku, uderzając ciosem pięści prosto w mostek. Uderzenie złamało napastnikowi kilka kości i cisnęło nim o ścianę, z siłą, która spowodowała poważne pęknięcia.

Trzeba było przyznać loup-garou, że był twardy, bo poderwał się do walki i oberwał ponownie. Tym razem z buta prosto w twarz.

Kopniak posłał ciało pod sufit, wybijając dziurę i loup-garou ponownie wylądował na podłodze.

Hałas związany z walką obudził Vannessę i kiedy stanęła w drzwiach do pomieszczenia, w którym toczył się ten nierówny bój, ujrzała, jak Nathan Scott przygotowuje się do zadania finalnego ciosu jakiemuś loup-garou w którym – ze zgrozą – rozpoznała, mimo krwi, Krisa.

- Nieee – krzyknęła rozpaczliwie, licząc na to, że zdoła powstrzymać byłego egzekutora przed ostatecznym ciosem.

Nic więcej nie mogła zrobić.


DUNCAN SINCLAIR

Krzyknął wyraźnie i głośno, lecz sithe nie posłuchali. Mógł się tego spodziewać. Większość z nich, na dłuższą metę, było aroganckimi dupkami. No i bardzo lubili łucznictwo.

Strzały pomknęły ze świstem w stronę Duncana, a ten użył swoich mocy niszcząc lub odbijając kilka z nich, a reszty po prostu unikając.
Liczył, że ten pokaz uspokoi sithe.

Znów się pomylił.

Zaczęli szyć jeden za drugim, jak na zawodach i nawet strzała jednego z nich zdołała drasnąć policzek Duncana. Zabolało.

I znów.

A potem się obudził. Gwałtownie, po kolejnym policzku, który wymierzyła mu Lunnaviel. Twardym. Bolesnym policzku.

Przez chwilę mrugał oczami, zaskoczony.

Znów znajdował się na łodzi z trzcinowymi elfami, jako załogą.

- Tu nie można zasypiać, mae linnale – łagodny ton głosu Lunnaviel i ostanie słowa „mój kochany”, osłodziły smak krwi w ustach Duncana.

- Śniło mi się… - zaczął.

- Wiem, co ci się śniło. Zostawmy jednak Panią Węży na dnie jej zatopionego królestwa.

- Wy ich…

- Tak. Dawno temu. Ojciec mojego dziadka.

Ton jej głosu sugerował, że nie ma ochoty dalej o tym rozmawiać. Niechętnie, skołowany, odpuścił.

Po kilku długich godzinach spędzonych na zamglonym jeziorze Błoniak wprowadził czółno w nurt jakiejś rzeki dobijającej do Jeziora Snów. Oba brzegi oddalone były od siebie nie dalej niż o pięć, może sześć kroków i gęsto obrośnięte trzcinami. Nurt rzeki był leniwy, a koryto zawalone wieloma omszałymi przeszkodami – pinami drzew, jak też przegniłymi, rozbitymi łodziami.

- Zaraz będziemy na miejscu – poinformował Błoniak zadowolonym z siebie, lecz zmęczonym głosem i faktycznie, trzcinowe zarośla skończyły się i rzeka wyprowadziła ich na ponure, lekko zamglone pola.

Błoniak dobił czółnem do prawego brzegu, w miejscu gdzie rzeka rozlewała się na niewielką, błotnistą plażę. Z błota wystawały dwa wielkie kamienie – podobne Duncan wypatrzył na drugiej stronie. Być może były to podstawy nieistniejącego już mostu lub zwyczajne słupy graniczne. Trudno było się domyśleć.

- Tamtędyk – Błoniak wskazał drogę wijącą się przez osnute mgłą pola. – Tamtędyk dojdziecie, o wielcy pogromcy śmiercionośnych cudactw i prokreatorzy wesołej radości, do Rozstaja.

Lunnaviel wyskoczyła z elfią gracją z czółna a Duncan z przyjemnością postąpił za jej przykładem. Po tak długim czasie spędzonym w ciasnej łodzi miał wielką ochotę zarówno rozprostować nogi, jak i zwyczajnie, po ludzku, odlać się gdzieś potężnie.

- Jesteśmy na Błędnych Rozlewiskach – w tonie głosu Lunnaviel Duncan usłyszał wyraźne ostrzeżenie. – Lepiej nie pozostawać na nich zbyt długo. I nocą nie powinniśmy schodzić ze ścieżki.

Pochyliła się i pocałowała w brudny policzek najpierw Błoniaka a potem drugiego szuwarnika – Płetwiaka. Obaj byli z tego powodu co najmniej szczęśliwi. Radość w ich oczach walczyła z uwielbieniem do pięknej Lunnaviel.

- Obaj spisaliście się doskonale. Jak wrócę do Twierdzy Mgieł zadbam o to, by mój ojciec was odpowiednio nagrodził.

- Zbytek łaski, o przenajpiękniejsza i przecałuśniejsza pani – wymamrotał Błoniak. Płetwiak jeszcze nie doszedł do siebie.

- Choć, Duncanie. Przed podniesieniem się mgieł, chcę oddalić się od Jeziora Snów, najdalej, jak tylko zdołam.


EMMA HARCOURT

- To terytorium Kantyka i jego lokal – Voorda utrzymywała swój kurs w stronę baru. – Nie potrzebujemy z nim zatargu. Towarzystwo woli z nim współpracować. Podwójną wódkę.

Kopaczka rzuciła do barmana, który spojrzał na nią zdziwiony, bo lokal oficjalnie jeszcze nie zaczął działać, lecz wzruszył ramionami i podał zamówienie. Emma spojrzała na Kopaczkę zdziwiona. Zmrużyła oczy, jakby czekając na wyjaśnienie.

- Całowałam się z tym mięśniakiem przy drzwiach. Albo to, albo mogłam zrobić totalną rozpierduchę.

Pochłonęła wódkę jednym szybkim haustem, nawet się nie krzywiąc. Rzuciła barmanowi banknot z wysokim nominałem, dużo wyższym, niż się należało.

- Dziękuję. Reszty nie trzeba.

Spojrzała na Emmę.

- Też chcesz małego szota? Może zimne piwo?

I wtedy, przez drzwi od zaplecza, którymi wcześniej do lokalu dostała się Emma, weszły poszukiwane przez nich bliźniaczki. Wyglądały inaczej, niż na zdjęciu, ale byłe regulator ki od razu je rozpoznały, Jedna z nich wygoliła sobie prawą połowę głowy, a pozostałe włosy zafarbowała na jasnozielony, żarówiasty kolor. Druga ogoliła lewą połowę głowy, a włosy ufarbowała na jaskrawy pomarańcz. Ich stroje były kombinacją krótkich spódniczek, bluzek na ramiączkach, pończoch i wysokich butów ze sprzączkami utrzymanych w zielono-pomarańczowej tonacji.

- O przenajświętszy – rzuciła Kopaczka ujrzawszy dziewczyny. – Ty z nimi rozmawiasz, bo ja się zaraz zarzygam. Albo wpadnę w jakiś amok i powyrywam im ręce i nogi z dupy. Gdybym miała dzieci a one zrobiłyby coś takiego, osobiście nakopała bym im do tyłków.

Bliźniaczki fae minęły ich i ruszyły na górę chichocząc i przepychając się jak nastolatki.

- Idź za nimi i pogadaj. Spróbuj przekonać, by dogadały się ze swoimi krewniakami. Ja tymczasem odszukam szefa tego lokalu i spróbuję rozwiązać ich kontrakt. To może pomóc.

Odwróciła się w stronę barmana.

- Hej. Wiesz, gdzie mogę znaleźć szefa tego lokalu. I jeszcze raz to samo, jeśli łaska.

- Szukasz pracy? – zaciekawił się barman. – Szefa jeszcze nie ma, ale kelnerkami zajmuję się ja.

- Poczekamy na szefa. Co z tym alko?
 

Ostatnio edytowane przez Armiel : 29-11-2014 o 14:09.
Armiel jest offline  
Stary 12-12-2014, 11:29   #33
 
Efcia's Avatar
 
Reputacja: 1 Efcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputację
Wspólna zabawa z Sam_u_rajuem i Armielem :)

- Nieee – krzyknęła rozpaczliwie, licząc na to, że zdoła powstrzymać byłego egzekutora przed ostatecznym ciosem.
Scott nie zwolnił ręki choć krzyk druidki doszedł jego uszu. Wystrzeliła ona w kierunku napastliwego łaka…
Nie trafiła jednak w jego twarz a zaciśnięta pazurzasta dłoń z hukiem wbiła się w deski obok głowy napastnika.
Scott druga ręka złapał go za szyję i popatrzył pytająco w kierunku dziewczyny.
- Zostaw go. - Powiedziała nadal rozpaczliwym tonem Billingsley jednocześnie podbiegając do nich. - To mój… - Zawahała się na chwilę. - Znam go. - Chwyciła rękę Egzekutora usiłując odciągnąć od szyli przeciwnika. - Puść go. Kris. Rany boskie. - Trochę chaotycznie dobierała słowa.
- Puszczę jak będę miał pewność, że nic nam nie grozi - nie zaciskał bardziej uścisku ale i nie puszczał mężczyzny - Co on tutaj robi? Skontaktowałaś się z nim?
- Tak!! - Wrzasnęła nie zaprzestając swoich z góry skazanych prób odciągnięcia ręki Scott. - Wysłałam mu smsa. Chcesz zobaczyć mój telefon komórkowy?? - Przekręciła powoli głowę, tak żeby móc patrzeć prosto w oczy rogatej sylwetce. W jej oczach czaił się strach ale i determinacja.
- Czy tobie już naprawdę odpierdzieliło? Przecież mogłem go zabić albo on mógł zabić mnie. Rozumiem, że w dupie masz mój żywot ale chwila później albo mniejsza determinacja w ciele tego łaka i byłoby po nim. Skoro tak ci na nim zależny to po jasną cholerę to zrobiłaś? Facet ciągnie za sobą jakąś kawalerię BORBLu? - czerwone oczy rozszerzyły się zdradzając czający się gniew byłego Egzekutora.
- Chyba tobie odpierdzieliło. Niby jak miałam się z nim skontaktować?? Nie jestem telepatą. - Vannessa wzięła kilka głębokich wdechów, żeby się uspokoić. Chociaż bardzo, ale to bardzo korciło ją, żeby porządnie się wydrzeć. - On - Wskazała ręką na leżącego łaka. - bez problemu może mnie znaleźć. Tak mi się wydaje. - Potarła ręka brodę i cofnęła się o krok. - Znamy się bardzo dobrze. No. A teraz puść go z łaski swojej. Szukał mnie. Znalazł. Więc teraz powinno być w porządku. - Mówiła już całkiem spokojnie.
- Będzie jak ustalę czy nie miał ogona - warknął
- Coś ty sobie Kris myślał?? - Spytała Vannessa wilkołaka. Zamknęła przy tym oczy tak jakby chciała powstrzymać łzy. Po czym zakryła ręką oczy. Po chwili przesunęła rękę w dół do ust. Oczy miała już szeroko otwarte i wpatrywała się nimi w krew tuż obok ciała.
Scott puścił faceta i wstał bez słowa. Dopuścił dziewczynę by się nim zajęła. Sam wyszedł z pomieszczenia nie odwracając się nawet. Wyszedł na zewnątrz by upewnić się czy kawaleria druidki przybyła tu pojedynczo czy może stadnie.
- Uuyyyyrrrr…!! - Billingsley wydała z siebie pomruk niezadowolenia. Zacisnęła bardzo mocno powieki i skrzywiła się przy tym. Uniosła do góry obie ręce po czym zacisnęła z całej siły w pięści, tak jakby chciała coś zgnieść. Lepiej powiedzieć, jakby chciała kogoś chwycić za ubranie i potrząsnąć nim z całej siły. Była zła. Najbardziej na siebie. Tkwiła w takiej pozycji przez chwilę, aż praktycznie cała złość z niej uleciała. Zajęła się sprawdzaniem stanu leżącego Krisa. Chwilowy spokój ustąpił miejsca strachowi. Strachowi, że może stracić kogoś bliskiego. Chociaż nie pozwoliła sobie dokończyć tego zdania w myślach. Ręce drżały jej strasznie.
- Kris?? - Przeniosła swoje spojrzenie na twarz mężczyzny gdy sprawdzała tętno. - Kris??
Otworzył gwałtownie oczy. Warknął dziko, ale szybko złagodniał, kiedy zobaczył Vannessę.
- Ty... Nic ci nie jest?

Tymczasem Nathan stanął w wyważonych drzwiach i zlustrował czujnie otocznie. Niczego podejrzanego nie usłyszał, ani nie zauważył. wyglądał na to, że loup - garou przybył sam.

