Dwaj zwiadowcy szybko zniknęli w otulającej wszystko bieli, stając się małymi, szarymi kropkami, nieistotnymi i niedostrzegalnymi w majestacie krajobrazu.
Druidka nie protestowała, kiedy Tibor wyrywał się naprzód; dla niej rozbijanie grupy nie miało żadnego sensu - co bowiem, kiedy zawiadowcy nie wrócą na czas, a coś zaatakuje osłabioną drużynę? - ale nie mogła też zabronić komuś szukania guza na własną rękę.
Pozostawała też sprawa Mary. Kostrzewa nie wgłębiała się w istotę dręczących dziewczynkę emocji i wizji, i po prawdzie, mało ją to obchodziło. Koszmary mogły przychodzić od bogów, demonów czy magii... i co z tego? To co mała zaklinaczka zrobi z tą darowaną jej mocą i wiedzą, było już jej własną sprawą i wyłącznie jej wyborem. Druidki nikt nie pytał, czy
chce władać tą mocą, którą miała. Los "magicznego dziecka", w dodatku podrzutka, był jasno określony i sprecyzowany - a drugim wyborem była tylko śmierć. Owszem, półorczyca lubiła swój stan i czuła się dobrze w roli wrednej wiedźmy, ale nie wszyscy musieli cierpieć z powodu swej odmienności. Mara i tak miała ciężko ze względu na swój wiek i mikre ciałko; nie było potrzeby dokładać jej dodatkowych ciężarów kolejnym odkrytym w niej "dziwactwem". Może dziewczynka wcale nie chciała borykać się z ta mocą i gdyby mogła, wybrałaby zwyczajne życie? Kto wie...
Tak czy inaczej, nawykła do osobistej wolności jędza nie mogła ścierpieć tego, że owa wolność jest odbierana komuś innemu. Tibor i Shando - każdy z innych powodów, i każdy tak samo przekonany o swojej słuszności - chętnie położyliby na Marze (a raczej jej umiejętnościach) swoje łapy, nie bacząc na samą osobę. Kostrzewa postanowiła więc uważniej przyglądać się dziewczynce i starać się - oczywiście bez zbytniego demonstrowania dobroci - nieco jej pomóc. Przynajmniej w kwestii zapewnienia jej wolności wyboru.
Dlatego też, zajmując się zwierzętami, zerkała raz po raz na resztę małej grupki, czy czasem magowi nie wpadają do głowy jakieś głupie pomysły... i czy moc Mary nie objawia się nagle jakimiś fajerwerkami. W końcu do Doliny Żywej Wody było naprawdę niedaleko, a bijące blisko powierzchni źródła mocy miały dodatni wpływ na wszelkiego rodzaju magiczne fenomeny. Poinstruowała nawet kruka, by kręcił się w okolicy dziewczynki i dał znać krakaniem, kiedy zacznie dziać się coś nietypowego.
Sprawy duchowo-magiczne nie zaprzątały jednak druidki tak dalece jak bardziej przyziemne kwestie żywieniowe. Być może dziwni ludzie z południa mogli żyć wyłącznie snami o potędze i marzeniami o magii, ale ci z Północy wiedzieli doskonale, że bez pełnego brzucha nawet najlepszy wojownik dupa. Kobieta krążyła niespiesznie wokół miejsca postoju, grzebiąc końcówką kostura w zbrylonej mrozem ziemi, pochylając się nad rosnącymi tu i ówdzie kępkami zielska i porostów, czasem pomagając sobie zaostrzoną kością. Miała ochotę na jakieś mięso - wiewiórkę, świstaka czy innego mysza, ewentualnie ptaszka - ale mimo względnej obfitości roślinnego jedzenia próżno było szukać śladów zwierząt. Nawet - sądząc po tropach - towarzyszący przez jakiś czas drużynie duży śnieżny kot zrejterował w pośpiechu, najwyraźniej czymś wystraszony. Czyżby magia Doliny miała i na to wpływ?
Tak czy inaczej do powrotu zwiadowców byli skazani wyłącznie na domysły... i nudę. Dlatego też, kiedy druidka uznała, że w połach szaty ma wystarczająco dużo darów tundry, by wystarczyło na spóźnione śniadanie dla wszystkich, wróciła do reszty, by chociaż posiłkiem zabić ciągnący się czas. Zachomikowała jednak garść kwaśnych, zeschniętych borówek - dla koni i muła, które ledwo mogły się pożywić tym, co wystawało spod zalegającego połaciami śniegu.
Rozłożyła swoją zdobycz na oczyszczonym z białego puchu głazu i gestem zachęciła resztą, by się częstowali - wołając przy okazji Marę, która oddaliła się trochę od "obozu". Sama wsadziła sobie w paszczę jakiś
podejrzanie wyglądając grzyb i zamyśloną miną zaczęła go intensywnie żuć, wpatrując się w wylot doliny i zastanawiając się, kiedy to wróci ich szpica. I co zrobią, kiedy Tibor i Var jednak się *nie* pojawią...