Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - DnD > Archiwum sesji z działu DnD
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu DnD Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie DnD (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 21-10-2014, 13:29   #61
 
Viviaen's Avatar
 
Reputacja: 1 Viviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie coś
Suki sięgnęła po następną bombę… tym razem kwasową i tę właśnie postanowiła posłać pod nogi fircyka, by zyskać czas potrzebny do ucieczki. Wiedziała już, że nie mają z nim żadnych szans, co też oznajmiła nader głośno swoim “podwładnym”, w niewybrednych słowach każąc im spierdalać jak najdalej stąd… sama zaś rzuciła się w pogoń za wozem, by ostrzec pozostałych.
Butelka z kwasem ciśnięta w okolice nóg fircyka oblała go swą zawartością, wywołując okrzyki bólu i zaskoczenia… ale bardziej zaskoczenia. Arystokrata odwzajemnił to, ciskając w “Opal” fiolkę z ognistą zawartością alchemicznego ognia, ale jego celność pozostawiała wiele do życzenia. Chybił. Wybuch ognia nastąpił pół metra za plecami Suki goniącej powóz. Przez niedomknięte drzwiczki wypadały skrzynie z trumnami, hukiem swego upadku wypełniając ulice. Ale zwinnej Yozuki nie mogły one zatrzymać. Przemykała pomiędzy nimi, a raniony kwasem arystokrata biegł za nią. Tak jak i Kansei…
Zaś bliźniacy wybrali rejteradę poprzez szmaciarzy… grzmocąc ich bezlitośnie w drodze powrotnej.

Opal zerknęła za siebie i praktycznie nie zwalniając biegu, strzeliła z kuszy. Fircyk był niebiezpiecznie blisko niej… jeśli udałoby jej się go spowolnić… osłabić… czy Kansei sobie z nim poradzi? Wątpiła w to. W nieznajomym było coś takiego… co zapalało wszystkie lampki ostrzegawcze w jej umyśle. Ale Wąż był uparty i dumny, jeśli zwęszy szansę zostania bohaterem, spróbuje ją wykorzystać. Suki miała nadzieję, że jednak wykaże więcej rozsądku i nie wejdzie w zwarcie.
Nie miała jednak na to wpływu.
Po oddaniu dwóch strzałów popędziła przed siebie, próbując choć dogonić pędzący wóz. Jeśli udałoby jej się na niego wdrapać, spróbuje zatrzymać konie. Jeśli nie… cóż, przynajmniej na czas ostrzeże przyjaciół.
Konie pędziły wyjątkowo szybko jak na zwierzęta obciążone wyładowanym do połowy wozem. Musiały być wyjątkowo silne. A na pewno były wyjątkowo głośne, co dawało nadzieję, że towarzysze je usłyszą.
Pociski wystrzelone w biegu nie mogły być zbyt celne, ale pierwszy jakoś dosięgnął arystokratę wbijając się między żebra i sprawiając, że zwolnił. W odpowiedzi szlachcic rzucił sztyletem w Suki i ostrze jego broni otarło się boleśnie o udo dziewczyny. Na szczęście było to tylko draśnięcie. Bolesne jednak i spowolniło ją na chwilę… tym bardziej oddalają szansę dogonienia wozu. A Kansei zaatakował od tyłu arystokratę. Jego kopnięcie najwyraźniej go oszołomiło na chwilę, a kolejne uderzenia pięścią powaliły szlachcica na ziemię.

Kiedy stało się jasne, że dziewczyna nie dogoni powozu, zwolniła i wreszcie zawróciła do fircyka. Wystrzeliła tylko racę ostrzegawczą mając nadzieję, że Huramu zrozumie przekaz. Mężczyzna leżał ogłuszony, ale to wcale nie czyniło go bardziej bezbronnym. Dlatego też pierwszym, co zrobiła, była próba rozbrojenie szlachcica, by go związać, zakneblować i zawiązać mu oczy. Nie było to łatwe… Owszem wybicie mu broni z dłoni okazało się proste. Ale sam szlachcic okazał się zaskakująco silny i odporny na ciosy.
Mimo umiejętności Kansei w zadawaniu bólu i ogłuszających ciosach, arystokrata zdołał się dźwignąć, a Suki dosłyszała odgłos broni palnej… wóz z końmi musiał dojechać do drugiej pułapki. Arystokrata zaś sięgnął do kieszeni, wyrzucając kilka patyczków dymnych.
W odpowiedzi na to Opal wyjęła z małej pochewki przy pasie maleńki nożyk, którego ostrze przez chwilę zalśniło złowrogo, a ona niczym kobra rzuciła się do przodu, by drasnąć dłoń mężczyzny, nim rozpłynie się w chmurze dymu.
Podobnie postąpił Kansei, rzucając się na arystokratę. Suki dosięgła celu. Jej nożyk zatruty toksyną wbił się w ciało, ale… to co stało się potem, zaskoczyło ich oboje. Bo przeciwnik chyba rzeczywiście rozpłynął się w chmurze dymu i to dosłownie. Poprzez ostrze przestała odczuwać opór, a i dym który powoli rozwiewał się, nie ukrywał w swych oparach żadnej sylwetki! Ale przecież to niemożliwe!
Jakim cudem on był odporny na jady jakimi go potraktowała i znosił ciosy Huramu, które powinny go ogłuszyć przynajmniej, jeśli nie zabić? Nawet jeśli był cherlawym magiem obłożonym zaklęciami, to i tak powinni go zdołać spacyfikować. I gdzie zniknął?!