- A co mi niby miało być?? - Spytała zdziwiona. - Co, co, co ty tutaj w ogóle robisz?
- Byli u mnie ludzie z twojej pracy i powiedzieli, że zostałaś porwania. Wytropiłem cię po zapachu. Zaraz tutaj powinni być ze wsparciem. Zostawiłem ich dwie ulice stąd, może kilka dalej.
- O ja pierdolę. - Vannessa powiedziała to bardzo, bardzo powoli. Użyła wulgaryzmów, a to oznaczała że była albo bardzo zdenerwowana, albo bardzo zła. Albo jedno i drugie. - Nathan!! - Wydarła się następnie na całe gardło. - Nie no. - Zwróciła się już ciszej do loup-garou unosząc ręce do góry jakby wołała o pomstę do nieba. - I ty uwierzyłeś w taką bajeczkę?
- Zaprowadzili mnie do kwiaciarni. Tam była, twoja krew, twój zapach.
- Nie no... - Uniosła palec wskazujący prawej ręki do góry, ale zatrzymała go i zrezygnowała z powiedzenie tego co miała powiedzieć. Opuściła rękę. - Mogła tam być moja krew. Wyjaśnię później. Wykorzystali cię. Zresztą nie tylko ciebie. - Machnęła ręką dając do zrozumienia, że to obecnie mało istotny szczegół.
Zanim Scott pojawił się przy dziewczynie omiótł jeszcze wzrokiem okolice. Jego nadnaturalny brzęczek lekko wibrował ale to musiało być spowodowane obecnością łaka. Przynajmniej tak to sobie tłumaczył.
Popatrzył pytającą na dziewczynę, zachowując czujność gdyby jej towarzysz znowu chciał się oddać zapasom
- Obawiam się, - Westchnęła głośno pocierając ręką kark a następnie zakrywając tą samą dłonią połowę ust. - że zaraz - Profilaktycznie przesunęła się by stanąć między mężczyznami. Było to oczywiście głupie i bezsensowne w razie awantury. - będziemy mieli na karku funkcjonariuszy biura. Ilu ich tam było Kris??
- Grupa wsparcia - wilkołak dość szybko odzyskiwał siły.
Oznaczało to około dwunastu ludzi. Możliwe że ze wsparciem jakiegoś nie-człowieka. I broń ciężą. Granaty, karabiny maszynowe, sieci elektryczne, snajperów.
- O rany. - Westchnęła ciężko i z rezygnacją Vannessa. To był naprawdę, naprawdę paskudny dzień.
Nic nie powiedział. Przynajmniej nie od razu. Przez ułamki sekund kalkulował jak tamci mogą zadziałać.
- Wypieprzamy stąd - skalkulował w końcu - Zajmij się Vannesą - rzucił do tego, którego dziewczyna nazwała Krissem - i za mną.
Ruszył w kierunku tylnego wyjścia dostosowując tempo do łaka i dziewczyny. Zastanawiał się czy dla Borblowców mogą stanowić wędkę na którą ci będa chcieli złapać grubsza rybę czy to oni są ich celem.
Druidka nieznacznie kiwnęła Krisowi głową, na znak że w pełni zgadza się z rozporządzeniami Scotta.
Za domem znajdował się zarośnięty wysuszonymi po zimie chwastami ogród, kiedyś pewnie oczko w głowie właściciela posesji. Teraz straszył chaszczami i przerdzewiałym, rozpadającym się płotem, który nie zatrzymałby nawet pięciolatka na trójkołowym rowerku.
Za tym podwórzem znajdowało się kolejne, równie zapuszczone. Cały kwartał był wymarłym miejscem, które ludzie opuścili kilka ładnych lat temu, a przyroda przywłaszczyła sobie na powrót. W razie czego mieli gdzie uciekać. Na razie przypadli przy ziemi, ukryci w krzakach i nasłuchiwali.
Nie słyszeli żadnych samochodów, lecz Scott wyraźnie czuł budzący się zmysł zagrożenia. Zbliżali się, chociaż nie wiedział skąd.
- Są na prawo od nas. - Warknął Kris- Zachodzą dom od tyłu. Pewnie przejdą przez to podwórze.
Były Egzekutor skinął głową łakowi, zatoczył palcem w powietrzu kółko wskazując ich troje a potem skierował go w lewo i zaczął się przemieszczać w tamtym kierunku jak najciszej i jak najmniej widoczny. Nadal nie skorzystał z przyspieszenia ani innych super mocy, by nie pozostawiać, szczególnie Vannessy na pożarcie jej byłym szefom.
- Zawsze możesz mnie tu zostawić. - Wyszeptała Billinglsey. - beze mnie macie szansę im uciec.
Nie wiedział do kogo skierowane było to stwierdzenie, do niego czy do Krisa, ale i tak pozostawił je mimo uszu nie zbaczając na razie z kierunku jaki sobie ustalił.
- Zabiorę ją kilka domów stąd w lewo. Zaszyjemy się tam. Ty zajmij się swoimi sprawami - powiedział Kris.
Nathan skinął głową. Przez chwilę jeszcze skradał się z łakiem i Vannesą by w końcu odłączyć się od nich i znaleźć sobie schronienie w ogrodzie innej posesji niedaleko podniszczałej budy dla psa. Stąd miał dość dobry widok na dom z którego właśnie się wynieśli. Mógł obserwować teren w dziurze miedzy deskami stanowiącymi płot.
- Uważaj na siebie Nathan. - Powiedziała cicho bez odwracania się i nie była pewna czy on jeszcze to usłyszał.
Kris ruszył przodem, trzymając się krzaków i co chwilę węsząc w powietrzu, jak dzikie zwierzę. Vannessa szła za nim, trzymając się blisko, wiedząc, że Kris wyczuje wrogów szybciej, niż oni jego, dzięki swoim nieludzkim zmysłom. Loup-garou prowadził ją dalej na zarośnięte podwórka, przez rozwalone i poczerniałe ruiny jakiegoś domu, przez kolejny zachwaszczony, zapomniany ogród, aż wyszli na nierówną drużkę wydeptaną przez dzikie zwierzęta pomiędzy dwoma parcelami. Kris wybrał jakiś dom, z wyłamanym oknem przez które dostali się do środka. Kiedy znalazła się w śmierdzącym pleśnią i grzybami wnętrzu poczuła prawdziwe zmęczenie. Znów odezwały się zawroty głowy.
Zacisnęła mocno powieki i przyłożyła rękę do skroni drugą szukając jakiegoś oparcia. Błędnik szalał i musiała inaczej dać mózgowi znać, że jest w stabilnej pozycji. Po pijaku, przy karuzeli w głowie, skutkowało postawienie chociaż jednej nogi na podłodze. Tutaj stała obiema, a i tak mocno kręciło się jej w głowie. W końcu trafiła ręką na coś miękkiego i ciepłego, na Krisa.
- Muszę się na chwilę położyć. - Powiedziała siląc się na spokojny i normalny ton. - Drobna kontuzja po porannej akcji. - Nawet wydała z siebie pomruk, który w jej mniemaniu miał być śmiechem.
- Zaraz coś znajdziemy - powiedział Kris z troską w głosie.
Chociaż mieszkanie zostało opuszczone, to jednak trudne warunki życia po Fenomenie spowodowało, że ktoś już je splądrował i wyniósł wszystko, co nadawało się na sprzedaż albo rozpałkę. Jednak w jednym z pomieszczeń na dole znaleźli rozpadającą się wersalkę.
- Tutaj powinno być znośnie - mruknął Kris. - Teraz zachowajmy ciszę. Mogą przeszukiwać okolicę, jak nie znajdą cię w tamtym domu.
Kiwnęła głową i pozwoliła położyć się na zniszczony mebel. Po mimo zmęczenia i dolegliwości w głowie kołatały się pytania.
Jak ona wplątała się w ten cały bałagan??
Jak ona wplątała w to wszystko Krisa??
I najważniejsze.
Jak ona przekona Scotta, że nie miała nic wspólnego z pojawieniem się agentów biura. Przecież z jego punktu widzenia mogło to wyglądać jak zaplanowana akcja.
 
__________________
- I jak tam sprawy w Chaosie? - zapytała.
- W tej chwili dość chaotycznie - odpowiedział Mandor.

"Rycerz cieni" Roger Zelazny
Efcia jest offline  
Stary 12-12-2014, 23:39   #34
 
liliel's Avatar
 
Reputacja: 1 liliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputację
- Mark Niezawodny – przedstawił się mężczyzna po drugiej stronie, a po wysłuchaniu Hariett dodał. – Jestem ojcem Piotra, i nie, niestety, syna nie było od wczoraj w domu, ale on czasami znika bez zapowiedzi, nawet na kilka dni. Czy coś przekazać, jak wróci?

- Obawiam się, że pański syn nie wróci. Szukają go pewni ludzie - Katie zrobiła dramatyczną pauzę po to tylko aby przemyśleć swoją listę priorytetów. Znaleźć Niezawodnego to jedno, ale upewnienie się na ile zarzuty BORBLi są prawdziwe to drugie. - Proszę pana, czy… mogłabym pana odwiedzić? Najlepiej niezzwłocznie. Pomówić o problemach Piotra i zadać kilka pytań?

- Nie . nie wiem - zawahał się wyraźnie wystraszony głos po drugiej stronie. - A czy to coś pomoże Piotrowi?

- Na to liczę. Panie Niezawodny, są tylko dwa wyjścia z tej kabały. Albo ja znajdę Piotra jako pierwsza, albo zrobią to ludzie, którzy bardzo źle mu życzą.

- Co to za ludzie? - Wyraźnie się zaciekawił.

- Nie powinnam mówić przez telefon. Panie Niezawodny, mogę przyjechać do pana i pomówimy w cztery oczy?

- Dobrze... dobrze. - Wahał się jedynie przez chwilę. - Proszę.

- Niech mi pan poda adres, będę w ciągu godziny.

W końcu go podał. Katie nabazgrała go w notesie i nie tracąc czasu pomaszerowała w stronę metra. Na rozkładzie wyznaczyła sobie przesiadki i udała się tam bezzwłocznie.

Adres znajdował się w kamienicy - zadbanej, jak na czasy po Fenomenie. Na parterze mieściła się elegancka kawiarenka oraz lombard z książkami, ubraniami i jakimiś niedużymi meblami. Adres Niezawodnego znajdował się w podwórzu - zadbanym, jak cała kamienica. Z eleganckim ogrodem którego centralną część stanowiło jakieś drzewo, o tej porze roku jednak tracącym jeszcze na swoim naturalnym pięknie. Drugie piętro. Pachnąca czystością i wypiekami klatka schodowa, schludnie odmalowane na pomarańczowy kolor drzwi.

Kate zastukała do drzwi i czekała rozglądając się po klatce. Przyjemna okolica. Ale nawet taka potrafiła wydać na świat psychopatę.

- Kto tam? - usłyszała cichy, wystraszony głos po drugiej stronie.

- SiostraKate. Rozmawialiśmy przez telefon - wyjaśniła rozglądając się uważnie czy nikogo nie ma w pobliżu. W końcu skoro BORBL szukał Piotra pojawią się też w jego rodzinnym domu, to tylko kwestia czasu. A podskórnie czuła, że jeśli oficerowie Biura ją tu zastaną będzie musiała się tłumaczyć.
- Tak. Oczywiście. Proszę wejść.

Otworzył jej drzwi przedwcześnie posiwiały mężczyzna o łagodnej twarzy podobnej do twarzy Piotra. Jasne oczy spojrzały na zakonnicę z burzą emocji, wywołanych najpewniej jej oficjalnym ubiorem.
Jak to szło? "Za mundurem panny sznurem!"
Z mężczyznami jest podobnie? Albo... mundur jednak ma znaczenie? A boży bojownicy w hierarchii seksapilu plasują się tuż przed pracownikami oczyszczalni miejskiej.
- Proszę - zrobił jej miejsce. - Do salonu. Napije się pani czegoś?

W domu pachniało świeżo umytą podłogą i jabłkami.
- Proszę sobie nie robić kłopotu - Katie weszła do wskazanego pomieszczenia i… spojrzała prosto w oczy stojącego w rogu funkcjonariusza Cromaca.

- Szlag… - wyszło jej z ust jakoś niezamierzenie.

- Szczęść Boże - wyszczerzył się szyderczo agent BORBL mierząc do niej z pistoletu. - Proszę sobie usiąść. Chętnie posłucham, co ma pani do powiedzenia.

Mark spojrzał na nią przepraszająco.
- Nie miałem wyboru - usprawiedliwił się.

- Nic nie szkodzi - Katie zajeła miejsce na kanapie i sięgnęła do kieszeni. - Ten pistolet jest naprawdę konieczny? Boi się pan, funkcjonariuszu Cormac, że się na pana rzucimy? Starszy pan i zakonnica? - nuta sarkazmu przebijała przez chmurę dymu z odpalonego papierosa.

Nie uśmiechnął się. Nawet nie skrzywił.
- No dobrze, mój pingwinku. Porozmawiajmy o Piotrze Niezawodnym. Co o nim wiesz? Co cię z nim łączy? Opowiedz mi szczerze, jak księdzu przy robieniu laski.

Mark zrobił oburzoną minę.
- Ty, stary, siadaj tam, na krześle. A ty, pingwin, gadaj.

Katie spokojnie zaciągnęła się papierosem, tylko ledwie zauważalnie zwęziły jej się oczy. Wylot pistoletu centralnie przed jej nosem wyglądał dość złowieszczo ale przekornie odparła.
- Nie.

- Nie? - Zdziwił się Cormac. - Naprawdę nie. To przykre. Odstrzelę temu człowiekowi dłoń. Za każde twoje nie.
Skierował lufę na starszego Niezawodnego.
- Więc, raz jeszcze, pytam. Porozmawiajmy o Piotrze Niezawodnym. Co o nim wiesz? Co cię z nim łączy?
Powtórzył, jak rasowy psychol.

- Spokojnie - ton głosu Katie złagodniał. - Nie ma potrzeby nikogo krzywdzić. Wszystko opowiedziałam panom poprzednio. Jak mówiłam, nie znam go. Rozmawiałam z nim moze 3 minuty a potem pojswiliście się wy.

- Czego od niego chciałaś? Konkrety. Szczerze, bez owijania w bawełnę.
- Żeby odczytał dla mnie pewien przedmiot - wcale jej się nie podobało to przesłuchanie ale nie zamierzała ryzykować życiem starszego pana.
- Jaki i po co? I skąd wiedziałaś, że to potrafi?*
- To osobista sprawa, która nie ma nic wspólnego z Niezawodnym. Przedmiot, który ma związek z zaginięciem mojego brata, prowadzę dochodzenie na własną rękę. A o umiejętnościach Piotra słyszałam na Rewirze - skłamała ale wiedziała, że nie może wydać Donovana. Jeśli BORBLE zaczną go prześwietlać i zorientują się, że dysponuje niewielką choćby mocą usuną go, tak jak chcieli usunąć Niezawodnego. Nie wyda na kolegę wyroku śmierci.

- To my ocenimy, czy sprawa ma coś wspólnego czy nie z Niezawodnym. - Mruknął BORBL. - Proszę raz jeszcze powiedzieć, co zaszło tej nocy, kiedy nasz agent miał dokonać regulacji przestępcy.

- Już mówiłam… - westchnęła ciężko - poprosiłam Troya, znajomego Niezaawodnego aby zabrał mnie na spotkanie z nim. Nim zdążyłam z Piotrem dojść do sedna konwersacji pojawił się regulator. Strzelił kiedy zaczęłam wypytywać się o powody. Piotr chyba zbiegł, nie wiem do końca.

- Trochę to naciagane. - Pokręcił głową niezadowolony. - Trudno mi jakoś w to uwierzyć, że nie znałaś go wcześniej.

- No cóż, mnie trudno było uwierzyć, że przedstawiciel prawa postrzelił mnie bez większego powodu. Widać to dni niespodzianki.

- Widać jednak miał powody.

- Albo był odrobinę niezrównoważony. Widzę, że w BORBL uczą was lekką ręką sięgać po broń. W MRze tak nie było, ludzie mieli tam zasady.

- Problem polegał na tym, że w MR nie było ludzi. Tylko potwory udające ludzi i zagrażające innym. Ale w końcu zrobiono z tym porządek. A kulkę, jaka pani kupiła, to zapewne za te przekonanie, ze postępuje pani słusznie. Tak czy owak, jest pani jedyną osobą, która była na miejscu zajścia i mogła widzieć sprawcę. Coś mi mówi, że nie jest pani ze mną do końca szczera i mam cholerną ochotę wpakować panią do samochodu i zawieźć do Komory. Po kilku minutach pracy nad panią będziemy wiedzieli wszystko.

Oczy zwęziły mu się niebezpiecznie.
- Jak pani uciekła z miejsca wydarzenia z raną postrzałową?
Zapytał patrząc jej prosto w oczy.
- A może ... nie była pani sama?

- Mam dość ciągłych oskarżeń i mierzenia we mnie bronią - Katie wstała z kanapy i dla pewności stanęła na linii strzału między funkcjonariuszem i starszym panem. - Do komory? BORBL pogrywa sobie bardzo śmiało, panie Cormac. Ale myśli pan, że pańscy przełożeni byliby zachwyceni mając na karku mój zakon, cały Kościół powrzechny i opinię publiczną do wtóru? To by świetnie wyglądało w nagłówkach. Zakonnica torturowana w komorze BORBL.

- Nikt by się tym nie przejął. - Odpowiedział agent nie siląc się na podnoszenie głosu. - Szczególnie, jakby zakonnica przyznała się do rzezi, jaką współczyniła z wcielonym złem, jakim jest Niezawodny. A na to znajdą się dowody. Bez najmniejszego problemu. Zeznania świadków. Zeznania rodzin pomordowanych. Nawet zeznania pana Marka, jak poprosimy - spojrzał na starego Niezawodnego. - Może nawet zeznania młodego Niezawodnego. W jakim świetle postawiłoby to pani zakon?

Ostatnie pytanie postawił twardym, ostrym tonem, a ona wiedziała, że nie blefuje, że ma odpowiednie zaplecze by to zrobić. Że kłamstwo BORBL ... wymyka się spod kontroli niczym demon spuszczony ze smyczy.

