Z cichym westchnieniem Fabien Dante, „Goniący Ćmy Marzeń”, theurg z plemienia Patrzących w Gwiazdy wciągnął w płuca zapach morskiej soli i stygnącej plaży. Wsłuchany w łagodny szum fal, ten pierwotny rytm natury, Fabien wrócił myślami do wydarzeń w Umbrze.
Zabił. Odebrał życie i miał krew na pazurach. Działał, kierując się słowami Litanii, lecz w jakiś sposób czuł się z tym wewnętrznie źle. Wiedział, że nie miał wyboru. Ze Matka Gaia postawiła przed nim wyzwanie, w którym brutalna siłą, musiała wziąć górę nad subtelnym umysłem.
Był garou. Nie mógł się wahać takich chwilach, a jednak, gdzieś na dnie duszy, Fabien czuł się zraniony swoim wyborem. Może miał szansę ocalić Chamberlaina, tylko nie znalazł drogi. Jednakże, jak mawiał Konfucjusz:
„Jeśli dotąd nie znamy życia, jakże możemy znać śmierć? . Może taka była wola Wielkiej Matki. A on, jej dziecię, posłusznie wypełnił wolę.
Poczuł zapach jej ciała, gdy była kilka kroków od niego. Odwrócił się i spojrzał na Aoteę.
- Udało się – powiedziała krótko, a młody theurg ucieszył się.
Szczenię zostało uleczone ze skazy Żmija. Wróciło do rodziny.
- To dobrze.
- Zajęliśmy się również policją. Już nic nie wiąże cię z porwaniem karetki. Możesz odlecieć.
Fabien skłonił się nisko.
* * *
Goniący Ćmy Marzeń oznaczył pień palmy swoją krwią, rysując na niej glif Wielkiej Matki. Nie wiedział, czy jest w dobrym miejscu, ale w gruncie rzeczy nie miało to znaczenia. Zapalił przyniesione kadzidełka i przez chwilę siedział na zwalonym pniu drzewa wsłuchując się w odgłosy dżungli.
Dziękował jej strażnikowi za pomoc, jaką od niego otrzymał. Dziękował swoją gnozą i ciepłą myślą licząc na to, że duch wysłucha jego modlitwy i dzięki temu stanie się silniejszy.
Podziękował także niby-duchom, którzy stali u jego boku podczas tej trudnej chwili. Nie znał ich i wiedział, że ich ścieżki życia już raczej się nie przetną, jednak wiedział, że zapamięta oba byty do końca swojego życia.
Dla tutejszych garou też miał kilka słów. Ciepło- gorzkich słów podziękowań i modlitwy do Gai, by strzegli szczenię. Jego zapewne też nigdy w życiu nie zobaczy, i pewnie młodzieniec nie dowie się nigdy, że był ktoś taki, jak Fabien, który ocalił mu nie tylko życie, ale i duszę. Nie to było jednak ważne, dla Patrzącego w Gwiazdy, lecz świadomość, że Matka zyskała nowego obrońcę. Liczył na to, że tutejsi garou nie zmarnują daru, jaki od niej otrzymali.
* * *
Nie było pożegnań. Nie było nikogo na lotnisku. Samotny wilkołak przeszedł spokojnie odprawę paszportową uprzejmie dając się przeszukać i odpowiadając na wszystkie zadawane pytania. Skierował się do sali odlotów, zjadając po drodze ostatnią porcję krewetek podawanych w tradycyjnym sosie. Potem wsiadł w stalowego kolosa, ten pokraczny wytwór Tkaczki, którym tak bardzo fascynowali się ludzi i patrząc przez okno obserwował, jak po starcie, wyspa staje się coraz mniejsza, mniejsza i mniejsza, aż w końcu znikła zastąpiona przez błękit oceanu.
W takiej chwili, jak ta, widząc jej niezmącone piękno, Fabien Dante, kochał Wielką Matkę miłością bezgraniczną. I potrafił wybaczyć jej to, że stworzyła ich gatunek tylko po to, by cierpieli, zabijali i ginęli w Jej imieniu.
„Jeśli dotąd nie znamy życia, jakże możemy znać śmierć? . – Pomyślał Fabien i otworzył książkę, kupioną na lotnisku.
Po raz ostatni spojrzał w dół, na błękitny ocean i pogrążył się w lekturze zapominając o tym, co spotkało go w Honolulu.