Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 12-12-2014, 14:38   #65
abishai
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację
Morgan „Morlock” Lockerby


Zaciągnął długi… i to spore. Zwłaszcza u Gilian. Tim bowiem sam się w to wpakował, Jack Black był wciągnięty przez Gilian, więc ona była dłużniczką. Gnomka… diabli wiedzą, dlaczego gnomka się w to wpakowała. Sądząc po fali zniszczeń chciała przetestować swoją zabawkę w miarę bezkarnie. Arvena… cóż… Arvena miała swoje powody. Ogólnie jednak… to Morgan zaciągnął długi. Na szczęście, czy nieszczęście… nie takie, które się spłacało gotówką. Bo groszem Lockerby nie śmierdział.
Amelia podziękowała wszystkim za pomoc i zapewniła co najmniej trzy darmowe kolejki w swym lokalu z okazji zwycięstwa. To prawiło humor tym nielicznym marudom, bo akurat Arvena, Tinkerbell i Gilian były zadowolone z przebiegu sytuacji. A i Tim też… i krasnolud także. Nic tak wszak nie wpływa pozytywnie na wenę jak darmowe drinki. Po drodze Marge łaskawie obejrzała zdobyczne łupy Morgana i wyjaśniła mu ich działanie. Magiczne przedmioty znalezione przy martwym półorku nie były może bardzo potężne, ale dość użyteczne.
Tak więc dla wszystkich bohaterów wyprawy po zagubionego barda noc zaczęła się pod "Płonąca ostrygą". A skończyła… dla Morgana skończyła się w jego łóżku. Nie dość że mocno oberwał wczoraj, to jeszcze bycie nosicielem dla nieumarłego paladyna niewątpliwie odbiło się negatywnie na jego kondycji. W dodatku… Morgan miał wrażenie, że duch coś po sobie w nim zostawił. Jakiś pożegnalny prezent.
Ranek więc wiązał się dla Lockerby’ego z ciężką pobudką.

Amelia przy śniadaniu “darmowym” krótko i bez łzawych scenek podziękowała za pomoc. I obiecała, że może na nią liczyć w przyszłości. Ją i elfi sztucer.
A po posiłku… przed tawerną czekała czarna dorożka zaprzężona w dwa mechaniczne konie. Znajomy powóz. Więc nie zdziwiło go, że w środku czekały znajome osoby.
- Panie Lockerby, słyszałam że ponoć wybiera pan się poza miasto. Może pana podwieźć odrobinkę?- spytała przyjaźnie Charlotte Mc'Kay, podczas gdy Shizuka obserwowała go bacznie poprzez szkła swych okularów…

… Załatwienie wszystkich spraw zajęło niewiele czasu Morganowi.
W końcu mógł się udać tam, gdzie planował. Na plac z którego wyruszał codziennie odjeżdżał dyliżans do Fingers. Miasteczka z którego było pół dnia drogi do samego Cedar Hill, pół dnia drogi na koniu. Morgan zjawił się akurat na pół godziny przed odjazdem i mógł ocenić czym przyjdzie mu jechać. Nie był to żaden dziwaczny wynalazek, tylko staromodny dyliżans na dwa konie. Woźnica i dwóch kowbojów. Standard na takie trasy. W sumie nie powinno to było dziwić. Choć New Heaven było olbrzymią metropolią pełną cudów techniki, to im dalej jechało się w głąb, tym dziksze tereny się napotykało. Nie wiedział jakim miastem stało się Fingers, ale Cedar Hill powinno być nadal miasteczkiem z Dzikiego Zachodu. Zebrali się już pasażerowie… a przynajmniej część z nich.
Szczupły krasnolud z w szarym fraku i zielonym meloniku, ćmił fajkę gestykulując gwałtownie podczas rozmowy z dobrze znanym Morganowi
osobnikiem
, doktorem nauk technicznych Ferdynandem B. Moenhausenem. Ten zauważywszy Morlocka krzyknął wesoło.
- Panie Lockerby... miło widzieć pana całym i zdrowym. Panna Admunsen niestety nie zastała mnie w domu. A ponoć szukała w pilnej i ważnej sprawie. Tuszę że owa sprawa zakończyła się… pomyślnie?-

Nie byli to jedyni pasażerowie. Oprócz nich w dyliżansie już rozsiadła się wygodnie urokliwa dama o dość wschodnich rysach i przyciągającym uwagę stroju. Czekając na wyruszenie w podróż zaparzyła sobie herbatę i ćmiła orientalnie zdobioną fajkę. Czyli… ich czworo wyruszyło?
Może tak, może nie… bowiem tuż przed wyruszeniem dyliżansu, siedzący już w powozie Morgan zauważył przebiegającą sylwetkę niziołka chowającą się pod nim. I mógłby przysiąc, że rozpoznał w nim Fendricka. A może tylko mu się zdawało?
Nieważne.
Trzask bicza. Wyruszyli z miasta kierując się drogą do Fingers. A po kilkunastu minutach jazdy Morgan mógł wreszcie zobaczyć to czego nie widział od tylu lat. Rozległe przestrzenie prerii.