- Wszyscy mieszkańcy Londynu osobiście pójdą z pochodniami i benzyną by wypalić do fundamentów wasze gniazdo grzechu. A szczególnie islamiści którzy już rozumieją, jak nalezy postępować z Martwymi i tymi, którzy z nimi współpracują.
Wbił w nią swój paskudny, zimny wzrok.
- Więc niech mi siostra nie pierdoli i nie kryje się za swoim kościółkiem, bo po tym, jak pojawił się Fenomen, większość ludzi ma serdecznie dość kłamliwych pingwinów i księży. Próbujecie ratować swoją trzódkę, ale przegrywacie ze starymi bóstwami, z pogańskimi kultami. Taka jest prawda. Niech siostrzyczka pojmie w końcu. Albo siostra gra tak, jak my zagramy, albo ... zrobi się nieprzyjemnie. Dopadniemy Niezawodnego i jego koleżków, chociażbyśmy mieli utopić we krwi pół Londynu i jedna zdechła zakonnica nie stanie nam na przeszkodzie. Więc jak coś wiesz to mów teraz, albo pogadasz sobie z naszymi specami od przesłuchań. jak, postrzelona, zwiałaś z miejsca morderstwa naszego człowieka? Kto ci pomógł?

- Jest pan szalony - siostra Kate pokiwała głową z mieszanką niedowierzania i smutku. - Prawda jest taka, że nie mam pewności co do Niezawodnego, czy chcecie go poddać regulacji bo dysponuje mocą, którą pogardzacie czy... rzeczywiście zamieszany jest w te morderstwa. Ale jak na pana patrzę i słucham, wymachującego bronią, grożącego że odstrzeli cywila aby zmusić mnie do zeznań a w końcu roztaczającego wizję, że zaszantażuje wszystkich aby zrujnować mnie, zamknąć w klatce i torturować a w finale zdeptać reputację całego kościoła… Dochodzę do wniosku, że pan nie jest normalny. Pana metody są naganne a dusza przeżarta zgnilizną. I pingwiny mieszkają na Antarktydzie, ja jestem zakonnicą panie funkcjonariuszu. Nie mam pojęcia gdzie przebywa obecnie Piotr Niezawodny, jak też powtarzałam już wielokrotnie - znałam go może pięć minut. Ale pan mi i tak nie uwierzy i zrobi swoje bo jest pan zaślepiony obsesją dorwania go, co w końcowym zestawieniu stawia pana po stronie “tych złych”. Nawet jakbym wiedziała gdzie jest Piotr nie wydałabym go fanatykowi, jeśli istnieje szansa, że dam wam rozszarpać na strzępy niewinnego człowieka. Nie wezmę na siebie odpowiedzialności za tą śmierć. Chyba, że ma pan niezbite dowody na to, że on jest mordercą. Jeśli mnie pan przekona, nie szantażem i groźbą ale zwykłymi argumentami, chętnie pomogę wam w tym śledztwie. Mam doświadczenie, w MRze pracowałam w charakterze konsultanta. Ale coś mi mówi, że cała ta przemowa była stratą czasu bo pan i tak już wie, że zaciągnie mnie do waszej osławionej komory.

Uśmiechnął się. Szeroko, wilczo, dziko. Wymierzył pistolet prosto w jej twarz i przymrużył oczy.
- Rozmowa ... z tobą ... - wycedził przez zęby nie odrywając oczu od jej twarzy. - Sprawia... że czuję sporą ... ekscytację.
Zakasłał cicho.
- Wiesz ... zmieniłem zdanie. Rozwalę cię tutaj i teraz, na miejscu, a potem przelecę twojego trupa. Potem zdmuchnę pana Niezawodnego i zaczekam na jego synalka.

- Obawiam się, że tego nie zrobisz.
Do rozmowy wtrącił się trzeci głos. Dobrze znany Harriett. To był Draco Kozak.
Funkcjonariusz BORBL odwrócił się w jego stronę szybko. Niezbyt jednak szybko. Kula trafiła go prosto w oko i Cormac uapdł na ziemię z łoskotem. Zakonnica widziała groteskowy rozbryzg krwi na ścianie, za plecami jeszcze przed chwilą żywego agenta.

Dopiero teraz dotarło do niej, że nie słyszała strzału.
- Widzę, że wpadamy na te same pomysły, siostrzyczko - Draco podszedł do ciała i przyjrzał mu się uważnie. Potem schował pistolet z tłumikiem i wyjął coś z jednej z kieszeni. Piersiówkę.

Ale nie napił się z niej, jak sądziła, lecz wylał kilka kropel na ciało Cormaca.
- Abi! Exi spiritus immunde!
Trupem wstrząsnęły drgawki, jak przy ostrym ataku epilepsi. Z ust wydobył się paskudny skowyt, a potem coś, co przypominało kulkę czarnego, skłębionego dymu. Zawiesina znikła jednak równie szybko, jak się pojawiła.
- I już - Draco łyknął z piersiówki i schował ją do kieszeni.

- Przepraszam, że nie częstuję. Panie Niezawodny. Proszę zabrać najważniejsze rzeczy i pójść ze mną. Nie może pan tutaj zostać. Szybko!
Starszy mężczyzna bez słowa sprzeciwu pobiegł wypełnić polecenie.
- A ty? Ktoś wiedział, że tutaj przyjechałaś?

- Nie wydaje mi się - Katie podejrzliwie wskazała na piersiówkę. - Co mu pan zrobił?
- Zastrzeliłem go? - Draco spojrzał na nią zdziwiony. - Inaczej on zabiłby i panią i pana Niezawodnego - dodał tonem usprawiedliwienia. - Wiem, że to było ... brutalne, ale nie miałem wyboru.
- Chodziło mi o menażkę - nie dawała za wygraną.
- Złodzieje ciał najwyraźniej nie przepadają za dobrą, irlandzką whiskey - wzruszył ramionami. - Jestem egzorcystą. A to jest mój ... katalizator. Tak chyba się to nazywa.

- Złodzieje ciał? - Katie zamrugała bezwiednie. - Czyli… skoro to nie był funkcjonariusz Cormac, to kto?
- Funkcjonariusz Cormac zawładniety przez jednego z duchów służacych komuś, kogo spotkać byś nie chciała.
- Czyli… podszywali się pod nich aby dorwać Niezawodnego? Tylko po co?

- No i właśnie to jest pytanie, siostro. Ważne pytanie, na które chcielibyśmy ... chciałbym poznać odpowiedź. Czemu BORBL szuka Niezawodnego. Czemu szuka kilku innych wydawałoby się nieważnych osób.

- W takim razie może odpowiemy na nie razem? Zdaje się, że czy chcę czy i nie i tak tkwię w tym bałaganie po uszy. No i chcę znaleźć Piotra.

- Może. Kto wie. Na razie musimy spadać. Pan starszy zaraz będzie gotowy, a drugi z agentów może za jakiś czas się pojawić.

Kozak podszedł do ciała i przykucnął nad nim niemalże twarzą w twarz.
- Słyszysz mnie Andrefallusie niedomyty. To ja rozwaliłem twoją marionetkę. I rozwalę każdą jedną sucz, którą postawisz mi na drodze. Wiemy, gdzie się ukrywasz. Wiemy, kim jesteś. Idziemy po ciebie. Bez odbioru, brudny fiucie.
Wstał i spojrzał na zakonnicę z przepraszającym uśmieszkiem.
- Zaszyj się gdzieś. Udawaj, że cię tutaj nie było. Spotkajmy się jutro w południe przy Wielkim Benie.

- Dobrze. Ale póki pan Niezawodny się pakuje, może rzućmy oko na pokój Piotra? Może znajdziemy tam jakiś trop gdzie może się ukrywać albo dlaczego BORBLE… tzn, ci złodzieje ciał chcąc go dopaść. Razem pójdzie nam szybciej.

- Nie sądzę, by coś tam było, siostrzyczko. Z tego co wiem, Piotr nie mieszkał już z ojcem. Poszedł na swoje. Ale zostań, jeśli chcesz. My lecimy.

- Jego obecnego adresu mi pewnie nie podasz?

- Nie znam. Myślałem, że jego ojczulek coś będzie wiedział. Ale chyba się pomyliłem. Tak czy siak spaliłem i jego i ten lokal, zabijając tego podmieńca. Więc zabieram go stąd w inne, bezpieczne miejsce. Inaczej skończy martwy.

Harriet skinęła tylko na znak, że rozumie ale właśnie notowania pana Draco Kozaka z zakonu Drakokozaków wywindowały w górę. Dobry człowiek, ciężko w tych czasach o takich jak i o zwykłą ludzką przyzwoitość.
- Idźcie. Do zobaczenia jutro - pożegnała się zdawkowo.

A sama ruszyła do dawnego pokoju Piotra, czy też małego Piotrusia. Postanowiła dać sobie kwadrans aby uniknąć kolejnego niepożądanego spotkania. Zerknęła na zegarek, na wysadzany maleńkimi błyszczącymi kamyczkami cyferblat i złotą bransoletkę. Pogładziła ją bezwienie. Prezent od ojca. Drobiazg o ogromnej wartości sentymentalnej. I… wartości w ogóle. Ktokolwiek zerkał na zakonnicę w ascetycznym prostym habicie i z papierosem karykaturalnie skwierczącym w kąciku ust nie powiedziałby, że nosi złoty wysadzany brylancikami zegarek ze szczerego złota, za który można by kupić dobry samochód.

Zresztą, Katie była w posiadaniu kilku sportowych wozów jak i wielkiego domu z ogrodem na obrzeżach Londynu. Piękna staromodna budowla wypełniona była dziełami sztuki, antykami i… pajęczynami. Uśpiony, martwy dom w którym wszystko nakryto białymi prześcieradłami i zamknięto na ctery spusty. Katie tak bardzo przerażała myśl, że zostanie jednynym spadkobiercą majątku Hensingtonów.

Boże, błagam aby Daniel jeszcze żył. Przeżegnała się, wzięła głęboki oddech i zaczęła przetrząsać pomieszczenie. Musiała się śpieszyć.
 

Ostatnio edytowane przez liliel : 13-12-2014 o 00:05.
liliel jest offline  
Stary 13-12-2014, 18:22   #35
 
Gryf's Avatar
 
Reputacja: 1 Gryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputację
- Choć, Duncanie. Przed podniesieniem się mgieł, chcę oddalić się od Jeziora Snów, najdalej, jak tylko zdołam.

- Już pędzę, prokreatorko wesołej radości. - Odparł Sinclair sznurując spodnie. Czas, który jego towarszyszka poświęciła na dworne pożegnanie, spędził za pobliską kępą szuwarów pozbywając się z pęcherza objętościowej równowartości połowy beczki piwa. - Prosto przed siebie, nie schodzimy ze ścieżki. Przyjąłem.
Posłał oddalającym się szuwarnikom klasyczny wojskowy europejski salut, który nieporadnie, acz z radością odwzajemniły. Zebrali graty i przez chwilę maszerowali w milczeniu.
- Myślę, że tamtą klątwę można zdjąć. - powiedział, jakoś odruchowo ściszając głos. - Te sny z których tutejsi budzą się tonąc, wszystko zaczyna mi się składać w jakąś całość…to.. da się jakoś zakończyć. Nie jestem do końca pewien jak, ale chyba byłem na dobrej drodze.

- Wielu już próbowało. Wielu się nie udało. Moi przodkowie popełnili błąd. Nie chcesz chyba tam wracać?
Zatrzymała się, odwróciła i spojrzała na niego. Stanął w miejcu i przez chwilę - chyba po raz pierwszy - poważnie rozważył to pytanie.

- Nie, chyba nie chcę. Myślę, że cokolwiek mają za uszami twoi przodkowie, Pannie Wężowej Gębie nie można ufać. - Powiedział w końcu i ruszył przed siebie. - Po prostu coś w tej historii nie daje mi spokoju. Na tej tamie, która lada chwila miała być rozwalona, wciąż byli wasi ludzie. Pełnlli straż jak gdyby nigdy nic. Co tam się właściwie wydarzyło?

- Wiem niewiele więcej, niż ty. Mój lud zniszczył tamę i zalał wszystkich mieszkańców tej domeny. Razem z ich potwornościami i grzechami, jakich się dopuszczali. My, sithe, znani jesteśmy z dość bezwzględnych rozwiązań, jeżeli zmusza nas do tego konieczność. Nie chcesz jednak porozmawiać o czymś innym?

- Pewnie. Zawsze chciałem spytać…o co chodzi z tą waszą zajawką na średniowiecze?

- Nie rozumiem?

- No wiesz… Miecze, konie, wieże, zamki. Podróżujecie między światami, widzicie dużo rzeczy, nie kusiło was nigdy żeby przez którąś z mgieł zamówić sobie skrzynkę senteksu? Ja rozumiem, pojedynki, magiczna broń, sam używam miecza, ale już szturmowanie twierdzy machinami oblężniczymi, no wybacz, mocno trąci myszką…

Pochłonięci konwersacją podążali wzdłuż ścieżki. Ścieżki jak najbardziej prawdziwej, udeptanej humanoidalnymi stopami, i ścieżką symboliczną, bajkową, z której nie wolno było zejść bo… Sinclair niezbyt pamiętał, czy tłumaczono mu czemu, ale był stuprocentowo pewien że sprzeciwienie się zakazowi spotka się z szybką, nadnaturalną i zupełnie realnie bolesną i śmiercionośną odpowiedzią. Tu w Fairylandzie tak już po prostu było.
Nie był szczególnie zdziwiony, gdy po jakimś czasie we mgle wokół zaczęły roztaczać się wabiące jego zmysły iluzje. Okolica zdawała się znajoma, przez chwilę nabrał pewności, że gdyby wszedł na mijany pagórek zobaczyłby Szkocję i Mur, był niemal pewien że słyszał głosy krzyczące po gaelicku, niektóre wzywały pomocy. Może Wnuk Oberona pomylił się w obliczaniu cyklów mgieł… może po prostu wystarczyło skręcić ze ścieżki, przejść przez łąkę i… cholera, iluzje były naprawdę dobre, a wiedza o ich istnieniu pomagała tylko połowicznie.
Jednak udało się. Nie zboczył ze szlaku na centymetr, podążając śladem kołyszącej przed nim biodrami przewodniczki. Dotarli do wysokiej grobli, wzdłuż której szli przez resztę dnia, by w końcu zatrzymać się i resztę nocy odpocząć w niewielkim brzozowym zagajniku.
 
__________________
Show must go on!
Gryf jest offline  
Stary 14-12-2014, 01:13   #36
 
Sam_u_raju's Avatar
 
Reputacja: 1 Sam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputację
Podziękowania dla Efci i Armiela

Muzyka

* * *
Nathan skinął głową. Przez chwilę jeszcze skradał się z łakiem i Vannesą by w końcu odłączyć się od nich i znaleźć sobie schronienie w ogrodzie innej posesji niedaleko podniszczałej budy dla psa. Stąd miał dość dobry widok na dom z którego właśnie się wynieśli. Mógł obserwować teren w dziurze miedzy deskami stanowiącymi płot.
- Uważaj na siebie Nathan. - Powiedziała cicho bez odwracania się i nie była pewna czy on jeszcze to usłyszał.