Usłyszeli za sobą kroki. To “Słowik” zmierzała do nich, pewnie zaniepokojona racą.
- Znajdę go. Pewnie gdzieś się tu ukrywa. - “Wąż” źle znosił porażki, nawet jeśli nie były one całkowite. Wszak przepędzili tych szmuglerów i zdobylii część ich towarów. Ta droga przemytu była już dla tych przestępców spalona.
- On… on się rozpłynął w powietrzu. - Opal wyglądała na zszokowaną - Trafiłam go, a on zamiast paść… zniknął. - rozejrzała się wokół sceptycznie - Możemy przeszukać zaułki, ale nie sądzę, byśmy go znaleźli. Spróbuję coś wypatrzyć z góry… - w jej głosie wciąż czaiło się powątpiewanie. Bo czyż można zlokalizować… mgłę?
- Ja je przeszukam. On mi nie umknie. - odpowiedział posępnym tonem Kansei i ruszył na poszukiwanie, dodając przez ramię. - Może z tych jego pomocników da się wydusić coś.
Tymczasem Shirako podeszło do Yozuki i spytała cicho. - Wszystko w porządku?
- Ja…? Tak… - Suki spojrzała z roztargnieniem na zranione udo - To tylko draśnięcie, ostrze nie było zatrute. - rozejrzała się wokół - Widziałaś coś? Ten dym, który był między nami… nie poruszało się w nim nic?
- Niczego… a te konie, które gnały ciągnąc za sobą wóz. Nie przestraszyły się huku i nie powstrzymał ich ogień. Dziwne… zwierzęta powinny bać się ogniowej zapory. - zamyśliła się Urei.
- Ten ich lalusiowaty przywódca kazał im biec… to pobiegły. To było… dziwne. Zresztą reszta jego zbirów zachowywała się tak samo... jak zahipnotyzowani, bezwzględnie słuchali jego poleceń. Oberwali, ale jak kazał im wstać i walczyć to wstali… i walczyli. - Suki wyglądała na zamyśloną - To wszystko strasznie dziwne było. No i na koniec on po prostu rozpłynął się w tym dymie, który zrobił. Czułam go pod ostrzem, a potem… się… rozmył. Zniknął. Nie słyszałam jeszcze o żadnym magu, który by tak potrafił. - podeszła do najbliższego budynku i zaczęła się wdrapywać - Rozejrzę się chwilę i wracamy do reszty, okej? - uśmiechnęła się do Słowik.
- Mamy łupy… i przegoniliśmy przemytników, którzy byli na tyle głupi, by działać na naszym terenie bez pozwolenia. - zamyśliła się "Słowik" pocierając podbródek, po czym dodała radośnie, klepiąc pocieszająco “Opal” po ramieniu udzie/łydce bo się wspina. - Więc nie jest tak źle. Następnym razem, nie damy się tak zaskoczyć. Będziemy przygotowani.
- Ale jak się przygotować do złapania mgły..? - mruknęła Suki, wypinając się wyżej. Zamierzała znaleźć najwyższy dach w okolicy i stamtąd się rozejrzeć.

Wdrapanie się na ozdobne dachy pobliskich budynków zajęło “Opal” kilkach chwil. W tym czasie “Słowik” zapędziła bliźniaków do zbierania łupów a marynarze, którzy otrząsneli się z uroku, w panice zabrali się za ratowanie płonącego statku. Pojawili się strażnicy miejscy, których Huramu zaczął urabiać historyjkami o pożarze i spłoszonych zwierzętach. Niewątpliwie część skrzyń z trumnami należało porzucić. Choćby z tego powodu, że było ich zbyt wiele, by gang Tatsumo zdołał je wszystkie przejąć. Niemniej zdobycz była dość pokaźna i Suki powinna być zadowolona. Nie była.


Przeskakując z dachu na dach, dziewczyna szukała arystokraty, podobnie jak Kansei. Przebieg walki choć zwycięski dla niej, napawał ją niepokojem. I sprawdziły się przeczucia Suki, ich przeciwnik rozwiał się jak dym… nie było po nim śladu. Niemniej nie dawała za wygraną aż… zobaczyła Mistrza Yoh.
Leżącego na brzuchu… w dużej kałuży krwi. Przyczyną tego była dekapitacja. Jego głowa leżała kawałeczek dalej. Patrząc na to z góry, przerażona tym faktem Suki zauważyła coś jeszcze. Miecz jej mistrza… nie było go. Został zabrany przez jego mordercę.
Połykając niechciane łzy, szybko zeskoczyła na bruk i położyła głowę na odpowiednim miejscu, troskliwie przecierając twarz swego Mistrza jedwabną hustką. Tą, którą dostała kiedyś od jakiegoś przypadkowego adoratora “na szczęście” i którą z jakiegoś powodu zawsze nosiła przy sobie.
To… to nie mogła być prawda.
Opal przeszukała miejsce tej potwornej zbrodni z drobiazgowością, w której szukała ucieczki i zapomnienia. Aż w końcu nie było nic nowego do odkrycia…
- Odzyskam Twój miecz… - szepnęła, całując lekko zimne czoło zmarłego.

Zwierzęce niemal wycie, które pomknęło uśpionymi uliczkami wśród doków przeraziło zarówno marynarzy, jak i członków gangu.
 
__________________
Jeśli zabałaganione biurko jest znakiem zabałaganionego umysłu, znakiem czego jest puste biurko?
Albert Einstein
Viviaen jest offline  
Stary 22-10-2014, 22:24   #62
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację
Morgan „Morlock” Lockerby


“Teraz twoja kolej…”

Ledwo Morgan to powiedział, a ów upiorny rycerz rzucił się na niego zmieniając się czarny opar który otoczył Morlocka wnikając w jego ciało i… wywołując dziwny ból. Morgan maił przez chwilę wrażenie, że głowa mu pęka, a klatkę piersiową przygniata olbrzymi głaz. Zachwiał się z trudem łapiąc powietrze.
-Wszystko w porządku ?- spytał nieco zaniepokojony Tim, co jednak nie przeszkadzało mu rabować zwłoki sahuagina, którego upiorny rycerz zdekapitował.
-Wszystko… w… porządku…- głos jaki wydobył się z ust był gardłowy i mroczny. Nie do końca głos Morgana.
-Zostało jeszcze dwóch… nie traćmy czasu.- nawet wypowiedź już nie była Morgana. To odezwał się duch siedzący w jego ciele. Ciężar owej mrocznej zgorzkniałej duszy, przytłaczał rewolwerowca całkiem fizycznie. Ale po chwili przywykł nieco do jego ciężaru, tak i do nowego widzenia świata. Dla opętanego Lockerby’ego ciemność bowiem nie stanowiła problemu. Widział siły życiowe w ciele istot żywych, oraz intstynktownie wyczuwał niespokojne dusze ich otaczające.
-Tędy…- duch głosem Morgana i jego dłonią wskazał kierunek w którym mieli ruszyć. Ruszyli więc...


