Każda emocja ma swój smak, zapach i kolor, tożsame tylko dla siebie i od razu rozpoznawalne. Jeszcze do niedawna kat, dzikuska i niziołek cuchnęli zwierzęcym smrodem strachu, ostrym zapachem, który przesączał się przez skórę grubymi kroplami potu. W kamiennym mieście spłukał z nich ten zapach orzeźwiający strumień ulgi; za Bernardem - co sam czuł - ciągnął się jednak wciąż ciężki zaduch desperacji i zmęczenia. Lecz prócz tego, pierwszy raz od wielu, wielu dni powietrze było czyste i świeże. Odnalezienie Neny - mimo jej niepewnego stanu - dodało wędrowcom energii i nadało sens dotychczasowym trudom. Nawet metaliczna nuta agresji, tak wyraźnie odczuwalna od ponurego Garou nie mogła zabrać katu radości z tych kilku głębokich oddechów słodkiego powiewu wolności...
Do czasu. Być może Bernard był już przewrażliwiony po tylu nieszczęściach, jakie na niego - i jego towarzyszy - ostatnio spadły, ale zapach kłopotów uderzył go twarz jak obuch. Przeczucie, podszept losu? Zataczając się jak pijany, stanął we wejściu jaskini i spojrzał w dół, na poruszony tłumek ludzi. Znów... znów czarny kruk nieszczęścia krążył nad nimi - i Neną z obraźliwie rozdartym dziobem. Co zrobią dzicy? Znów uwięzią, poddadzą jakimś upokarzającym próbom, wygnają jak wściekłe psy, czy po prostu zabiją? Znów będą zdani na łaskę i niełaskę innych, nieprzewidywalnych ludzi, znów będą musieli drżeć o kolejną chwilę życia, zaklinając w myślach swoich oprawców?
A przecież niedawno obiecał sobie - i dzikusce - że już nie muszą się bać. Że tym razem będą walczyć do końca. Przypomniał to sobie, zaciskając dłoń na wyślizganym korbaczu.
- Nie pozowlę nikogo im skrzywdzić... - powiedział cicho, bardzo cicho, bardziej do siebie, niż dla reszty i ruszył w dół, ku debatującej grupie krokiem, w którym nagle odżyła dawno zapomniana pewność.