Usłyszał i w głębi ducha nawet się ucieszył z tych słów. Dawało to nadzieję, że nie pomylił się względem dziewczyny

Zobaczył wrogów pierwszy. Było ich trzech. Dobrze uzbrojeni w solidnych kamizelkach kuloodpornych na korpusie, z kominiarkami na twarzach i z latarkami na broni, których snopy omiatały nierówny, dziki teren.
To byli zawodowcy. Potrafił to rozpoznać na pierwszy rzut oka. Byli żołnierze lub nawet komandosi. Pewni siebie, czujni, zdający sobie sprawę z tego, co czyha na nich po drugiej stronie. Tego, na co plują. Tego też był pewien. Co oznaczało, że mogą mieć w zanadrzu jakieś nieładne sztuczki, jakąś "tajną broń". Na razie go nie zauważyli. Istniała więc szansa, że uniknie konfrontacji. Lecz co w tedy z łącznikiem?

Tego obawiał się najbardziej, wobec czego starał się jak najbardziej w miarę możliwości obserwować otoczenie. W ręku trzymał kawałek kamienia jaki znalazł koło siebie. Nie jako broń ale bardziej jako rzecz, która może mu pomóc odwrócić uwagę bądź spłoszyć informatora na którego dotychczas czekali. Gdyby tylko mógł go wypatrzyć. Po cichu liczył jednak, że nikt nie przyjdzie. Przynajmniej nie teraz. Gdyby jednak było trzeba mieć lepszy widok nie zamierzał siedzieć na dupie w jednym miejscu ale spróbować się przekraść w inne. Ostrzeżenie łącznika było dla niego teraz najważniejszą sprawą.

Tymczasem BORBL wdarł się do domu w typowy dla służb specjalnych, skoordynowany sposób, ze wszystkich stron. Ukryty w mroku i chaszczach Nathan słyszał ich pokrzykiwania, meldunki, słyszał jak przeszukują jedno pomieszczenie po drugim, aż w końcu usłyszał.

- Uciekli!

- Posokowiec!

- Yes sir!

- Łap trop śierściucha!

- Yes sir!

- Ech - Scott westchnął bezgłośnie. Jednak szanse na to, że obejdzie się bez zabijania zmalały praktycznie do zera. Kurcze on naprawdę nie lubował się w zabijaniu. Tajemnice Vannessy coraz bardziej gmatwały sytuację. Gdyby chociaż napomknęła cokolwiek o łaku…
To co?
Nic do jasnej cholery by to nie pomogło. I tak by jej szukał. Straty mogą zostać zminimalizowane. Musi się jednak upewnić, który to Posokowiec. Sprzątnąć go albo przynajmniej wyeliminować na dłuższą metę a potem odciągnąć pozostałych od tego miejsca. Jeżeli jeszcze do niego postrzelają to przynajmniej istniała duża szansa, że zaalarmowany informator na którego czekali odpuści albo chociaż będzie ostrożniejszy. O ile będzie w pobliżu.
Zbyt dużo rzeczy zależnych było od losu a ten skurwiel często nie był łaskawy. Wyjął spluwę i czekał aż węszący wylezie z domu. Trzeba było uciszyć ich supernaturalny alarm.
 
Sam_u_raju jest offline  
Stary 14-12-2014, 16:05   #37
 
Autumm's Avatar
 
Reputacja: 1 Autumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputację
~*~

Sprawność działania Biura faktycznie budziła podziw, szczególnie w kontraście do jego innych aktywności, takich jak wymiana informacji z innymi siłami bezpieczeństwa, skonstatowała Amy, pakując swój skromny dobytek w karton i podpisując kolejne papiery uprawomocniające jej nowy stan. Koledzy podśmiewali się za plecami, ale to chyba była po prostu zwykła koleżeńska złośliwość; Amy była na tyle lubiana i znana w komisariacie, że nikt nie podejrzewał jej o skok na kasę czy chrapkę na specjalne przywileje. Ona sama uważała to za naturalną konsekwencję swojego dotychczasowego śledztwa, choć zapewniła solennie Artura (a bardziej samą siebie), że bardziej wciągnąć się do BORBL'u nie da.

~*~

Nie była nawet trochę zaskoczona, kiedy okazało się kto będzie nadawał ton śledztwu. W dokumentach mogła figurować jako lider zespołu, ale mocniejsza pozycja agentów była wyraźnie odczuwalna, mimo równego stanu osobowego pomiędzy nimi, a policjantami.

Z drugiej strony Amy przyznawała sama przed sobą, że jej - i generalnie policyjna - wiedza na temat "nadnaturali" (czy też "Martwych", jak fachowo nazywali ich agenci Biura) jest bliska zeru. Można było doszukiwać się różnych powodów takiego stanu rzeczy, na ten moment rozsądne było jednak zdać się na specjalistów, nawet jeśli trzeba było zapłacić za to częściową utratą kontroli nad biegiem śledztwa.

Zresztą, kiedy wciągnęła rękawiczki (ilość nowych miejsc, ludzi i bodźców, które mogły zaatakować jej wyczuloną empatię była zbyt duża, by pozwolić sobie na hazard dotykania czegoś gołą, czująca skórą) i otworzyła pierwszą teczkę, od razu poczuła, jak wślizguje się w rytm i rygor sprawy.

Przeglądanie materiałów było ciężką przeprawą nawet dla doświadczonej policjantki. Żołądek się buntował, oczy też, a mózg z całej siły odrzucał napływające do niego obrazy, a przede wszystkim płynące z nich wnioski. Amy na próżno łamała sobie głowę nad tym, co mogło motywować *kogokolwiek* do tak ohydnych - i zdających gwałt ludzkiej naturze - czynów. Owszem, zdarzali się seryjni mordercy, psychopaci czy inne, wykolejone jednostki, ale zawsze stanowili tylko pojedyncze, izolowane przypadki. Pojawienie się ich nagle i w dużej liczbie naprawdę musiało oznaczać, że trafili na fragment *czegoś* naprawdę dużego... i naprawdę paskudnego.

Na szczęście, wbrew pierwszemu, nieco sztywnemu i nie najlepszemu wrażeniu towarzyszący Amy "bąblowiec" (taka ksywka, nadawana agentom Biura, też krążyła po komisariacie) okazał się cennym wsparciem i to nie tylko merytorycznym. Reed był miły, nawet szarmancki, ale bez narzucania się z pomocą. Odpowiadał na wszystkie "głupie" pytania policjantki, a co najważniejsze - z dużą wyrozumiałością i taktem podszedł do jej sposobu pracy i kłopotów z przetrawieniem zawartości szokujących akt.

~*~

Pracowali długo i w skupieniu, przerywając wertowanie kremowych stron tylko po to, żeby dopytać się o szczegóły, albo skonsultować ze sobą jakąś hipotezę. Amy miała wrażenie, że nad głową tyka jej jakiś bezwzględny zegar; skoro "Towarzystwo" - sekta, grupa czy kult, opętana chęcią zatrząśnięcie w posadach bezpieczeństwem kraju - tworzyło w ukryciu koszmarną armię, oznaczało to, że zniknięcia ludzi i przemienienia w nekrofagi będą się mnożyć. To nie było śledztwo post factum - dochodzenie po nitce do kłębka, kiedy kluczowe okoliczności nie miały prawa się już zmienić. To był prawdziwy wyścig z czasem, próba przewidzenia, co zrobi niewidzialny i tajemniczy wróg, pozbawiony jakichkolwiek skrupułów. I nadzieja, że tym razem uda się go wyprzedzić, nim zaginą kolejne dzieci, albo świat ujrzy następna zdeformowana potworność.

Wgryzając się w informacje o sprawie, Amy coraz bardziej rozumiała niektóre ze stawianych Biuru (a wcześniej MR'owi) zarzutów; nie usprawiedliwiała ich, bynajmniej, ale potrafiła wyobrazić sobie sytuacje w których zwyczajne sposoby działania zawodziły i by walczyć z tego typu złem, trzeba było sięgnąć po nadzwyczajne środki. Bo jeżeli ktoś był w stanie oddać - dosłownie - swoją duszę za obietnicę nieśmiertelności, to co mogło zmusić takiego... człowieka do namysłu nad swoimi czynami? Czy ci, którzy decydowali się pożerać dzieci w zamian za utrzymywanie swojego nadnaturalnego stanu, byli jeszcze w ogóle ludźmi i zasługiwali na ludzkie traktowanie...?

Akta nie przyniosły jej odpowiedzi na te niespokojne pytania. Pokazały za to, kim były osoby, które stały się nekrofagami. Zaskakującym, wspólnym mianownikiem było dla nich przynależność do skrajnych grup religijnych, wyznaniowych czy światopoglądowych... które ostrze swojego świętego gniewu kierowały właśnie przeciw Martwym i wprost nawoływały do ich eksterminacji.

To zupełnie nie trzymało się kupy i Amy z Reedem długo dyskutowali o tym, co mogło to oznaczać. Kusząca wydawała się hipoteza, że przemienieni zostali nekrofagami wbrew własnej woli - w ramach kary za ich poglądy i działania. Kwerenda po indeksie osób zaginionych obaliła jednak to podejrzenie - nikt tych osób nie szukał, nikt nie zgłaszał porwania - należało więc założyć, że jakakolwiek motywacja gościła w tych zwichrowanych umysłach, była ona świadoma i silna.

Cokolwiek jednak powodowało, że fanatyczni obrońcy życia stawali się nagle gorliwymi wyznawcami zgoła odmiennej filozofii, zawężało to krąg poszukiwań kolejnych nekrofagów do mniejszego grona. Amy ustaliła najbardziej interesujące ją kryteria opisujące podejrzane (jej zdaniem) grupy: wzmożona aktywność, znamionująca niedawny dopływ sił lub środków, krótki czas działania i ograniczone grono członków (pomagający utrzymać w tajemnicy swoje poczynania) i działalność na rzecz lokalnej społeczności typu prowadzenia stołówek dla bezdomnych, noclegowni czy szkół - budzącego najmniej podejrzeń sposobu na dostęp do "świeżego mięsa". Przygotowanie interesujących ją akt musiało jednak potrwać; pod wieczór, z głową pełną wizji krwawej miazgi Amy pożegnała się z agentem i wróciła do domu, planując "w następnym rzucie" zająć się analizą zaginięć dzieci i bezdomnych, by skorelować je z aktywnością inkryminowanych sekt.

~*~

Do domu wróciła znów po zmroku; to stawało się reguła, kiedy wciągnęła się w jakieś wymagające śledztwo i nawet Śnieżka nie miała zbyt wielkich pretensji za zostawienie jej tak długo samej. Tablica z rozrysowanym na niej chaotycznym snem spoglądała na Amy jak wyrzut sumienia, więc spodziewając się że i tak szybko nie zaśnie, złapała za butelkę wina i komplet przewodników, urządzając sobie długą wirtualną wycieczkę po Londynie i okolicach, usiłując dopasować znane jej miejsca do tych na rysunkach - niestety bez efektu. Trudno; w przeciwieństwie do "sprawy Towarzystwa", jak ochrzciła w myślach swoje aktualne dochodzenie, tu nie gonił jej czas ani presja przełożonych, a łamigłówkę onirycznych wizji rozwiązywała dla własnej przyjemności.

Pamiętała wciąż o szokujących faktach, jakich się dzisiaj dowiedziała i położyła się spać dopiero wtedy, kiedy miała pewność że wypiła dość alkoholu, by jej sen był głęboki i czarny.
 
__________________
"Polecam inteligentną i terminową graczkę. I tylko graczkę. Jak z każdą kobietą - dyskusja jest bezcelowa - wie lepiej i ma rację nawet jak się myli." ~ by Aschaar [banned] 02.06.2014
Nieobecna 28.04 - 01.05!
Autumm jest offline  
Stary 14-12-2014, 17:47   #38
 
Ravanesh's Avatar
 
Reputacja: 1 Ravanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputację
- Podwójną wódkę. - Rzuciła Kopaczka do barmana.

Ja i barman w odpowiedzi rzuciliśmy jej zdziwione spojrzenia.

- Całowałam się z tym mięśniakiem przy drzwiach. Albo to, albo mogłam zrobić totalną rozpierduchę.

Byłam prawie pewna, że mogłaby tego uniknąć gdyby chciała i załatwić to jakoś inaczej, ale najwyraźniej nie chciała.

- Też chcesz małego szota? Może zimne piwo? – Zwróciła się do mnie.

- Nie, dzięki.

Powiedziałam głośno, po czym nachyliłam się Vordzie do ucha i dodałam już szeptem.

- Następnym razem zamienimy się miejscami i ja będę zagadywać, bez żadnego obłapiania.

No i wtedy przyszły poszukiwane przez nam bliźniaczki.

- O przenajświętszy! Ty z nimi rozmawiasz, bo ja się zaraz zarzygam. Albo wpadnę w jakiś amok i powyrywam im ręce i nogi z dupy. Gdybym miała dzieci a one zrobiłyby coś takiego, osobiście nakopałabym im do tyłków. – Skomentowała ich wejście Ala.

W tym czasie dziewuszki ruszyły na górę.

- Idź za nimi i pogadaj. Spróbuj przekonać, by dogadały się ze swoimi krewniakami. Ja tymczasem odszukam szefa tego lokalu i spróbuję rozwiązać ich kontrakt. To może pomóc.

- A nie lepiej od razu powyrywać im te ręce i nogi i odwieźć kadłubki Calmowi. W końcu nikt nie wspominał, w jakim mają być stanie. - Rzuciłam na odchodnym Kopaczce do ucha podnosząc się szybko z miejsca i podążając za dziewczętami.

Vorda zagadała do barmana.

- Hej. Wiesz, gdzie mogę znaleźć szefa tego lokalu. I jeszcze raz to samo, jeśli łaska.

- Szukasz pracy? – Zaciekawił się barman. – Szefa jeszcze nie ma, ale kelnerkami zajmuję się ja.

- Poczekamy na szefa. Co z tym alko?

Usłyszałam oddalającą się rozmowę w tle, gdy zbliżałam się długimi krokami do poszukiwanych bliźniaczek. Kiedy się prawie z nimi zrównałam objęłam je obie od góry ramionami.

- Cześć dziewczyny.- Powiedziałam z entuzjazmem - Mogę was odprowadzić do garderoby? Jestem wielką fanką waszej twórczości. Wielką fanką.

- Fajowo! - Krzyknęła jedna z nich. - Jasne.

Druga milczała, ale nie zaprotestowała, więc ruszyłyśmy we trzy na górę.

- Kto by pomyślał, że się tak od razu na was natknę. Muszę mieć dzisiaj dobry dzień.

Kontynuowałam dalej tym samym lekkim i pełnym entuzjazmu tonem idąc z Pooka na górę.

Dziewczyny nie komentowały. Wymieniały rozchichotane pozdrowienia z innymi pracownikami, którzy patrzyli na nie z podziwem zupełnie mnie ignorując. Uznałam to za potwierdzenie mojego kunsztu Fantomki.

W końcu doszłyśmy do drzwi na górze, naprzeciwko pana Froggyego. Jedna z bliźniaczek otworzyła je kluczem i spojrzała na mnie.

- Do zobaczenia, złociutka. - Uśmiechnęła się przyjaźnie. - Dalej tylko we dwie z siostrzyczką.

- Doprawdy? Już mnie spławiacie? A myślałam, że sobie porozmawiamy o tym, dlaczego takie Pooka jak wy zadają się z wampirami i dlaczego mimo, że spodziewałam się zastać tutaj Kleo i Meo to zamiast tego zastałam Cukiereczka i Lizaczka? – Zrzuciłam od razu tę bombę i czekałam na ich reakcję.

Obie odwróciły się, jak na komendę. Moje słowa odniosły odpowiedni skutek, bo obie spojrzały na mnie prezentując kalejdoskop rożnych emocji. Widziałam strach, gniew, ale też, co dziwniejsze, nadzieję oraz szaleństwo. Wszystkie te emocje pojawiły się równie nagle i równie nagle zgasły. Poczułam, że wdepnęłam w coś poważniejszego niż mi się na początku wydawało.