Im dłużej szli przemierzając kolejne pomieszczenia tym bardziej Morlock lepiej radził ze swoim staniem. Przywykł już do dziwnego odbioru barw świata, a i duchy oraz fragmenty planu eterycznego stawały więc coraz bardziej wyraziste, mimo że z początku były bladymi seledynowymi mgiełkami.
Z czasem nabierały ostrości, co było szczególnie nieprzyjemne w kolejnej sali, w której to przewożono małych niewolników. Głównie dzieci, ich obroże rdzewiały teraz na podłodze statku, ale one nawet po śmierci były przykute do okrętu. A ich martwe smutne spojrzenia obserwowały przechodzącego Morgana i drepczącego tuż za nim Tima. Ale obecność pasażera na gapę w ciele rewolwerowca wydawała się trzymać te potępione duszyczki z dala od nich obu.
-Nie możesz im pomóc. Nikt nie może… są tu więźniami, jak ja... i każdy, kto zginie na tym statku.”-usłyszał w swej głowie Morgan.
I ciarki przeszły rewolwerowcowi po grzbiecie.
Kolejne dwa pomieszczenia minęli szybko, ignorując duchy, tak jak one ignorowały ich. W trzecim natknęli się na uzbrojoną żywą istotę która rzekła.- Na bogów lasu, co się z tobą stało Morgan. Wyglądasz jak chodzące zwłoki.
Natknęli się na Amelię. Elfka jakoś dostała się na okręt i wydawało się że zaszła dalej niż oni, co skwitowała prostym stwierdzeniem.- Dupa byłaby ze mnie, nie przemytniczka, gdybym nie potrafiła się niepostrzeżenie przekraść. A to że jestem na emeryturze, nie oznacza że stetryczałam.

Krótka chwila rozmowa i ruszyli dalej, tym bardziej że coraz lepiej słychać było dźwięki muzyki i charakterystyczny głos


… wnuka Amelii.
Im bliżej byli tym… muzyka bardziej przenikała Morgana, który stwierdzał że jest w tej muzyczce coś niezwykle pięknego. Coś czego przedtem nie zauważał, coś co sprawia, że chce się zapomnieć o sprawach doczesnych i zatonąć w tej melodii. Coś co sprawiło, że duch w ciele Morgana “usnął”.. Podobnie jak inne widma przed drzwiami do skarbca.
Upiorny rycerz miał rację, gdy mówił do czego tym kultystom potrzebny był Voltaire. Użyli go do spacyfikowania duchów i innych nieumarłych jakich napotkali na swej drodze. Były one zahipnotyzowane jego pieśnią i uległ jej także pasażer na gapę Morgana.
Zauroczony bard umarłych wprowadził kultystów na pokład i nawet teraz pieśnią zapewniał im i sobie bezpieczeństwo.

Ostatnim dwóm kultystkom. Kapłance z tej podwodnej rasy potworów. I… kobiecie z równie egzotycznej rasy.


Jednak Morgan nie miał pewności jakiej, bowiem rodzajów tych planarnych mieszańców było sporo. To właśnie na nią spadło otwieranie opancerzonej ładowni statku, podczas gdy sahuaginka siedziała na starym tronie, a bard brzdąkał.

Suki "Opal" Yozuka


Nikt nic nie widział.


W Azjatown to normalna praktyka. Gdy gdzieś zaczyna się bójka ulice się wyludniają. Okna i drzwi ulegają zamknięciu. A mieszkańcy modlą się cichutko do Przodków i Kami o swe bezpieczeństwo. Nikt nic nie widział, nikt nic nie wie.
Suki za dobrze to wiedziała, by szukać świadków. Tych nigdy nie ma w Azjatown. Zatem zajęła się badaniem miejsca zbrodni i poszukiwaniem śladów i poszlak. Z ran swego mistrza zdołała odczytać jak zginął.
Śmiercią samuraja, w otwartej i gwałtownej walce. Niekoniecznie uczciwej. Drobne rany na ciebie i ich fioletowe zabarwienie świadczyły o paraliżującej truciźnie. Przeciwnik zanim zadał ostateczny cios zatruł ciało mistrza Yoh.
Znalazła też czarną chusteczkę z monogramem.


Prosty znak kanji “ścierwnik”... Pogardliwa nazwa małego białosępa, którego uważano za przymusowego przewodnika do zaświatów porywającego dusze tych, którzy opierali się przeznaczeniu i magią bądź oszustwem przedłużali swe życie. Suki miała wrażenie, że ta chusteczka nie trafiła tu przypadkowo.
Zamyśloną Yozukę, pierwsza dostrzegła Shirako, która właściwie ruszyła na jej poszukiwania. Zobaczyła też i martwego mistrza Yoh.

Podeszła więc i przytuliła “Opal” do siebie. I tak trwały w milczeniu… przez chwilę.
A potem… należało załatwić jakiś transport dla jego ciała. Tym zajęli się bliźniacy sprowadzając jakiś wózek, na którym to mentor Yozuki wylądował wraz kilkoma skrzyniami. Na odpowiedni pochówek przyjdzie czas. Na razie dość już czasu spędzili w tym miejscu.
Dalsze wydarzenia Suki pamiętała jak przez mgłę. Bowiem “Słowik” wzięła ją do siebie uznając, iż tej nocy dziewczyna nie powinna być sama. “Opal” z trudem wmusiła w siebie posiłek, przygotowany przez Urei. Jakoś bowiem nie miała apetytu. Niemniej grzeczność wymagała skosztowanie posiłku, jak i trunku. Specjalnej herbaty, która ponoć była ulubioną mieszanką Shirako. I okazała się narkotykiem, który “Opal” nieopatrznie wypiła. Owe zioła miały silne działanie nasenne. Yozuka usnęła więc w futonie w pokoju gościnnym.

Pobudka była dość późna. Shirako już opuściła mieszkanie zostawiając list dla “Opal”. A sama Yozuka czuła się lekko otumaniona po wczorajszej wieczerzy. Ale musiała przyznać, że mocny sen dobrze jej zrobił na samopoczucie. A i samo otumanienie mijało szybko i Yozuka mogła po chwili zacząć planować co zrobić.
A miała dużo do zaplanowania. Pogrzeb trzeba było przygotować, dowiedzieć się co przewozili przemytnicy, dowiedzieć kto zabił mistrza Yoh i… spotkanie! “Opal” zdała sobie sprawę że musi się pospieszyć, by nie spóźnić się na spotkanie Uptown i nie przynieść brakiem punktualności wstydu zarówno Hokuto-sama, jak i zmarłemu mistrzowi.

Maeglin


Nuda. Ceną bezpieczeństwa była nuda. Przez większość czasu Maeglinowi dokuczała ona najbardziej. Stary przyjaciel ojca zapewniał półelfowi dach nad głową, solidny wikt i opierunek. Ale nic poza tym…
Miało się wrażenie że Galtus miał jakieś żale do swego starego drucha. Że nie rozstali się w przyjaźni.
A na pewno Galtus nie pochwalał awanturniczego życia. Stał się prominentnym kupcem, zarabiającym dość by żyć na niezłej stopie życiowej. I nie pragnął nic więcej. I najwyraźniej odcinał się od przeszłości którą Maeglin reprezentował. Więc półelf był wdzięczny, że mimo tej postawy niziołek wywiązywał się ze starych obietnic.
Niemniej nie zmieniło to faktu, że się nudził. Dlatego też informacja od Haroshiwy była niczym powiew świeżego powietrza w zatęchłym grobowcu. Niosła nadzieję na uwolnienie się od stagnacji.