Podróż przez prerię zajęła kilka godzin. Po drodze można było podziwiać widoki i rozmawiać. I w sumie nic więcej. Co prawda w cenę biletu dyliżansem wliczony był także posiłek. Ale ten był dostępny w zajeździe w którym mieli przenocować po drodze. Tak więc widoki i pogaduszki… cała rozrywka podczas podróży do Fingers.
Zajazd do którego pod wieczór dojechali


był solidnym drewnianym budynkiem zbudowanym w starym stylu. Nieco baryłkowaty gospodarz o imieniem Jacob Schmidtke gwarantował solidny posiłek okraszony kuflami piwa oraz wygodne łóżko w małym pokoiku. I w sumie nic więcej. O rozrywkę musieli chyba zadbać sobie sami.

Maeglin


Było już ciemno, gdy zebrali się i czekali pod karczmą. Tokado skupiony, niziołek wyraźnie podekscytowany… może nawet za bardzo. Wydawał się niezdrowo pobudzony.
Huamvari zimna i wyniosła czekała po drugiej stronie ulicy, jakby odseparowując się od reszty.
Jakby była od nich lepsza. Maeglin miał wrażenie, że akurat Haroshiwie to odpowiada. Uśmiechnięty Radovir w ogóle nie był w nastroju do przejmowania się.
Było już ciemno, ulice wyludnione.. kopyt kopyt końskich wyraźnie niósł się po ulicach.


Potem okazało się, że to nie był koń. Tylko muł. Czyli problem, jeśli się chciało szybko uciekać. Muły nie lubią biegać. Do muła zaprzężona była duża szata buda na kółkach, na której koźle siedział Buarto w szarym uniformie i z czapką z daszkiem na głowie. Rzucił klucz Tokado i rzekł.- No... na co czekacie? Pakować się do tyłu.
Z tyłu było ciasno. Były wąskie ławeczki, oraz kubły, ścierki i szczotki. A także środki czystości. Cała drużyna upchnęła się w tej budzie i ruszyli.

Ich celem była duża zaniedbana posiadłość, otoczona równie zaniedbanych ogrodem.


Olbrzymi budynek wydawał się podupadłą ruderą, wprost proszącą się o wyburzenie. Aż trudno było uwierzyć iż w tych murach kryje się jakiś wartościowy łup. Tokado więc albo miał rację, albo się mylił. Lecz jeśli miał rację to... Halar el-Karam z pewnością prowadził bardzo podejrzaną działalność.
Gnom zatrzymał wóz, z tyłu posiadłości. Zrzucił szary roboczy uniform i uzbroił się w staroświecki pistolet oraz krótki miecz z ogniwem zasilającym. Nałożył na głowę kapelusz i podał Tokado linę.
- Dobra małpeczko… twoja kolej się wykazać.- Haroshiwa w milczeniu założył zwój liny na ramię i podszedł do ogrodzenia złożonego z ciasno ułożonych stalowych prętów zakończonych ostrymi szpicami. Wdrapanie się na nie zajęło mu ledwie kilka chwil. Przerzucenie liny przez konar pobliskiego drzewa, kilka sekund. Przeskoczenie na nie z ogrodzenia był krótki pokazem jego zwinności.
Po nim zaś zaczęły się trudy wspinaczki pozostałych członków drużyny. W tym i Maeglina. Co prawda półelf mógł sobie ułatwić życie za pomocą zaklęcia lotu, ale gnom szybko wybił mu to z głowy.
- Nie marnuj sztuczek zawczasu, bo może ci ich zabraknąć w czasie potrzeby.- stwierdził zawieszając tabliczkę “ZAROZKI WRACAM” na wozie i przywiązując muła do pobliskiej latarni, podczas gdy kobieta i niziołek wspinali się po linie i po drzewie. Dla Blacka też to była ciężka przeprawa… bardzo ciężka.

Niemniej w końcu znaleźli się po drugiej stronie ogrodzenia i Tokado odwiązał linę i kryjąc ją w korzeniach drzewa, które wykorzystali do przekradnięcia się.
Dalej ruszyli pieszo, czujni i cisi. Przekradali się pomiędzy krzakami bacznie obserwując otoczenie. Póki co jednak nie dostrzegali potencjalnego zagrożenia, a drzwi dla służby znajdowały się już prawie na wyciągnięcie ręki.
Radovir jednak wtedy coś zauważył.
- Czy tu nie jest za ciepło? Znaczy… grunt wydaje się cieplejszy niż powi…- zanim niziołek dokończył zdanie, zawył z bólu i upadł na ziemię wijąc się w konwulsjach. Dopiero wtedy dostrzegli kryjących się wśród chaszczy mimowolnych strażników tego miejsca.



Węże… pokryte czerwoną łuską w różnych odcieniach i z kolcem na ogonie. Dwa duże i grube jak ludzkie ramię i cztery mniejsze. Osaczały całą drużynę ze wszystkich stron sycząc złowrogo. Na pewno nie były pospolitymi przedstawicielami kontynentalnej fauny.
 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.

Ostatnio edytowane przez abishai : 19-07-2015 o 21:43. Powód: poprawki
abishai jest offline