- Kleo i Meo mają wolne od nudnego życia - powiedziała pozornie niefrasobliwym tonem jedna z nich. - I nie mają zamiaru wrócić. Zobacz zresztą nasz występ, doceń. Wtedy zrozumiesz.

Druga fae przypatrywała się nam w milczeniu, żując zapamiętale gumę.

- Dobra?

- A skąd wiecie czy już nie oglądałam waszych popisów? – Odparowałam.

- Dzisiaj? Nie sądzę.

- Oczywiście, że dzisiaj nie. Przecież dopiero, co przyszłyście. – Zauważyłam.

- Czyli nie widziałaś - dodała druga strzelając gumą do żucia. - Co dzień jest inny dzień. Co noc jest inna noc. Jesteśmy jak wiatr lub rzeka, nigdy dwa razy takie same. Nigdy.

Potem wydała z siebie dziwny dźwięk - ni to szelest, ni to szum, który mógł być szumem drzew lub rzeki. Następnie ruszyła w moją stronę napierając na mnie drobnym, gibkim ciałem zupełnie ignorując zasady zachowania dystansu. Najwyraźniej miała zamiar "wypchnąć" mnie z garderoby, chociaż słowo "wypchnąć" nie było tutaj właściwe, bo dziewczyna była znacznie drobniejsza i niższa ode mnie.

Nie przejęłam się zupełnie napieraniem Młodej. Zostałam w miejscu jak wmurowana w ziemię, patrząc się z lekkim uśmieszkiem na dziewczynę.

- Nie przyszłam tutaj oglądać waszych popisów tylko dowiedzieć się, dlaczego tak bardzo próbujecie się odciąć od fae i dlaczego fae tak bardzo zależy na waszym powrocie na łono, powiedzmy, rodziny. Tak bardzo, że aż Calm nie chce nam oddać czegoś, co należy do nas, póki was nie sprowadzimy do domu. A nam zależy na tej rzeczy.

- Aaaa. Więc to stryjaszek cię przysłał. Wszystko rozumiem. Zależy mu na pełnym kręgu. Nie ma mowy. W parku jest nudno i sztywno i nikt nie docenia naszych starań. Mamy w nosie nudę. Chcemy się baaawić!

- A tak z ciekawości spytam - dodała druga fae. - Co stryjaszek ma wam oddać? I dlaczego mówisz o sobie "nam"?

- Mówię "nam", bo nie przyszłam tutaj sama. I chcę się dowiedzieć czy naprawdę jesteście tak ważne dla Calma czy to tylko odwlekanie sprawy, bo on nie ma tego, co powinien nam oddać.

- A co powinien wam oddać? - Zainteresowała się jedna z bliźniaczek przyglądając się mi z zainteresowaniem. Druga tymczasem zaczęła się rozbierać, zrzucając kolejne części garderoby i odsłaniając smukłe, wysportowane ciało o jasnej jak mleko skórze.

- A czemu o to pytasz? - Przeniosłam całą swoją uwagę na spokojniejszą bliźniaczkę, ignorując tą drugą bardziej szaloną. - Słyszałaś może coś na temat klucza, który wasz książę dostał na przechowanie?

- Klucza - druga bliźniaczka zastanawiała się przez chwilę. - Nie. Chyba nie. Ale powiem ci coś. Jak Calm zacznie kombinować, to będzie kombinował. Taką ma już stryjaszek naturę.

- Hej, Kleo - wtrąciła się druga fae wskakując jednocześnie w stringi. - Mam zabawny pomysł. Podejdź, to ci go opowiem.

Kleo uśmiechnęła się do mnie i podeszła, a druga siostra przyłożyła usta do jej ucha i zaczęła coś szeptać. Potem obie spojrzały na mnie i zachichotały złośliwie.

- Moja siostra ma pomysł - powiedziała Kleo w końcu. - Jak dzisiaj wieczorem wystąpisz z nami na scenie, to zaraz po występie pójdziemy z tobą do Calma.

- Hej, Kleo ja mam jeszcze lepszy pomysł. – Powiedziałam z entuzjazmem - A może nie wystąpię i wy pójdziecie ze mną do Calma i na miejscu się przekonamy czy on rzeczywiście coś kombinuje, bo zgodnie z umową będzie nam musiał oddać klucz. A później niezależnie od tego czy on go odda czy nie wy będziecie sobie mogły znowu uciec i pójść tańczyć nawet na przyjęciu urodzinowym Draculi, jeśli będziecie miały taki kaprys. - Uśmiechałam się promiennie podczas wygłaszania tej kwestii.

- Eeee - obie pokręciły głowami równocześnie. - Nie. Nic z tego nie będziemy miały. Żadnego funu. Żadnego enjoyu. - Zabawnie i nieco denerwująco zniekształcały słowa. - Pokręcisz się trochę po scenie, zrzucisz kilka rzeczy, nawet nie musisz pokazywać niczego, czego nie chcesz, ani tyłeczka, ani bułeczek. Pomożesz nam rozbawić widownię i jesteśmy twoje. To nasza ostateczna oferta.

- Wiecie z tą waszą propozycją wiążą się dwa dość poważne problemy po pierwsze to ja nie jestem zabawna, wręcz przeciwnie, jestem tak nudna, że jak zostaję sama ze sobą to prawie natychmiast zasypiam, a po drugie to gdybym pokazała tym wampirom chociażby skrawek ciała, którego zwykle nie ujawniam to musiałabym je potem wszystkie unicestwić. Zakładam, że rozumiecie, jakie to byłoby nieodpowiednie naciskać na mnie żebym wykonała to, co wcześniej wspomniałyście. - Nabrałam tchu - Zatem wy już coś zaproponowałyście, co mnie nie odpowiada, później ja coś rzuciłam, co wam się nie spodobało to teraz kolej na was żebyście zaproponowały coś innego.

- Phi - prychnęła Meo. - Faktycznie, jesteś nudna. Chodź Kleo. Trzeba się pokolorować.

Kleo spojrzała na mnie.

- Zostań. Popatrz na nasz występ. Zrozumiesz, czemu uciekłyśmy. A potem pogadamy. Po wszystkim, dobra.

- Naprawdę? Wasze wygibasy na scenie pozwolą mi wszystko zrozumieć? - Zapytałam z przekąsem - A wy wolicie zostać tutaj zamiast pójść ze mną i sprawdzić, w co dokładnie wpakował się wasz wujaszek? Ale nie wy macie w dupie, co się stanie z waszym zgromadzeniem byle tylko w życiu mieć trochę funu.

Przerwałam i spojrzałam uważnie na dwie bliźniaczki.

- Te wampiry też mają was głęboko w swoich nieumarłych dupach. Teraz się może wami jarają, ale jakbyście znikły nikt by się tym nawet nie zainteresował, jak przelotną modą, która przeminęła. A gdybyście miały jakieś kłopoty to nikt z nich nie kiwnąłby nawet palcem żeby wam pomóc.

Uśmiechnęłam się.

- Ale to wam pasuje, bo jesteście takie same jak oni. No może poza kłami i tym całym syfem z krwią.

Przestałam się uśmiechać sprawdzając reakcję dziewczyn na moje słowa.

- Macie godzinę czasu a potem pójdziecie ze mną i dowiecie się, co dokładnie dzieje się w parku i co Calm zrobił z naszym kluczem. Rozumiemy się? - Nachyliłam się do przodu ukrywając twarz w cieniu, ale nadal dokładnie przypatrując się dziewczynom.

- Czyżbyś nam groziła? - Zapytały nagle obie, w tej samej milisekundzie, wpatrując się we mnie inaczej, bardziej drapieżnie. Jak coś dużo groźniejszego niż zbzikowane fae. Coś gorszego, złośliwszego i paskudnego. - Naprawdę?

Znów ten zgrany chórek, jakby słowa padały z jednych ust, nie z dwóch. Przeszył mnie niespodziewany dreszcz. Było coś złowieszczego w sposobie, w jaki to robiły i miałam ochotę prowokować je dalej żeby zobaczyć, co z tego wyniknie i do czego obie będą w stanie się posunąć, ale przywołałam się do porządku. Miałyśmy załatwić to z Alą na spokojnie, tak, aby nie utracić wsparcia tych fae, więc spasowałam.

- Ja wam nie grożę. Idę na kompromis. Tak jak prosiłyście. Obejrzę ten wasz występ mimo, że uważam to za stratę czasu i spodziewam się, że wy dotrzymacie waszej części umowy i pójdziecie zrobić to o co ja was z kolei proszę. Chyba doszłyśmy do porozumienia w tym względzie, prawda?

- Jasne - to łagodniejsza Meo odpowiedziała.

Kleo zajęła się nakładaniem makijażu.

- Super. Poczekam na widowni.

Wyszłam nie zamykając za sobą drzwi a kiedy doszłam do końca korytarza użyłam ukrywania i zawróciłam, aby przejść koło drzwi Faerie i sprawdzić jak dobrze działało moje ukrywanie na Kleo i Meo.

Dość szybko zorientowały się, że wróciłam pod ich drzwi. Cholerne Pooka i ich wyostrzone zmysły i czujność. Musiałam wziąć to pod uwagę gdybym zamierzała zastosować rozwiązanie siłowe.

- A kiedy zaczyna się wasz występ? – Zapytałam udając ze to pytanie było powodem moje powrotu.

- Zawołają nas. – Odparły i zamknęły drzwi do garderoby.

Powoli ruszyłam na dół zastanawiając się nad sprawą Kleo i Meo. Miałam już hipotezę, dlaczego uciekły i kręciły się z nie swoim gatunkiem. Teraz trzeba było tylko sprawdzić moje podejrzenie.

Na dole nie znalazłam Ali, więc nie dowiedziałam się na razie nic o szczegółach kontraktu Cukiereczka i Lizaczka. Zajęłam miejsce blisko sceny i czekałam na Vordę oraz występ bliźniaczek.
 
Ravanesh jest offline  
Stary 15-12-2014, 13:06   #39
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
NATHAN SCOTT

Od wschodu powiał dość silny wiatr. Poruszył krzakami, zaszeleścił wyschniętymi po zimie badylami. Pierwszy podmuch świeżości po kilku dniach słońca. Możliwe że zwiastun pierwszej, wiosennej burzy.

Loup-garou zatrzymał się po wyjściu z na pół zrujnowanego budynku, w którym ukrywał się Scott i Vannessa. Wciągnął w płuca powietrze, ze świstem słyszalnym nawet przez Scotta. To był doskonały moment na atak.

Nathan przymierzył krótką chwilę i posłał solidną dawkę pocisków prosto w pierś i twarz celu. Kule naprzemienne – ołów i srebro. Urozmaicenie techniki wprowadzone kiedyś MR, przez kogoś, kto nazywał się Russel Kain. Loup – garou upadł na ziemię wyjąc przeraźliwie przez okaleczone usta. Jego ciało zadrgało, zmieniało się w hybrydę człowieka i psa – z tego, co dało się dostrzec, chyba jamnika. No tak. W końcu ludzka dusza mogła opętać nie tylko wilki, wilczury, dzikie bestie, lecz także poczciwe zwierzęta domowe – pinczerki, ratlerki czy jamniki.

Nathan nie miał jednak czasu do tych przemyśleń, bo do akcji włączyli się ludzie z Biura. Faktycznie, byli doskonale wyszkoleni. Niecałą sekundę później zasypali krzaki, w których ukrywał się Nathan, gradem kul. Pociski posiekały badyle, rozerwały ziemię, a jedna kula nawet niegroźnie drasnęła odskakującego do kolejnej kryjówki Nathana.

- Tam!

Kolejne pociski zaczęły rozrywać krzaki nad jego głową, za jego plecami. Ryć ziemię wokół. Gnojki, naprawdę byli dobrze wyszkoleni. Ale z kimś tak szybkim, na tak mega hyperadrenalinowym haju, jak Nathan, po prostu nie mieli szans.

Odpowiedział ogniem strzelając z biodra, bardziej dla postrachu, zmuszając ich do poszukania sobie kryjówek, niż po to, by kogoś zabić, ale i tak chyba skosił jednego z agentów, bo usłyszał bolesny krzyk dochodzący z miejsca, które ostrzelał. Potem spiął mięśnie i pomknął bok, przeskakując bez wysiłku parkan pomiędzy posesjami, wyskakując w górę, niczym rozszalały zmiennokształtny. Upajał się swoją szybkością, wiatrem na twarzy i bezsilnością przeciwników. Nie uciekał jednak daleko. Obiegł teren szerokim łukiem i przyczaił się po drugiej stronie ulicy, skąd miał dobry widok na ich zdemaskowaną kryjówkę.

Zaparkowały pod nią dwa samochody bojowe, w tym jeden klasyczny jeep MR-u z zamontowanym na stelażu ręcznym karabinem maszynowym. Paskudna broń zdolna rozerwać na strzępy wampira Starej Krwi, z którą raczej nie chciał konfrontować swoich nowych, nadprzyrodzonych zdolności.

Z miejsca, w którym się przyczaił, Scott widział pobliskie ulice, jak również światła latarek żołnierzy przeszukujących podwórza za domem, w którym się ukrywali.

I wtedy zobaczył samochód zbliżający się w stronę „spalonej” kryjówki.

Dwóch agentów Biura wyszło na ulicę i zatrzymało go światłami latarek. Nathan spiął się, poznając model auta. To wracał Tomas. Najwyraźniej jednak BORBL nie uznał Murzyna za zagrożenie, bo samochód zaczął zawracać.

Trzymając się na odpowiednio bezpiecznym dystansie Nathan dogonił go, kiedy tylko auto znikło z pola widzenia agentów Biura. Wyskoczył na ulicę zmuszając kierowcę do przyhamowania.

- Mogłem cię rozjechać – warknął niezadowolony Tomas otwierając drzwi od strony pasażera.

Nathan tylko uśmiechnął się cynicznie w odpowiedzi.

- Gdzie Vannessa?

Nathan w kilku prostych, zwięzłych słowach opowiedział Murzynowi o swojej decyzji, o pojawieniu się Krisa i ataku agentów BORBL.

- Właśnie to maiłem na myśli. Ciebie chroniła magia fae, która maskowała cię przed większością nadnaturalnych sposobów wytropienia, w tym także zmieniała twój zapach. Vannessa nie miała takiej ochrony. Stanowiła zagrożenie. I nadal stanowi. Musimy ją zostawić.

W świetle fluorescencyjnej farby podświetlającej przyrządy pomiarowe w samochodzie twarz Tomasa wydawała się być nienaturalnie wykrzywiona.

Jakby nie do końca zgadzał się z wypowiadanymi przez siebie samego słowami.
Gdzieś, poprzez hałaśliwą pracę silnika, Scott usłyszał strzały.


VANNESSA BILLINGSLEY

Wersalka śmierdziała, jakby coś w niej zdechło. Być może nawet tak było, bo Vanessa swoim wyczuciem Śmierci odbierała nieco silniejsze emanacje, niż normalnie przy Krisie.