“Zrzędzący Smokożółw” był jak na doki dość niezłą tawerną, o ile lubiło się dziwaczne jadła które tu serwowwano. Niestety… tutejszy kucharz czuł się wizjonerem kuchni i większość jego potraw zawierała morskie dodatki, które czasem były rybami. To sprawiało, że Smokożółwia odwiedzali głównie smakosze lub ryzykanci. Najczęściej zaś osoby będące i smakoszami i ryzykantami. Maeglin nie wiedział, czemu jego przyjaciel wybrał tak niezwykły lokal na spotkanie. Na miejscu okazało się że Tokado nie był sam.


Towarzyszył mu niski jednooki gnom w fantazyjnym kapeluszu. Opaska zasłaniała jego lewe oko, a piętrząca się góra mątw, skorupiaków, morskich ogórków i innego świństwa z morskich głębin świadczyła o jego apetycie. Maeglin starał się nie skrzywić, na dość specyficzny zapaszek owych potraw.
-Buarto “Deadeye” Knappelsthick, Maeglin.- Tokado przedstawił ich sobie nawzajem, wyraźnie czymś podekscytowany i nie zmierzający tracić czasu na zbędne uprzejmości.
-Nazywa się Ihareb ibn Halar el-Karam choć bardziej znany jest pod imieniem Ihareb Karam. Jest właścicielem aptek i kilkunastu posiadłości w mieście. Dość majętny typek i… mój cel. Otóż posiada kila dużych domów, których nie wynajmuje. Ani z których nie korzysta. Wiecie co to oznacza?- rzekł cicho omawiając powód tego spotkania.
-Mafia?- zapytał Buarto.
-Nie. Właśnie, że nie. Nie jest powiązany z Triadami, ani z Cycione… Jako znawca wtajemniczeń raczej nie współpracuje z Czarną Ręką. - odparł cicho Haroshiwa.-To wolny strzelec. Nie powiązany z żadną organizacją przestępczą. Gdy obrobimy mu posiadłość, nie zgłosi tego policji i żadni mafiosi nie będą nas szukać.
-A jaką to nielegalną działalność prowadzi?-
zapytał znów gnom.
-W sumie to… nie wiem. Przypuszczam, że przemyt narkotyków. Zważywszy na fakt, że ma sieć aptek… to wydaje się mieć najwięcej sensu.- stwierdził po namyśle Tokado.
 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.
abishai jest offline  
Stary 27-11-2014, 19:17   #63
 
Icarius's Avatar
 
Reputacja: 1 Icarius ma wspaniałą reputacjęIcarius ma wspaniałą reputacjęIcarius ma wspaniałą reputacjęIcarius ma wspaniałą reputacjęIcarius ma wspaniałą reputacjęIcarius ma wspaniałą reputacjęIcarius ma wspaniałą reputacjęIcarius ma wspaniałą reputacjęIcarius ma wspaniałą reputacjęIcarius ma wspaniałą reputacjęIcarius ma wspaniałą reputację
Maeglin wyciągnął rękę by uścisnąć dłoń gnoma. Podekscytowanie Tokado nie musiało wpłynąć na jego maniery.
-Maeglin, mam się zwracać ksywką czy pełnym imieniem?
-Buarto wystarczy.- stwierdził gnom ściskając dłoń.
-Dobrze jak to rozegramy, wy jesteście specjalistami. Macie już za sobą rekonesans? Jak ma to wszystko wyglądać.
-Właśnie… jak ty to widzisz?- zapytał gnom zastanawiając się wyraźnie.
- Wybrałem mało rzucającą posiadłość na obrzeżach dzielnicy. Obserwowałem ją przez kilka dni. Wiem jaki jest tam rozkład patroli i kiedy jest ona pusta. Dalej jest… już kłopot.- zamyślił się Tokado.- Przedarcie się przez płot nie powinno stanowić problemu, zdziczały ogród ochroni nas przed wzrokiem policjantów. A potem… w budynku nie będzie nikogo, ale jestem pewien że należy wziąć pod uwagę dużą ilość pułapek magicznych, jak mechanicznych. I to zabójczych, w szemranym interesie nie łapie się złodzieja, by potem oddać go policji.
- Dobra… myślę, że załatwię dwóch szpeców. Jednego od pułapek, drugiego od łatania.- zamyślił się Buarto.
-Jestem w stanie zlokalizować pułapki pochodzenia magicznego. Gdyby doszło do konfrontacji z kimkolwiek, mam kilka asów w rękawie. Mogę sprawić, by ktoś z was był na kilka chwil niewidzialny. To może być przydatne dla szpicy.-Maeglin fachowo odliczył swoje możliwości
Obaj rozmówcy popatrzyli na półelfa w milczeniu, nieco zdziwieni jego wystąpieniem. Po czym wzruszyli ramionami. Wreszcie gnom spytał.- A podział i transport?
-Nie mam szansy załatwienia transportu. A podział jest taki: 40 dla przywódcy, a 60 do podziału.- zaproponował Haroshiwa wywołując oburzenie u gnoma.
-Jasny gwint! Co ty sobie… myślisz! -syknął gniewnie.- 40! Takiego wała…- jedną ręką uderzył w drugą zgiętą w łokciu.- Dwadzieścia dla przywódcy, zwłaszcza takiego co nie potrafi załatwić transportu.
-A ty załatwisz?- burknął Tokado widząc oburzenie gnoma.
-A tak… mój kuzyn Vinnie ma kontrakt na czyszczenie ulic. Pożyczy swą bryczkę, o ile sprzątniemy przed robotą lub po przydział jednego kwartału.- odparł z uśmiechem Buarto.
-Dwadzieścia dla przywódcy brzmi rozsądnie, reszta do równego podziału. Każdy z nas potrzebuje gotówki. Wóz do sprzątania będzie też dobrą przykrywką. Nasza obecność na ulicy nie wzbudzi podejrzeń. Jeśli zapłatą jest trochę roboty fizycznej tym lepiej.-Meglinowi ta propozycja przypadła do gustu.
-Nie. Nie…- odparł stanowczo Tokado wręcz wstając od stołu z oburzeniem w głosie.- Dwadzieścia nie wchodzi w rachubę. Za dużo czasu spędziłem na wyszukiwaniu, zbyt wiele godzin przesiedziałem na czatach,by teraz szczerzyć zęby do ochłapów.
-Sześćdziesiąt na raz, dwa, trzy… czterech.To też za mało.
- sarknął gniewnie gnom.
Maeglin uniósł dłonie w geście pojednania.
-Oszczędzę nam targu, my mówimy dwadzieścia pięć. Przerzucamy cię argumentami jak mało dla nas zostanie i jak bardzo to nieopłacalne w stosunku do ryzyka. Ty mówisz trzydzieści pięć i uważasz to za rozbój, odsądzając nas od czci i wiary. Nazywasz niewdzięcznikami, my mówimy trzydzieści ze łzami w oczach. Zaklinamy cię na ani centa mniej, ty z łaski się zgadzasz. Odpowiada ci to?-powiedział półżartem dla rozluźnienia Maeglin, choć propozycja była poważna.
-Trzydzieści…- przytaknął gnom.- Bierz, albo rób skok tylko z żółtodziobem.
-Dobra… niech będzie trzydzieści.- poddał się Tokado.
Maeglin czekał w milczeniu na rozwój rozmowy. Była to dla niego nowość więc wolał nie wyjść na durnia. Niech doświadczeni mówią, on będzie słuchał.
- To spotykamy się pojutrze. Przyprowadzisz wtedy szpeców?- spytał Tokado gnoma.
- Tak, dwójkę.. co daje zysk do podziału przez cztery. Cóż, nadmiar pójdzie dla organizatora… Spotkamy się tu koło osiemnastej co by szczegóły dopracować.- uśmiechnął się nieco podstępnie gnom. Po czym wstał od stołu, skinął obu rozmówcom głową i odszedł.
Meglin również mu skinął został sam z przyjacielem przy stole.
-Od dawna go znasz? Pewny człowiek, a w zasadzie gnom?
-A co jest pewnego w tym świecie?- zapytał ironicznie Tokado i upiwszy trunek kontynuował.- Ma znajomości. Pływał na kilku okrętach wzdłuż rzeki, zajmował się przemytem i trochę piractwem rzecznym. Tyle o nim wiem. Nie należy do Cycione, choć jego rasa pozwala mu insynuować takie powiązania. Ma lepsze kontakty niż ja.
-Uważajmy zatem, po skoku może spróbować oszustwa. Musimy być czujni i pilnować swoich pleców. Napijmy się i nacieszmy swoim towarzystwem- pociągnął łyk piwa- Jak tam twoje sprawy, coś się zmieniło? Mamy coś do zrobienia przed następnym spotkaniem jakiś rekonesans? Czy masz już wszystko co potrzebne.- podpytywał Maeglin. Jako nowicjusz musiał się wiele nauczyć. Magia nie załatwi tu za niego niczego.
-O nic się nie martw- odpowiedział azjata. Po czym dwójka przyjaciół wysączyła razem kilka piw.