Obecność „swojego” loup-garou wyczuwała dość dobrze. Kucał przy oknie węsząc i nasłuchując. Druidka wyczuwała jego zdenerwowanie. Kris wiele ostatnio przeżył, a to nie było dobre dla loup-garou. Każda silna emocja działała przecież jak katalizator. Żądza, ból, gniew, głód, strach – to powodowało, że duch zwierzęcia mógł „wypchnąć” ludzkiego intruza, zdominować ten metafizyczny układ i odzyskać „kontrolę” nad ciałem. Albo, co gorsza, całe nagromadzone emocje mogły spowodować przebudzenie się tego, co specjaliści od Martwych nazywali „bestią”. Niszczycielską, paskudną siłę, która dopuszczała się największych okrucieństw wiedziona jakąś niezrozumiałą, mroczną potrzebą. Gdyby Kris stracił nad sobą panowanie, Vannessa skończyłaby z przegryzionym gardłem.
W takim stanie, w jakim się znajdowała nie potrafiłaby narzucić na ducha więzi. Była w końcu wiedźmą chociaż jej moce najsilniej działały na duchy natury i fae, to jednak mogła wykorzystywać je w ograniczonym stopniu na inne duchy – bezcielesnych czy loup-garou.

Za oknem rozległy się strzały. Najpierw jedna seria, a po niej ostra wymiana ognia. Krótka i brutalna, sądząc po odległych krzykach. A potem strzały ucichły.

- Szukają go – usłyszała szept Krisa przy uchu.

Nawet nie zauważyła, kiedy przeszedł od okna, do zdezolowanej wersalki. Czuła jego ciężką, piżmową woń, przebijającą się nad zapach krwi. Słyszała, jak dyszy nad nią. Podniosła wzrok i ujrzała, że jego oczy lśnią w mroku jak ślepia bestii.

Niespodziewanie polizał ją po twarzy. Nie pocałował, lecz właśnie polizał. Szorstki język przesunął się jej pod nosem. Zebrał krew, która musiała jej popłynąć z osłabienia.

Poczuła, jak zesztywniał. Dyszenie stało się głośniejsze, bardziej chrapliwe, bardziej zwierzęce. Zaczęła czuć strach, ale też jednocześnie … podniecenie. Było w tym dyszeniu sporo zmysłowej, zwierzęcej pożądliwości.

Z gardła Krisa wydobył się gardłowy pomruk, od którego zjeżyły się jej włosy na karku. Traciła go. Czuła to. Dusza Krisa ustępowała miejsca zwierzęcemu właścicielowi ciała.

- Kris – wyszeptała cicho.

Musiał ją zrozumieć, bo nagle warknął i jednym susem doskoczył do okna. Usłyszała, że znika gdzieś, gdzie byłaby bezpieczna, gdzie mógłby „wyciszyć” swoje emocje. Albo je rozładować!

Zamarła, kiedy nocną ciszę przeszyło gwałtowne, zwierzęce wycie, a potem rozległy się strzały i krzyki. Całość trwała może kilkanaście sekund, ale dla Vannessy czas ten wydawał się być wiecznością.


SIOSTRA KATIE

Zakonnica obeszła wszystkie pokoje po kolei, nie bardzo wiedząc, który należy lub należał do Piotra. Jedne skreśliła od razu – ten, z którego wyszedł Mark Niezawodny z twarzą nadal wyrażającą szok i zdenerwowanie.

Najwyraźniej wydarzenia, których doświadczył, odcisnęły znaczne piętno na jego psychice. Wyglądał jednak na kogoś, kto powinien sobie z tym poradzić. Kolejna duszyczka, zraniona przez brutalne czasy po Fenomenie, która ujrzała otwierające się bramy Piekła.

Katie odrzuciła też z listy poszukiwań pokój gościnny, w którym przesłuchiwał ją Cormac. Po odrzuceniu pomieszczeń sanitarnych i kuchni pozostał jej do sprawdzenia tylko jeden pokój. Niewielka sypialnia wyglądała na rzadko odwiedzaną. Unosił się w niej delikatny, kwiatowy zapach, chociaż siostrzyczka nie potrafiła namierzyć jego źródła: żadnych bukietów, woreczków z suszonymi płatkami, świec zapachowych – niczego. Nie wiedziała dlaczego, ale ta słodka, ledwie wyczuwalna woń, budziła w niej jakieś miłe odczucia. Wydawała się znajoma i przyjemna, nie tylko w ten fizyczny, ale i nadnaturalny sposób.

Szybko przeszukała pokój. Zasłane łóżko nie skrywało żądnych sekretów, podobnie puste szuflady i szafa z kilkoma ubraniami w jej przepastnym wnętrzu. Na jednej z półek znalazła kilka książek, ale ich tytuły należały głownie do poczytnej literatury kryminalnej i sensacyjnej. Nic poważnego. Dla spokoju ducha przejrzała jednak jedną po drugiej upewniając się, że nie skrywają żadnych sekretów. Nie skrywały.

- Wychodzimy – poinformował ją Draco Kozak i po chwili Katie usłyszała ciche trzaśnięcie drzwi.

Została sama na miejscu zbrodni. Szybko zajęła się dalszym przeszukiwaniem pokoju Piotra, ale po kilku minutach przekonała się, że Kozak miał lepsze wyczucie.

Nic tutaj nie było. Piotr musiał mieszkać tutaj dość dawno temu i zabrał ze sobą wszystko, poza kilkoma zbędnymi drobiazgami i ubraniami.
Skierowała się do wyjścia, ale kiedy znalazła się na korytarzu usłyszała, że ktoś otwiera drzwi do mieszkania. Szybko ukryła się w pokoju Piotra i wyjrzała przez wąską szczelinę drzwi.

- Cormac – w drzwiach stanął Wenston, którego poznała jako partnera zastrzelonego agenta. – Cormac?

Coś musiało zaniepokoić agenta Biura, bo sprawnym ruchem wyjął on mały pistolet maszynowy zakończony tłumikiem.

- Cormac? – zapytał ponownie, a potem ruszył ostrożnie korytarzem.
Kiedy zajrzał do salonu z jego ust wydobyło się jedno, paskudne przekleństwo. Agent przykucnął, ukrył się w salonie tak, że tylko fragment ciała – ręka uzbrojona w PM i twarz wystawały na korytarz.

Zakonnica czuła, że agenta ma zamiar upewnić się, czy nikt nie ukrywa się w mieszkaniu. Przypomniała sobie, że Niezawodni mieszkali na drugim piętrze, więc skok z okna raczej nie skończyłby się zbyt dobrze, a w małym pokoju mogła skryć się jedynie w szafie lub pod łóżkiem. Jeżeli Wenston ograniczyłby się tylko do zlustrowania pokoju, miała szansę uniknąć wykrycia. Jeżeli jednak przeszukałby sypialnię dokładniej, znalazł by ją niechybnie.

Mogła też spróbować wymknąć się, kiedy na przykład agent rozpocząłby poszukiwania od kuchni lub pokoju Marka czy łazienki. Ale wtedy istniała szansa, że zauważy jej działanie i zastrzeli na korytarzu. Nie wyglądał na kogoś, kto gotów jest rozmawiać czy przyjąć jakiekolwiek wyjaśnienia. Nie miała wątpliwości, że spotkanie z Wenstonem zakończyć by się musiało śmiercią jednego z nich. Nie miała też złudzeń, ze tym kimś mogła być jedynie ona.

DUNCAN SINCLAIR

Obudził się rano, wraz z pierwszymi promieniami słońca, przebijającymi się przez gęste mgły. Lunnaviel już nie spała. Modliła się, jak zawsze o świcie.

Stała- smukłą i wiotka – wznosząc ręce w górę i kołysząc nimi, niczym konarami drzewa. Po jej dłoniach od palców w dół, po nadgarstki, spływały pomarańczowe smużki światła słonecznego. Duncan widział to zjawisko już tyle razy, ale za każdym razem robiło na nim podobne wrażenie. Mógł jedynie stać i napawać się misterium tej chwili.

Modlitwy sithów nie były długie, co było aż zadziwiające w przypadku rasy, która żyła setki lat, jak nie więcej i zazwyczaj nigdzie się nie spieszyła wszystko robiąc z flegmą, której mógłby się od nich uczyć najbardziej zblazowany, angielski arystokrata.

Lunnaviel skończyła modlitwy, rozdała im porcję chleba podróżnego, który smakował wyśmienicie, ale nie napełniał żołądka tak, jakby Duncan sobie tego życzył. Ruszyli w dalszą drogę trzymając się ścieżki prowadzącej szczytem grobli wyniesionej nad okolicznymi, podmokłymi polami. Mgłą szybko ustąpiła przed słońcem i Sinclair mógł podziwiać dziką, ale malowniczą okolicę.

Lunnaviel nie była w nastroju do rozmów. Przy ciąży zdarzało się to jej dość często, ale i wcześniej potrafiła milczeć całymi dniami. Nie dlatego, że miała jakieś ”ale”, czy gniewała się o coś. Po prostu większość sithe z Twierdzy Mgieł, które poznał Duncan, miała taką naturę a Lunnaviel nie należała do wyjątków.

Szli prawie cały dzień, rozmawiając tylko wtedy, kiedy mieli ku temu potrzebę. Nie forsowali tempa. Najwyraźniej nie było ku temu konieczności.
W końcu opuścili groblę i zapuścili się na jakieś pagórki o szczytach porośniętych wielobarwnymi zagajnikami.

- Jesteśmy coraz bliżej Rozstaju.

Pierwszego fae zobaczyli kilka minut później. Był niski, kanciasty, miał szarą skórę i długą, pozaplataną w supły brodę. Odpoczywał w cieniu rozłożystego kasztanowca. Kiedy przechodzili Duncan mógł wyraźnie przyjrzeć się zawiłym skaryfikacją na jego twarzy.

- Nie znam tej rasy – przyznał się Duncan, kiedy minęli stworzenie. – Wygląda trochę, jak krasnolud.

- Nie jest nim. To kobold. Te dwie rasy są spokrewnione, ale koboldy bywają dużo bardziej … przeraźliwe i złe. Tylko szaleniec lub ktoś, kto sprzyja Ukrytemu Dworowi, może zaufać kobae. Kiedy masz wybór, Duncanie, trzymaj się od nich z daleka.

Pokiwał głową, na znak, że rozumie. Weszli w cichy, słoneczny, malowniczy las.

- Coś jest nie tak. – Stwierdziła Lunnaviel przyglądając się drzewom zmrużonymi, kocimi oczyma. – Wyczuwasz to?

Nie wyczuwał.

- Napięcie w powietrzu. Cisza. Nawet wiatr zdaje się lękać dmuchać silniej.

Faktycznie. Kiedy zwróciła na to uwagę także Duncan zauważył nienaturalny spokój zagajnika. Jednak jego zmysł zagrożenia nie budził się z uśpienia, więc nie skupił na tym fakcie swojej uwagi.

- Co może być tego powodem.? - zapytał.

- Przelano krew. - Odpowiedziała. - Niedawno.

Wyszli z lasu i Duncan ujrzał jakieś półtorej mili od nich miasto. Czy też raczej skupisko domów, jurt, namiotów, wigwamów, wież i lepianek wzniesione w sposób, od których architekci w miastach na Ziemi dostaliby nagłego wylewu. Chaos. To w jaki sposób wzniesiono i zaplanowano domy, najlepiej określało właśnie słowo „chaos”. Albo labirynt, bo z daleka całe to koczowisko wydawało się tworzyć rozległy, szalony labirynt wyznaczony przez ściany budynków i namiotów.
W całej gmatwaninie prowizorycznych schronień Duncan ujrzał też kilkadziesiąt solidnych domów, osiem wieży i jedną cytadelę, stanowiącą serce szalonego miasta.

- Rozstaj – Lunnaviel wypowiedziała tą nazwę z zauważalną niechęcią. – Miasto włóczęgów, miasto nomadów, miasto złodziei, miasto dziur. Rozstaj ma więcej imion, niż kłamcy służący Ukrytemu Dworowi. Ale i tak sprowadza się do tego, że jest najbardziej szalonym miejscem w tej części Snu.

- Czego tutaj szukamy?

- Dziury do Koszmaru.

- Koszmaru?

- Twojego świata. – Ruszyła w dół, w stronę miasta. – Musimy odszukać jakiegoś Przemytnika. Znałam kiedyś kogoś kto potrafił wykrywać dziury. Musimy udać się na Targowisko Butelek.

- Mam nadzieję, że te butelki zawierają też wino.

- Oczywiście.

Duncan uśmiechnął się do swoich myśli. Miał ochotę dobrze przepłukać gardło. Szalone, czy nie szalone, Rozstaj wyglądało na miasto, które wiedziało, na co liczy zmęczony włóczęgą wędrowiec.


AMY S. LITTLE

Jej sen był faktycznie głęboki i czarny, bo kiedy obudził ją rano rozklekotany budzik, wdzierając się przemocą w jej odpoczynek, wstała zupełnie nie pamiętając momentu, kiedy zasnęła.

Przez zaciągnięte rolety do pokoju wlewał się blask dnia. Zza okien dochodził do jej uszu cichy szmer ulicy. Ziewnęła i dopiero wtedy zorientowała się, że na krześle przy jej łóżku siedzi … nagi, zupełnie jej nie znany mężczyzna.

- Spokojnie – powiedział mężczyzna widząc jej nerwową reakcję. – Nie mam zamiaru cię skrzywdzić. Gdybym chciał, zrobiłbym to, kiedy spałaś.

Zamarła. To wtargnięcie do jej osobistej twierdzy jakiegoś faceta, całkiem imponującej postury, o dość dzikich, niemal zwierzęcych rysach, było tak niespodziewanym pogwałceniem jej potrzeby bezpieczeństwa, że z trudem radziła sobie z szokiem. Nagi facet, zupełnie nie przejmując się dyndającym penisem, podszedł do jej tablicy i podkreślił jedno z zapisanych tam słów.

ZIELONOOKI.

- To ja. Jakbyś się pytała.

Stanął spoglądając na nią, jak ekshibicjonista wyjątkowo nie mający powodów do kompleksów. Złapał jej wzrok i uśmiechnął się, a ona poczuła, jak na jaj policzkach wzbiera się rumieniec.

- Spokojnie. Lizałem sobie przy tobie różne części ciała – wzruszył ramionami.
Szybko dotarło do niej, co ma na myśli.

- Mój kot? Co zrobiłeś…

- Spokojnie, pani policjantko – przerwał jej w pół zdania łagodnym pomrukiem. – Zwierzęciu nic nie będzie, a ja zaraz uciekam. Chciałem jedynie powiedzieć, że kiedy w tych czasach trzymasz zwierzę, to zadbaj o naprawdę dobre zabezpieczenia.

Zapisał jakiś adres na tablicy.

- Tutaj znajdziesz kogoś, kto zajmie się tym fachowo. Powiedz, że przysłał cię Zielonooki. A teraz, pozwól, by nie męczyć Puszka bardziej, niż to konieczne. Szukasz Towarzystwa. Nie pytaj, skąd o tym wiem. BORBL nie wie nic na jego temat. Nie Towarzystwo stoi za tymi nekrofagami.

- A kto? – mimo niecodziennych okoliczności szybko wzięła nad nią górę policyjna natura.

- Nie Towarzystwo. Myślę, że to Biuro. Wiem, że trudno w to uwierzyć, ale spróbuj sprawdzić tą hipotezę. Nikomu nie ufaj, nikomu nie wierz, postępuj dokładnie tak, jak robiłaś to jako policjanta, a zrozumiesz, dlaczego tutaj jestem.

- Skąd to wszystko wiesz?

- A ty skąd wiesz to wszystko? – postukał palcem tablicę odpowiadając pytaniem na jej pytanie. – Znamy się za słabo, by się sobie zwierzać z takich spraw.

Jego męskość zadyndała, kiedy znów odwrócił się w jej stronę.

- Gramy do tej samej bramki. A kiedy to zrozumiesz, zrobisz to, co będzie konieczne.

- Jesteś jednym z nich. Jednym z tego Towarzystwa? – bardziej stwierdziła, niż zapytała Amy.

- Brawo, pani detektyw. Proszę pamiętać o zabezpieczeniach.

Na jej oczach sylwetka mężczyzny zamigotała, przez chwilę widziała jeszcze niewyraźny zarys czegoś, co wyglądało jak srebrzysto-błękitna ludzka postać, a następnie światło przygasło, a w miejscu, gdzie przed chwilą stał Zielonooki miauczał jej kot, wyraźnie zdezorientowany i zagubiony. I tylko podkreślone imię adres gdzieś w centrum Londynu świadczył o tym, że nagi mężczyzna w jej mieszkaniu nie był wytworem jej zmęczonej winem imaginacji.

O Towarzystwie i o tym, że ona znała te informacje, widzieli tylko ludzie pracujący w Jednostce Specjalnej. Któreś z pracowników Biura lub z policji musiało być z tym Towarzystwem jakoś powiązane. To była jedna hipoteza.

Drugą, trudniejszą do zweryfikowania było założenie, że ktoś spośród Towarzystwa dysponuje mocami podobnymi do Amy.

Tak czy owak pojawienie się Zielonookiego w jej mieszkaniu nieźle namieszało w jej głowie. I jak miała przekonać się Amy niedługo, namieszało też nieźle w jej życiu.


EMMA HARCOURT

Scena nie była specjalnie rozległym miejscem, ale jej skraj przyciągnął sporo facetów, w większości nieco już podtatusiałych, którzy ze szklaneczkami w dłoniach oczekiwali na występy. Vordy nadal nigdzie nie było, więc Emma zmuszona była sama utrzymać przyczółek pośród podnieconych, niezbyt ładnie pachnących facetów, którzy domagali się „dziewczynek”.

Klub powoli się zapełniał klientami. Nie tylko ludźmi, jak szybko zorientowała się fantomka. Pośród gęstniejących grupek wyczuwała wampiry Nowej Krwi, wyczuwała dwóch zmiennokształtnych, dostrzegała błyski nieludzkich oczu. Całun drżał. Wibrował. Irytował i niepokoił.

Na scenę wkroczył pierwszy artysta. Pan Froggy. Ubrany na zielono, obsypany brokatem, błyszczący i biseksulany w swoim zachowaniu i manierach wywołał sporą wesołość i kilka kpiących gwizdów. Do momentu, aż zaczął się poruszać. Wykonywał salta, piruety w powietrzu, wywijał takie fikołki, że większość ludzi zamarła z wrażenia. Precyzja ruchów akrobaty była taka, że niekiedy rozmywał się w jedną zieloną smugę o wielu odcieniach. Było pewne, że kogoś tak szybkiego Emma nie chciałaby spotkać w walce. Pan Froggy zakończył pokaz niezwykle efektownym saltem, stanął na rękach i ukłonił się publiczności wyginając ciało w niezwykle skomplikowanej pętli. A potem wyprostował się jednym susem stając na nogach i przez chwilę napawał się oklaskami, wiwatami posyłając wszystkim dookoła przesłodzone całusy.

Po nim wystąpił kolejny artysta – tym razem żongler, który podrzucał klasyczne piłeczki, a potem zaczął bawić się mieszadłami do drinków, wywijając naczynkami srebrzyste smugi i rozlewając drinki podochoconym kobietom. Czy chodziło o to, że barman – żongler robił naprawdę ciekawe kompozycje alkoholowe, czy też o to, że występował tylko w przepasce biodrowej sugerującej solidny „osprzęt” oraz muszce zawiązanej pod szyją i miał nieźle wyrzeźbione ciało, Emma nie wiedziała. Kiedy jednak przystojniak podał i jej literatkę wypełnioną lekko opalizującą cieczą, przyjęła ją, jak inne panienki, z uśmiechem. Musiała przyznać, że dawno nie widziała tak intrygująco zbudowanego mężczyzny.

W końcu, po występie seks-barmana, przyszła kolej na Cukiereczka i Lizaczka. Kleo i Meo wyskoczyły wprost na scenę, niczym złośliwe duszki.

Ubrane były dość skąpo. W stringi i maleńkie staniczki, a ich ciała pomalowano połyskującą farbą w wielobarwne smugi. Dziewczyny poruszały się zwinnie. Nadludzko zwinnie, podobnie jak Froggy. I podobnie jak „zielony ludek” wywijały skomplikowane piruety przechodząc z bardziej dynamicznych popisów, na wolniejszą, wybitnie seksualną gimnastykę artystyczną. Pozycje w jakich wyginały swoje ciała i sposób w jaki to robiły ewidentnie miał erotyczny charakter. Przez chwilę nawet wydawało się Emmie, że siostry zrobią to, co robią różne pary w ostrzejszych klubach - zaczną uprawiać kazirodczy, lesbijski seks na środku sceny. Ale na szczęście nie to było ich celem.

Emma przyglądała się ich popisom z odrobiną podziwu nad tym, co potrafiły zrobić ze swoimi ciałami, jak je zmusić do przyjęcia póz, które zabiłyby weteranów Kamasutry, jak i odrazy, nad ewidentnie seksualnym charakterze tych wygibasów. Bliźniaczki splatały się, owijały wokół siebie, ocierały się ciałami a Emma zauważyła, że mają cały czas zamknięte oczy.

Zwieńczenie popisu zrobiło wrażenie nawet na Emmie. Do tego stopnia, że nawet nie zauważyła Alicji, która zajęła miejsce tuż obok niej, co przy jej zawsze nad-czujnej percepcji było wręcz nieprawdopodobną sytuacją.

Meo i Kleo zaczęły wtulać się w siebie, obejmować powolnym, zmysłowym tańcu, całując namiętnie i czule, by potem zacząć obracać się coraz szybciej, szybciej i szybciej wokół jakiegoś niewidzialnego punktu symetrii. Zawijały się obściskując, niemal obmacując, aż w końcu zmieniły się w wir smug wymalowanych na ich ciele. Tornado barw, które zwolniło, ukazując publiczności .., jedną dziewczynę zamiast dwóch.

Potężne brawa i okrzyki uznania wypełniły salę dziką, spontaniczną owacją.
Artystka uśmiechnęła się i ruszyła w stronę zejścia ze sceny, po drodze … rozdzielając znów na dwie siostry. Brawa zabiły jeszcze potężniej. Przez chwilę Emma miała wrażenie, że od spontanicznego aplauzu zawali się cała knajpa.

- Jak one to zrobiły? – zapytała Vorda i Emma wiedziała, o co pyta Kopaczka.
To nie była iluzja fae. One faktycznie połączyły się w jedno ciało, a następnie rozdzieliły na dwa.

- Nieważne. Obiecały, że po występie pójdą z nami. Chodźmy po nie, na górę! – Emma wykrzyczała prosto do ucha Alicji.

Na scenę wybiegła azjatycka piękność w wielobarwnej sukni złożonej z cienkich, jedwabnych szmatek. Mężczyźni powitali Azjatkę wiwatami. Emma rzuciła na nią okiem od razu rozpoznając emanację wampira. Zapowiadał się w końcu prawdziwy striptiz, taki do nagusieńka, sądząc po zaczerwienionych i podnieconych twarzach bywalców lokalu.

Nie. Nie striptiz. Raczej seks na żywo, sądząc po tym, jak zaczęła zachowywać się Azjatka.

Cóż. To był Rewir. Takie zakazane rozkosze miały miejsce w wielu mniej lub bardziej obskurnych lokalach. Nie raz i nie dwa wypełniając obowiązki łowcy Emma widziała takie „pokazy”, gdzie ktoś publiczności kopulował radośnie z kimona scenie, w zamian za kilka łyków krwi w formie zapłaty. Nie łamało to prawa. Ale obrzydzało Emmę, która miała jednak faktycznie dość tradycyjne, kolonialne podejście do takich spraw.

Ruszyły na górę, za Kleo i Meo. Przed drzwiami garderoby natknęły się jednak na niespodziankę. Tego samego kolosa, który stał wcześniej przy tylnych drzwiach.

- Cześć Boby – zatrzepotała rzęsami Vorda na widok mięśniaka.

- Jednak wróciłaś po coś więcej – facet wyszczerzył się obleśnie. –I przyprowadziłaś … koleżankę.

- Przyszłyśmy po Cukiereczka i Lizaczka.

- Lizaka to ja mam w spodniach, śliczniutka – zarechotał zmiennokształtny ochroniarz. – I chętnie dam ci go polizać. Koleżanka może się przyłączyć, jak chce.

Vorda mruknęła zadowolona.

- Wyprowadzisz stąd dziewczyny? – Zapytała Emmę. – Ja chętnie zajmę się lizakiem Bobyego.

Coś w tonie głosu Alicji mówiło Emmie, że zmiennokształtny dość długo zapamięta swoją propozycję i pożałuje jej. Albo wręcz przeciwnie, bo głos Alicji był … dziwnie podniecony.
 

Ostatnio edytowane przez Armiel : 18-12-2014 o 19:26. Powód: poprawka nazwiska starej postaci Szarleja ;)
Armiel jest offline  
Stary 28-12-2014, 13:36   #40
 
killinger's Avatar
 
Reputacja: 1 killinger ma wspaniałą reputacjękillinger ma wspaniałą reputacjękillinger ma wspaniałą reputacjękillinger ma wspaniałą reputacjękillinger ma wspaniałą reputacjękillinger ma wspaniałą reputacjękillinger ma wspaniałą reputacjękillinger ma wspaniałą reputacjękillinger ma wspaniałą reputacjękillinger ma wspaniałą reputacjękillinger ma wspaniałą reputację
Dziwne spotkanie z baronem wprawiło Morrisa w lekką niepewność. Rozumiał co prawda, że igra z pradawną siłą, ba, nawet miewał wcześniej kontakty z zębaczem puszącym się niemożliwie w opowieści jaką to osobistą rolę odgrywał z bitwie pod Azincourt, ale Kantyk sprawiał wrażenie zdecydowanie starszego niż 600 lat. Tak starego, że powinien być totalnie nieludzki. Tak starego, że sama śmierć widać o nim zapomniała. Ta druga, ostateczna śmierć oczywiście.
W dodatku sen o Lindisfarne… We snach na pewno zdarzają się projekcje, psycholog bez trudu mógłby po prostu orzec, że Morris umieścił znaną mu postać w niecodziennej scenerii i tyle. Sęk w tym, że nigdy wcześniej nie widział Kantyka, prawie na pewno nie było takiej okazji. Chłopiec ze snu, chłopiec z bukłakiem wina, BYŁ Kantykiem, tak jak i w jakiejś części Leaf był brodatym Wikingiem, walczącym do ostatka w murze tarcz z potwornymi bestiami wokół świętego klasztoru. Nigdy wcześniej nie myślał o zataczaniu kręgów przez historię, ale też nikt nigdy nie podejrzewał, że Mały Ludek, Starsi Bracia i cała reszta mistycznego gówna ot tak po prostu dołączą do tygla ludzko-nieumarłych konfliktów.
Niezależnie od targających nim wątpliwości, czuł że zasługuje na kilka piw. Nie lubił pijać sam, dlatego spędził wieczór u Matuszki, słuchając rzewnych dźwięków ballad Okudżawy, oraz uspokajającej paplaniny starszej kobiety.
Cały następny dzień starał się przetrwać w spokoju i względnej ciszy. Miesiące węszenia, tropienie zwinnego niczym duch łotrzyka, w warunkach odcięcia od tradycyjnych mediów, oraz chaosu zmienionego świata wyczerpały Morrisa tak bardzo, że dopiero teraz zaczynał sobie uświadamiać skalę przekleństwa jakim stała się misja. Z drugiej strony, tak naprawdę nie miał wyjścia. Gdyby Bracia nie wyciągnęli swej pomocnej dłoni, jego wysuszone truchło rychło znalazłoby się gdzieś w rynsztokach portowych dzielnic. Przez cholerną wpadkę w Banchory, gdzie wspomagał obławę na zdziczałe wampiry nowej krwi, stał się pariasem i w zasadzie żywym trupem. Tym straszniejsze to przeżycie, że stało się to dwa dni po nieoficjalnej informacji, że awans na koordynatora został przyznany właśnie jemu. Tryumf, nowy gabinet, szacunek podszyty zazdrością kolegów z działu. Oficjalna nominacja we środę, a we wtorkowy wieczór jatka. W dodatku niezamierzona, ale faktycznie zawiniona.
Nie lubił więc pijawek. Nie lubił i już.
A teraz prowadził ryzykowną grę tuz pod nosem jednego z najpotężniejszych wysysaczy, jakich nosiła brytyjska ziemia. O ironio, był on teraz największym sprzymierzeńcem Morrisa.

Na małym gazowym palniku usmażył jajka z kilkoma plastrami prawdziwego bekonu. Nie musiał z reguły oszczędzać, nie potrzebował za wiele pieniędzy by uzyskać zadowalający go poziom życia. Dorzucił na patelnię kawałek cheddara, lubił aromat dojrzałego sera zapiekającego się na ogniu. W sierocińcu był to jego największy przysmak, choć tak nieczęsto miał okazję go kosztować. Gęsty aromat wypełnił małe mieszkanko, otulił przykurzone sprzęty apetyczną wonią.
To może byc jego dom, prawdziwy, własny dom. Kiedy wyciśnie Virgillo, może wcale nie wróci do Aberdeen? Może zamieszka w tym wielkim, nieprzewidywalnym mieście? Może zaufanie barona przełoży się na stabilną, zrozumiałą pracę, na ponowne wtłoczenie swych zdolności w pozory ładu i jako takiego celu? W sumie, czemu by miał nie spróbować. Bracia oczyszczą go w Szkocji, ale tam już zawsze będzie Rzeźnikiem z Banchory, pieprzonym nadgorliwcem winnym śmierci stada na wpół szalonych nowych wampirów, które utraciły kontrolę nad zewem krwi. Czy warto? Czy nie lepiej wkupić się w łaski Kantyka, załatwić Rudego Vince’a, odebrać mu sztylet i po prostu wrócić do swojego domu w północnym Londynie, gdzie będzie spokojnie czekać na kolejne zlecenia od Sirene?

Czytał pożyczoną od sąsiadki powieść Tołstoja, mniej więcej do czternastej. Przyrządził sobie dobrze wypieczony stek, po czym zabrał się za prasowanie garnituru i toaletę. Nie chciał czuć się przy wampirze jak barbarzyńca. Elegancki, popielaty garnitur kupiony na wyprzedaży u Harrodsa, śnieżnobiała, niemal nieużywana koszula z łamanym kołnierzykiem, staranny węzeł ciemnoszarego krawata. Dwie krople Bossa na gładko ogolone policzki. Jak na zakichaną randkę, w dodatku z pedalską pijawką. Co za dziwne czasy naszły na ludzkość…

Rolls Royce w kolorze czerwieni burgundzkiej obwieścił swe przybycie równym, mocnym brzmieniem ośmiu cylindrów. Bardzo blady szofer otworzył drzwi przed Morrisem.

- Witam serdecznie, panie Leaf, proszę wsiadać. Ja nie gryzę - ciepły głos o przepięknym oksfordzkim akcencie wydobył się z prastarej krtani. Leaf odczuł drobny tryumf, widząc aprobatę dla swego starannego stroju. Sam wampir odziany był w ekstrawagancką biel, w coś, co na pewno było jakimś wyższym stadium elegancji, choć niekoniecznie na takowe wyglądało.
Kwadrans później nie miało to już i tak znaczenia.