Dwa dni minęły mu na czekaniu. Nie chadzał po mieście wolał nie kusić losu. Ktoś wciąż mógł go szukać. Dni ciągnęły się bardziej niż zwykle. Kieł na tym skorzystał bowiem Black z chęcią poświęcał mu sporo uwagi. Ich zabawy umilały mu i skracały oczekiwanie.

Kolejne spotkanie odbyło się w nieco liczniejszym gronie. Bądź co bądź gnom był słowny i załatwił jeszcze dwójkę pomagierów. Jednym z nich był niziołek bawiący się nożem, imieniem Radovir Karadic. Najwyraźniej włamywacz z urodzenia i rzezimieszek z zamiłowania.


Wydawał się osobą wesolutką i uśmiechnięto i… doświadczoną w tego typu włamaniach, acz… w jego spojrzeniu była pewna nerwowość. Jego dłonie drżały.. było coś w nim podejrzanego.
Jego przeciwieństwem była Huamvari. I to pod każdym względem.
Wysoka ciemnoskóra ludzka kobieta o włosach splecionych w dredy.


Strój przypominając szmatki pozszywane w szatę, oraz czaszka w której siedlisko miał jej chowaniec w postaci żmii. Chłodna postawa i zimna obojętność czyniły z tej kapłanki ju-ju kompletne przeciwieństwo jowialnego niziołka. Ironią więc losu było to, że to właśnie ona miała pełnić rolę drużynowego medyka.
Spotkanie rozpoczęło się od zdawkowego wymieniania uprzejmości, a potem zreferowania planu Tokado.
Nie było pytań, nie było dyskusji… zapewne Buarto wyłuszczył swoim najemnikom plan Haroshiwy jak i kwestię opłaty za ich usługi.
-To kiedy ruszamy? Oby szybko…- rzekł z dziwnym uśmieszkiem Radovir, którego nastrój był całkowitym przeciwieństwem lodowego chłodu wiedźmy ludu Mwangi.
- Dobrze się czujesz?- zapytał podejrzliwie Buarto.- Mówiłem chyba, że nie toleruję ćpania przed misją.
- Ależ skąd… czuję się dobrze, jestem czysty. Obiecuję że wezmę pocałunek dopiero, gdy będzie taka konieczność.- zaprzeczał gorliwie niziołek.
- Oby… bo nie chcę świrowania przed i podczas samej akcji.- zagroził gnom.- Nie chcę kolejnej wpadki.
-Kolejnej? Opowiedz zatem o wcześniejszych, żebyśmy wiedzieli czego się spodziewać- zapytał zaniepokojony Maeglin. Nad pobudliwy niziołek mógł im przysporzyć kłopotów, chłodna kobieta budziła tylko naturalną obawę. Jakoś nie kojarzyła mu się z opieką i opatrywaniem.
- To ćpun… zażywa ostatnio to cholerstwo… krwawy pocałunek, czy czerwony pocałunek… czy jakoś tak.- burknął gnom splatając z dezaprobatą ramiona i patrząc z wyrzutem na niziołka.- Dobre dla złodziejaszków, ale tylko na krótką metę. Uzależnia jak cholera… wywołuje omamy i głosy w głowie. Zalety przestają mieć znaczenie przy wadach, które z czasem się nasilają.

To nie brzmiało dobrze, ale widać ten specjalista był im potrzebny. Byli zgrają desperatów na zakręcie najwyraźniej nikt inny nie chciałby się tego podjąć. Robota obiektywnie rzecz ujmując też była grubymi nićmi szyta. Meglin przemilczał odpowiedź i tylko się zasępił.
Tokado uśmiechnął się kryjąc pewne rozczarowanie sytuacją i spytał.
- Czy powóz gotowy?
- Tak. Gotów do użycia za kilka godzin. Wsiądziemy ładnie do środka… cóż… wy wsiądziecie i ja was zawiozę na tyły. Tak za trzy godziny, zjawcie się tutaj...lub czekajcie w karczmie.- potwierdził gnom.*
Maeglin poprosił Tokado na bok, po czym spytał:
-Czy coś konkretnego na tego typu akcji jest mi potrzebne? Wiesz to moja pierwsza robota niby mam ekwipunek uważam, że wystarczy ale ty znasz abecadło tego fachu. Ja jestem debiutantem.
-Ty jesteś… eeem…- Haroshiwa wyraźnie się zmieszał.- Nie martw się. O ekwipunek sam zadbałem.
Meaglin pokiwał głową.
-Jakaś porada, coś powinienem jeszcze wiedzieć o tego typu akcjach? Jaka będzie moja rola, poza magicznym wsparciem na wypadek czegoś nieprzewidzianego.
- No właśnie.. nie będzie innej roli. Jesteś dodatkowym wsparciem. Tak jak ta ponura baba którą sprowadził Buarto. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, będziecie sobie stali grzecznie z boku i nie przeszkadzali mnie i Radovarowi w pracy. Jeśli pójdzie źle… zobaczymy.- wydusił z siebie w końcu Tokado.
Znaczy jesteśmy zbędni ale zarówno azjata jak i gnom umieścili kogoś w drużynie na lekką siłę.
-Przynajmniej szczerze. Dzięki, że mnie nie zostawiłeś na lodzie. Mam nadzieję, że nie okaże się potrzebny w takim razie. W końcu to dobry plan. Wiesz coś o tej Huamvari?-skinął dyskretnie głową na kobietę.
- O niej samej. Nie. O Mwangi dość, by trzymać się od Huamvari z daleka. Ich kapłani rzucają klątwy, ożywają zmarłych jako zombie i robią wiele nieprzyjemnych rzeczy. Czczą bagienne duchy i składają im ofiary… ponoć żywe i dwunożne. - wzdrygnął się Haroshiwa.- Jak dla mnie… to był zły pomysł, że Buarto ją zabrał.
-Może miał jakiś dług do spłacenia a ona była w potrzebie jak my wszyscy. Kto wie, na pewno to przemyślał. Radovir to aż tak dobry specjalista żeby przymknąć oko na jego hmm problemy?
- Nie wiem… przekonamy się. Na pewno lepszy ode mnie. Jeśli są tam mechaniczne pułapki… bez niego możemy sobie nie poradzić.- stwierdził po namyśle Tokado.
-Zostaje zatem czekać. Dziękuje za wsparcie choćby coś zjeść zostało trochę czasu, chyba że masz jakieś sprawy do dokończenia.
- Dobry pomysł z tym posiłkiem. - uśmiechnął się Tokado.
 
Icarius jest offline  
Stary 10-12-2014, 00:49   #64
 
Makotto's Avatar
 
Reputacja: 1 Makotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znany
Zanim się pojawiła na ich drodze, Morgan już ją widział. Jej "aura" pulsowała purpurową energią w odróżnieniu od seledynowej nieumarłych stworzeń.

Wyskoczyła na ich drogę z jednej z kabin uzbrojona w długi elfi sztucer.

- Co wy tu w ogóle robicie ?-syknęła cicho.

-Odwracamy uwagę hordy kultystów żebyś mogła na spokojnie wyciągnąć stąd tego cholernego szarpidruta.- odparł Morgan, mrużąc oczy gdy dwie rzeczywistości mieszały i przenikały się, wywołując u niego lekki ból głowy.- Czyli rozumiem że nie spotkałaś nikogo z reszty ekipy ratunkowej...

Z pewnym zainteresowaniem spojrzał na własną dłoń.

-Dupa byłaby ze mnie, nie przemytniczka, gdybym nie potrafiła się niepostrzeżenie przekraść. A to że jestem na emeryturze, nie oznacza że stetryczałam.-mruknęła z ironią elfka. I wzruszyła ramionami.- Przemknęłam obok półorka. Umiem znajdować bezpieczną drogę.

-Chodzi ci o świętej pamięci Tsadoka... ? Twardy był z niego drań
.- z chrzęstem poruszył karkiem.- I tym razem mam okację, więc zapytam już teraz... Jaki masz plan uratować swojego wnuka? My jakby co możemy się przydać... Ja, Tim i duch któremu pozwoliłem się opętać. Przydatny koleżka. Duch. I Tim.

- Myślałam co by rzucić w nich w kamieniami grzmotu. To powinno zająć ich uwagę i wywołać chaos, a ja w zamieszaniu planowałam postrzelić ich. Miała ich użyć wcześniej, ale wy narobiliście rabanu i kultyści przyspieszyli swe plany.-
wyjaśniła Amelia wyciągając kilka kamieni grzmotu.

-Nie możemy na to pozwolić. Musimy upewnić się, że nie zdołają zabrać nic ze skarba. Żywot grajka jest nieistotny.- odezwał się duch ustami Morgana, a zaskoczona Amelia skupiła spojrzenie na Lockerby'm mówwiąc ponuro.

-Co?!

-To duch
.- odparł Morgan, próbując zezować na własne usta.- I co ja ci mówiłem jeśli idzie o opętanie. Zgoda, tylko jeśli priorytetem jest wnuk Amelii. On jest bezpieczny i możesz urządzić jatkę wszelkim kultystom w zasięgu, ale najpierw on. Rozumiemy się?

Morgan zamilknął, marszcząc brwi.

Gadał sam do siebie jakby na to nie patrzeć.

A co najgorsze... w jego głowie słychać było chichot, złośliwy i irytujący chichot.

-Cholera Morgan... nie umiesz nie wpakować w kłopoty?- zaklęła Amelia.- Najpierw draka w magazynie, gdzie niemal wykrwawiłeś się na śmierć, teraz to.-

- Na swoją obronę, mogę powiedzieć, że rzeczywiście próbowaliśmy negocjować z tym upiorem.-
wspomniał Tim.

-Co to za śmichy chichy?- zapytał poirytowany Lokerby, ignorując towarzyszy.- Kim ty w ogóle byłeś za życia, co? Bo wierz mi, ja swoje przeżyłem, i jeśli miałbyś komuś zrobić krzywdę to Amelia jest upoważniona odstrzelić mi łeb jeśli byś szalał.

- Ona może zabić jedynie ciebie... nie mnie.-
przypomniał ustami Morgana duch, wywołując tylko smętne westchnienie Amelii i nieco strapioną minę półorka.- A ja sobie zajmę nowe ciało.

-Mam jednak dziwne wrażenie że nagła strata nosiciela mocno popsuje ci szyki, wiec? Co wolisz? Współpracę czy opory z mojej strony przy każdej czynności? Obaj jesteśmy tu mniej więcej w tym samym celu.