Po drodze, w tak małej i zamkniętej przestrzeni, mimo wyraźnego zapachu perfum unoszącego się w kabinie, dało się wyczuć coś jeszcze. W powietrzu przesyconym piżmem, paczuli, jakimiś nieznanymi choć miłymi nutami zapachowymi Morris wyczuł coś jeszcze. Zapach starej jatki z przedmieścia, zapach rzeźnickiego pieńka, u wziętego wędliniarza, czy też woń prosektorium odartą z formaldehydów. Mimo całej eleganckiej powierzchowności wokół Kantyka tańczyła ledwie odczuwalna woń rozkładu i śmierci. Ciekawe, że przy innych wampirach tego nie dało się odczuć, mimo że ich metabolizm rozkładał głównie obcą krew, a to z pewnością nie jest najpiękniejszy z możliwych zapachów tego świata.

“Westchnienia” same wyrywały się z piersi, kiedy spojrzało się w stronę Tamizy, gdzie pogięta, niesprawna konstrukcja The Eye, straszyła przechodniów, będąc znakiem czasu i miernikiem upadku cywilizacyjnego.
Zupełnie inaczej prezentowała się najbliższa okolica klubu. Zadbana, czysta, całkiem jak przez zmianami. Tylko goryl na bramce mimo dobrze skrojonego garnituru rzeczywiście za bardzo przypominał prawdziwego goryla.

Baron wyglądał na spokojnego, obojętnego niemalże. Za to krew łomotała potwornie w skroniach ojczulka. Odynie, nie daj mi zejść na zawał w takiej chwili. Najpierw misja. Najpierw obowiązek.
Weszli.

- Morris – na poły przestrach, na poły wściekłość. Pewnie parę innych odczuć tez dałoby się odnaleźć w głosie Vincenta Rehagillo. W tym na pewno strach, na pewno.
- Chyba macie sobie coś do powiedzenia - głos Kantyka nie brzmiał już tak spokojnie, ociekał zainteresowaniem, topił się w bezmiarze zaciekawienia. W nudnej, millenijnej egzystencji pijawki pewnie niewiele było rzeczy, które nadal mogły sprawiać przyjemność i budzić egzaltację.

- Witaj Vince, pozdrowienia od pułkownika Abotta. No i ode mnie oczywiście też. - Morris znał z widzenia Virgillo, dlatego powierzono mu misję. Widywali się kiedyś w oddziale Ministerstwa Regulacji w Aberdeen. Abott też tam bywał, nie jako pracownik, a jako jedna z najbardziej wpływowych postaci polityki. Bohater wojenny, nieustraszony człowiek, wymagający lecz szlachetny, wzór dla niemal wszystkich. Za wyjątkiem przedstawicieli Korony, bo był zaciekłym antyrojalistą i jednym z liderów organizacji anty unionickich. To on, wspólnie z Seanem Connerym najmocniej zagrzewali Szkotów w 2014 roku do secesji od Wielkiej Brytanii w referendum. No i jak to w polityce bywa, zaprzysiężony przeciwnik szlachty przyjaźnił się mocno z wpływowym Johnem Douglasem, hrabią Morton, który założył tajne zgromadzenie, Bractwo.
Bractwo zaś mocno nieprzyjaźniło się obecnie z panem Virgillo. A Sean Connery straszył jako ziemisto-siny, ale nadal przystojny zombiak.

- Masz coś, czego mieć nie powinieneś. Jeśli tego nie masz, musisz to znów mieć. Pułkownik kazał mi cię sprowadzić osobiście. Nie wiem, czy jesteś mu potrzebny, czy potrzebne mu jest to co masz. Nie wiem, czy chce to od ciebie kupić, czy wydrzeć z twego martwego ciała. Vince, to nie są żarty. W ogóle ostatnio mamy coraz mniej powodów do żartów. Ty jednak masz ich cholernie mało, bo na razie chroni Cię baron. Na razie, to nie to samo co wiecznie. Znasz mnie, wiesz że nie jestem niczyim wrogiem, robię tylko to co muszę. Teraz ty jesteś moim zadaniem. Łatwym, lub trudnym. Pomóż mi i sobie, pułkownik jest daleko, nie musi wiedzieć wszystkiego. Muszę tylko to od ciebie dostać, to wszystko. - Morris otworzył się na całun, nasłuchiwał brzmienia fałszywych nut, mogących dowieść, że Virgillo kombinuje coś z mocą i talizmanami. Nie wydawało się to prawdopodobne, ale warto było sprawdzić.

Virgillo uspokoił się. Częściowo. Zapalił papierosa wyciągając paczuszkę w stronę Morrisa z niemym pytaniem.

- Morris. Obaj wiemy, że pewne rzeczy są niewybaczalne. Że to, co zabrałem jest moją polisą na życie. Wroć do pułkownika. Powiedz mu, że mnie nie znalazłeś. Nie jesteś mordercą lecz duszołapem. Egzorcystą. Nie powinien cię pakować w pościg za mną. Chyba, że miał cię serdecznie dość. Taki już jest. Stajesz się niepotrzebny, zbędny, wylatujesz. Lub znikasz.

Zaciągnął się papierosem, głęboko. Spojrzał w oczy Morrisa.

- To jak? Pójdziesz na to. Zapłacę ci. Mam kasę. Nie wiem ile dał ci pułkownik, ja dam ci dwa razy tyle. Pasuje?

- Pasuje, ale tylko częściowo. Pasuje mi, bo przyznajesz że nadal masz artefakt. Pasuje mi, że mi schlebiasz, uznając mnie za godnego dobrej zapłaty. Rzecz w tym, że nie możesz podwoić oferty Abotta, bo nie wchodzi w rachubę forsa. Nie przebijesz też wpływów jakimi dysponuje Bractwo. No i fakt - masz rację, że nie jestem cynglem od mokrej roboty. Zdaje mi się, że bardziej widziałbym się jako skalpel, wycinający chorą tkankę. To pułkownik jest chirurgiem, ja jestem tylko narzędziem w ręku lekarza.

Leaf wiedział, że nie będzie łatwo, wiedział jak przebiegły i cwany jest Virgillo. Mógł temu sprytowi przeciwstawić jedynie żelazną konsekwencję i upór.

- Przedstawiłeś mi swoją ofertę. Uczciwą, jak na krętacza. Teraz ja podam ci swoją wersję. Oddajesz cacuszko, a ja pozoruję twoją śmierć. Raportuję centrali, że problem Vince’a rozwiązał się przypadkowo sam. Wysyłam umówionym kanałem mikrofilm z fotografią twoich zwłok. Inscenizujemy to wspólnie, poproszę pana Barona o pomoc i uczestnictwo w sprawie. Ty leczysz swoje sumienie, poprzez zwrócenie kradzionego fantu, ja leczę twoją dupę od bezpośrednich skutków gniewu naszych Szkockich przyjaciół. Musisz sam wybrać - ból dupy i ciężki grzech na sumieniu, czy tabula rasa, nowy start i spokój. Bo wiesz, że jeśli nie ja, to w końcu namierzą cię inni. Co innego, jeśli przestaną definitywnie szukać.

Spojrzał na złodziejaszka. Nie dostrzegał w nim prawdziwego lęku. Ma widać mocny układ z Baronem, sądzi że jest w miarę bezpieczny. Traci rezon, bo nie do końca rozumie rolę Kantyka w dzisiejszym spotkaniu. Może po prostu nie wie, że rozmawia z człowiekiem pracującym dla wampirzego władcy? Morris złożył dobrą i sensowną propozycję. Jeśli nie będzie przyjęta, to poczyta odrzucenie za brak rozsądku. A nierozsądni źle kończą w dzisiejszych, trudnych czasach.

- Plan doskonały, ale ma jeden mały feler. Opchnąłem fanty.

- Zręcznopalcemu pewne rzeczy wychodzą dobrze, wyszło ci raz, wyjdzie i drugi. Pytanie, czy będziesz uczestniczył w odzyskaniu gadżetu z własnej, nieprzymuszonej woli, dokładając wszelkich starań, nie śpiąc, nie jedząc, a tylko kombinując jak oskubać swego pasera… czy po prostu zajmę się poszukiwaniami przedmiotu u kolejnego właściciela, z przykrością wysyłając zawiadomienie na północ, że twoja rola w sprawie nie jest już najważniejsza. No wiesz, strata polisy na życie musi zaboleć - bladym uśmiechem przekazał Vince’owi zapowiedź wyroku śmierci. Nie czuł jakiegoś współczucia czy żalu. Nie byli kumplami, nic ich nie łączyło, a altruizm to chyba najszybciej zanikające z języka angielskiego słowo po pierwszym Fenomenie.

- Pan pozwoli baronie - zwrócił się bezpośrednio do Kantyka - sprawa pańskiej protekcji jest dla moich przyjaciół kluczowa, jednak nie najważniejsza. Chciałbym prosić o ustalenie kwoty odstępnego za pańskiego poddanego. Moi przyjaciele ze Szkocji odwdzięczą się na wiele sposobów. Nie mam odpowiednich uprawnień do negocjacji, ale pułkownik i hrabia Morton to ludzie bardzo ceniący sobie honor, dlatego będą bardzo nalegać na pańską współpracę. Pan Virgillo podejmując za chwilę decyzję zdecyduje o swoim losie, który w wypadku złej decyzji będzie nieunikniony, niezależnie od wszelkich okoliczności. Mądry wódz z pewnością umie podjąć korzystne dla ogółu wspólnoty działania, nawet jeśli będą godziły w dobro jednostki. Kilkadziesiąt tysięcy ludzi może zyskać na kontaktach handlowych i odpowiednich koneksjach, a jedynym który nie skorzysta już z niczego, będzie pewien rabuś. To niewielka cena za nowe możliwości.

Starał się przemawiać do barona spokojnie, głosem pewnym, nie okazując żadnej emocji. Proponował zwykłą transakcję, w której stawką było truchło pewnego rudego złodzieja. Nie wartego zachodu, zwłaszcza że Bractwo nie pozwoli żyć Vince’owi po tym numerze który wywinął. Owszem, zwrot sztyletu zmieniłby wszystko. Morrisowi nie chciało się jednak wierzyć, że rabuś zrobi cokolwiek w kierunku odzyskania artefaktu. Pewnie będzie tylko kombinował, jak nawiać z miasta. Najlepszą barierą dla takiej ucieczki będzie jego protektor. Jeśli baron uzna, że to będzie korzystna wymiana, to dyskretnie i bez hałasu odstawi pana Rehagillo związanego jak barana.

- Vince, muszę wykazać się brakiem zdolności negocjacyjnych. To naprawdę nic osobistego. Bierzesz się do roboty i odzyskujesz gadżet w ciągu tygodnia, albo stajesz się wspomnieniem. Naprawdę chcę ci pomóc przeżyć. Jestem dla ciebie aniołem miłosierdzia, jedyną i ostateczną szansą. Nie wiem czemu to robię, ale zrobię wszystko byś wyniósł swój ryży łeb z tego cało. My rudzi musimy sobie pomagać, nie brachu?

- Dobra - Virgillo spojrzał na Kantyka, ale baron wydawał się być znudzony całą tą sytuacją. W każdym razie na chłopięcej, nawet jeszcze niemęskiej twarzy, nie widać było większych emocji. - Dobra. Spróbuję to odzyskać. Potrzebna mi jednak będzie twoja pomoc. Niezbyt kluczowa, wręcz marginalna, ale muszę zdobyć pewne informacje, a sam nie mogę udać się do tego, kto je posiada. Jeśli mi pomożesz, Morris, to zwrócę ci fant w trzy dni. I wszyscy będziemy zadowoleni. Co ty na to?

Przez głowę Morrisa przeleciały swobodne spacery w Duthie Park, włóczenie się godzinami po Balmedie Beach, gdzie chłodne, przesycone jodem powietrze koiło nerwy jak nic innego na świecie. Pomyślał o chwilach spokojnej medytacji w katedrze St.Machar, której majestatyczne wnętrze napełniało nadzieją, że Bóg jednak nie zapomniał całkiem o ludzkości. Mimo że nie wierzył w niego ani trochę. Czysta karta, zdjęty wyrok, spokojne i nieskrępowane życie, bez lęku że jakiś zębaty wychla całą hemoglobinę jaką Leaf nosi przy sobie…

- Zależy mi na wypełnieniu zadania, pewnie nie mniej niż tobie na tym, by przeżyć. Jedziemy na jednym wózku Vince. Zgadzam się, ale pod dwoma warunkami. Po pierwsze - wszystko konsultujesz ze mną, ja jestem szefem operacji. Po drugie - chcę zapewnienia, że się po prostu nie ulotnisz. Baronie, czy zechcesz poręczyć za współpracę pana Virgillo? Twoje wsparcie byłoby dla nas niezwykle korzystne. Nie omieszkam go przedstawić moim szkockim przyjaciołom. Oni mogą wiele, nawet tak potężna postać jak pan, panie baronie, może wiele skorzystać na współpracy. Poza tym, mam wrażenie że coraz bardziej podoba mi się Londyn i docelowo chciałbym tu zamieszkać na stałe. Trudno mi sobie wyobrazić lepszego pracodawcę niż pan baronie. Po sprawie, kiedy zamknę pewien rozdział swego życia, chciałbym wrócić tu i osiedlić się na stałe.

Wyczekująco spojrzał na młodocianego z wyglądu wampira, o prastarym wejrzeniu zielonych oczu. Morris był zadowolony, skłoni Virgillo do wypełnienia umowy, rozliczy się z misji, uzyska amnestię dzięki wpływom pułkownika i zasili szeregi żołnierzy barona. Nigdy do tej pory nie planował niczego z wyprzedzeniem, z dnia na dzień łapał po prostu nici swego losu, tkając z nich materię elastycznie okrywającą kształty rzeczywistości. Teraz sam postanowił zabrać się za formowanie swego przeznaczenia. Myśl była o tyle krzepiąca, że pozwoliła nie myśleć o przeszkodach, jakie na pewno jeszcze będą do pokonania w sprawie Virgillo. Problemy czekać mogą sobie dłużej, dziś będzie okazja do świętowania. Wiaderko pienistej rozkoszy, albo cała wanna nawet! Odynie, na twoją cześć!

- Przypilnuję Virgillo, by nie uciekł z miasta - zgodził się Kantyk. - Lecz nic więcej. To wasze sprawy i tego pułkownika, o którym pan wspomniał. Nie chcę mieszać się do nich, nim nie poznam wszystkich niuansów sprawy. A w Londynie przyda nam się nowy egzorcysta. Nie wszystko da się osiągnąć brutalną siłą, którą zresztą osobiście się brzydzę. Zawsze uważałem, że istoty uważające się za cywilizowane szukają innej drogi, niż nieodwracalna przemoc. Nieprawdaż, panowie?

- Prawdaż, jak najbardziej się zgadzam. Przemoc to ostateczne rozwiązanie. Na pewno damy sobie radę bez niej Vince, prawda? Tu masz mój numer telefonu. Zadzwoń proszę w południe, ustalimy co dalej. Dziękuję za spotkanie panowie, jestem bardzo zadowolony z jego przebiegu. Pańska obecność baronie niezwykle korzystnie podziałała na negocjacje, doceniam to i dziękuję szczerze.

Skłonił się, a jego myśli pobiegły ku wieczorowi unurzanemu w litrach piwa.
 
__________________
Pусский военный корабль, иди нахуй
killinger jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 00:28.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172