- Marnujesz czas kłócąc się sprawy na które nie masz wpływu.-
odezwał się duch, znów przez usta Morgana.- Chcecie uratować grajka, to pospieszcie się zanim jedynym dla niego ratunkiem będzie jego śmierć.

-No i teraz mówisz z sensem.-
Morgan skinął Amelii głową.- My przodem, ty z tyłu. Pasuje?

- Zgoda... ruszajmy.
- westchnęła Amelia i wskazała drogę. -Tędy.

- Mam złe przeczucia.-
jęknął Tim ruszając przodem.


***


Morgan westchnął, przystając i unosząc do oka trzymany w rękach karabin Miał chwilę, wiedział gdzie przycelować żeby zabolało a i sama obecność ducha wydawała się w jakiś sposób... pomagać.

Chwilowo zignorował grajka, odetchnął, i biorąc na cel kapłankę pod drzwiami nacisnął spust. Kula, wypełniona tą dziwną magią przelewającą się przez Lockerby'ego za sprawą tego ducha, pomknęła w stronę dziwacznej kobiety..

Wystarczyła tylko odrobina szczęścia...

Po pierwszej kuli od razu pomknęła druga, z nadzieją że jej efekty będą równie dewastujące co pierwszej. Zamek szczęknął, wprowadzając do komory kolejny pocisk.

Razem z nim wystrzeliła Amelia trafiając w plecy planokrwistej. Ta zachwiała się poważnie raniona. Również kapłanka ryknęła z bólu postrzelona pociskiem w brzuch. Jednak czterorękie sahuaginy nie bez powodu były uważane za wyjątkowoszlachetną odmianę swej rasy. Kapłanka brocząca krwią zaczęła się leczyć używając plugawej magii i rycząc coś w dziwnym języku.

Odpowiedzią na to była woda unosząca się z podłogi formująca humanoidalną sylwetkę tuż przed zaskoczoną gębą szarżującego Tima.




Utworzony z wody żywiołak zamachnął się łapą uderzając w głowę zaskoczonego półorka, który zatrzymał się przed nim. Zaś raniona magiczka sięgnęła po eliksiry lecznice.

-Jim, nie napieraj!- ryknął Morgan, usuwając łuskę z komory i naciskając spust raz jeszcze.

Kolejny pocisk w stronę czarodziejki. Czarodzieje słynęli z tego, że jeśli pozwoli im się w jakikolwiek sposób rozkręcić, zrobi się źle.

Półork odskoczył, a Morgan i Amelia strzelili. Elfka w żywiołaka, kula ugrzęzła w jego ciele. Lockerby jednak zdołał trafić pomiędzy wodnymi ramionami, którymi ów stwór próbował trafić półorka. Kula drasnęła magiczkę w skroń przerywając jej jedynie rzucany czar. A kapłanka przyzwała swą modlitwą potęgę chaosu w postaci wybuchu kolorowej fali energii, która rozprzestrzeniła się po komnacie i korytarzu nie czyniąc krzywdy ni czarodziejce, bardowi, czy żywiołakowi. Za to jej uderzenie raniło zarówno Tima sądzą po okrzyku bólu, jak Lockerby'ego... którym fala energii wstrząsnęła.

Morgan zaklął, wrzasnął i puścił karabin, chociaż to ostatnie było po prawdzie zamierzone. Oszczędność czasu, można by rzec. Jeśli mieli cokolwiek zdziałać, musieli pozbyć się tej galaretowatej cholery z przejścia, a to wymagało dość agresywnych rozwiązań.

Morgan zacisnął zęby, sięgnął za pas i wydobył dwa grawerowane rewolwery, wciąż krzywiąc się od trafienia.

-Tim, z drogi!- ryknął.

Następnie zaczął strzelać, wprawnymi ruchami odciągając kurki kciukami i grzmiąc lufami aż sufit się zatrząsł.

Tim odsunął się na bok sięgając po swój samopał,Amelia strzeliła również. Kule rozrywały fragmenty wodnego stwora. Ten jednak nie poddawał się. Zaszarżował wprost na ostrzeliwującą ich dwójkę i na półorka, który stał mu na drodze do celu.

Nagle Amelia przestała strzelać, zamiast tego wybuchła głośnych śmiechem i najwyraźniej nie mogła przestać się śmiać. Żywiołak dopadł Tima i uderzył na odlew łapą wtrącając go w pole ostrzały Lockerby'ego i sprawiając że kolejne strzały byłyby ryzykowne. Poza tym... jeden z trzymanych rewolwerów Morlocka rozgrzał się gwałtownie parząc mu rękę i zmuszając do upuszczenia go. Widać mamrotanie czarodziejki i zawodzenie czterorękiego babsztyla przynosiło konkretne efekty.

-Przeklęty złom!- wrzasnął Lockerby, jedną ręką prowadząc ogień zaporowy, druga ściągając z pleców krasnoludzki garłacz i rzucając go w stronę Tima.- Łap! Lufa w tamtą stronę i naciskasz spust! Kopie jak muł!

Musieli jakoś przebić się do tych dwóch zasranych wiedź, i co ważniejsze, szarpidruta.

Tim zrozumiał sytuację, pochwycił broń wycelował... strzelił. Kula rozerwała łeb stwora... ale olbrzymi impet broni odrzucił półorka do tyłu... Uderzył plecami i powalił na ziemię chichoczącą Amelię.

A czarodziejka wymamrotała kolejne zaklęcie i Morgan poczuł, że cała ta sytuacja wydaje mu się bardzo zabawna. Upadająca Amelia i lądujacy na niej Tim śmieszyły go bardzo i już miał wybuchnąć śmiechem,gdy... poczuł jakiś chłód wypełniający jego ciało. Chłód przypominający o obowiązku, jakie miał do spełnienia. I uśmiech z jego oblicza zniknął zaraz po tym jak się pojawił.

Tymczasem żywiołak rozpadł się po utracie głowy na zwykłą wodę, która upadła na drewnianą podłogę. Z dłoni sahugainki wystrzelił strumień światła, ale tym razem łuskowata paskuda chybiła.. choć tylko włos. Świetlisty promień przeleciał tuż obok głowy Morgana.

Morgan zaklął, podnosząc oba rewolwery do góry, tak by puste łuski po pociskach wysypały się bez niczyjej pomocy a następnie płynnym ruchem przeładował obie bronie, wsuwając w puste komory naboje wciśnięte do speedloaderów.

W czasie całej procedury miotał się jak dziki, od ściany do ściany, powoli zbliżając się w stronę dwóch rzucających zaklęcia choler.

-Ludzie! Potrzebni mi jesteście!- ryknął, unosząc oba rewolwery, tym razem celując jednak w dziwną czarodziejkę.- No dalej, duszku, pokaż że na coś się przydajesz...

Huknęła broń... tyle że nie Morgana. To Amelia otrząsnęła się na tyle, by strzelić ze swej strzelby wprost w rybią kapłankę i wywołać skrzek jej bólu. Morgan zaś po przeładowaniu rewolwerów strzelił do czarodziejki poważnie ją raniąc i powalając na podłogę. Zaś Tim wstał z rykiem i ruszył w kierunku ranionej przez Amelię kapłanki.

Ta zapomniała o Morganie i skupiła się na wyrównaniu sił poprzez wezwanie olbrzymiej czarciej mrówki jako wsparcia.





Potwór ten ruszył na Lockerby'ego, ale Tim niewątpliwie zamierzał stanąć mu na drodze do celu.

-Tim, na bok!

Lockerby wciąż miał pod ręką swój karabin, co nie zmieniało faktu że wielki, piekielny insekt na pewno stanowił większe lub mniejsze zagrożenie, a pewnikiem rany dla niego raz Tima.

Dlatego też Morgan przesunął lufy obu rewolwerów na wielki, czerwony czerep mrówki, by następnie wypalić w nią kilkukrotnie, niemal bezwiednie używając dziwnych, magicznych mocy użyczonych mu przez ducha.

Następnym celem miała być sama kapłanka... W sensie sądził że to raczej kapłanka.

I popełnił błąd... Co prawda udało mu się załatwić nacierającą mrówkę odsyłając ją do piekielnych otchłani z których została przyzwana. Popełnił błąd zapominając o czarodziejce. Ta mu zaś się przypomniała posyłając w Morgana dwa magiczne pociski rozrywające jego zmysły straszliwym bólem. Tim zaś ruszył wprost na sahugainkę i splótł się z nią gwałtownej walce.

Lockerby zachwiał się, skrzywił i prawie przewrócił, uderzając barkiem o ścianę.

-A miałem cię oszczędzić...- syknął, unosząc broń, jednocześnie pozwalając by spod dociśniętej do piersi dłoni popłynęła magia lecznicza.- Zmiana planów.

Pocisk pomknął prosto w stronę leżącej wiedźmy.

I zakończył jej życie. Problemem natomiast była sytuacja sahuaginki, która już nie korzystała ze swych bluźnierczych darów, za to użyła dodatkowej pary kończyn, by będąc w zwarciu z półorkiem pazurami ranić jego ciało. No i przez to nie była łatwym celem do trafienia.

-Co tu się dzieje?!- Morgan poderwał się do biegu, wyciągając dłoń w stronę półorka.- Amelia, łap się za grajka. Dopilnuj żeby niczego stąd nie zabrał! Dopilnuj żeby nikt nic stąd nie zabrał!

Kładąc rękę na ramieniu Tima, Morgan raz jeszcze użył tych dziwnych mocy związanych z niepewnym sojuszem z widmowym wojownikiem, jednocześnie gotując się do ewentualnego strzału z przyłożenia w pysk czterorękiej pokraki.

-Tim, odpuść!

- Ja bym odpuścił, ale ona nie chce odpuścić... cholera!-
jęknął Tim nadal w zwarciu z kapłanką. Ta wykorzystała drugą parę łap do szarpania jego boków.

Nagle jednak pieśń nucona przez barda zmieniła się, a kapłanka zamarła ze zdziwieniem na obliczu bełkocząc coś bez sensu. To wnuk Amelii po uwolnieniu z okowów czarów martwej już czarodziejki włączył się do walki po stronie swej babki.

Szarpidrut w końcu na coś się przydał.

Morgan zaś szybko wychylił się zza półorka, odciągnął kurek broni a otumaniona kapłanka mogła dostrzec tylko błysk pocisku w trakcie obrotu bębenka, kuli wprowadzonej do komory lufy, gotowej do strzału.

Lockerby nic nie powiedział, używając resztek mocy ducha i wysyłając jeden, potężny pocisk między oczy szkarady.

Kula rozerwała jej czaszkę na krwawe kawałeczki, obryzgując krwią i mózgiem zarówno Tima jak i Lockerby'emu.

"Dobra robota"- odezwał się głos w głowie Morgana.- "A teraz zabieraj swoim kumpli i wynoście się. Doprowadzę was do dziury w statku i tam cię opuszczę."

-Fuj... nie mogłeś tego elegancko jakoś... Chyba połknąłem jej gałkę oczną
.- narzekał Tim odrzucając martwe truchło kapłanki, podczas gdy Amelia sprawdzała, czy z jej potomkiem wszystko jest w porządku.

-To ryba, uznaj to za Azjatycką przystawkę.- odparł Morgan.- Dobra, jazda, póki przewodnik siedzi mi jeszcze w głowie. Wyprowadzi nas stąd.

Morlock ruszył w stronę drzwi, zbierając po drodze karabin i garłacz. Kątem oka spojrzał na Amelię i grajka.

-Wszyscy cali? Żadnych pamiątek upchanych po kieszeniach?

-Eeem... nie...
- wydukał Tim nerwowo, a Amelia tylko skinęła głową obejmując ramieniem potomka, który jeszcze nie doszedł do siebie, po niedawnej kontroli umysłu.

-Świetnie.- mruknął Lockerby, podnosząc z ziemi swój karabin i odruchowo zbierając rozsypane dookoła łuski.- Wynośmy się stąd… Szybko.

-Popieram…-
wymamrotał nieprzytomnie grajek, opierając się o babcię.

Sam rewolwerowiec z zaskakująca pewnością siebie ruszył w przesiąknięty smrodem gnijących wodorostów mrok wraku, nie mając przy tym żadnych problemów w poruszaniu się po ciemnej, drewnianej ruinie. Żadne deski nie pękały mu pod stopami, żadnych krabów, żadnych ośmiornic pełzających po podłogach.

Tylko cisza, przerywana czasami odległymi eksplozjami dobiegającymi z plaży.

Tim uśmiechnął się nerwowo.

-Arewna musi się nieźle bawić…

-Ano…


W ostateczności Morgan wypadł na zewnątrz przez dziurę w burcie, łapczywie wciągając ciut świeższe, morskie powietrze z domieszką soli i świeżych glonów. Świeże glony były lepsze od zgniłych.

Nawet zaczął to doceniać.

Wzrokiem powiódł dookoła, nie bardzo wiedząc jak na zewnątrz rozwinęła się sytuacja.

Sytuacja na brzegu była niezwykle... widowiskowa. Od żaru zaklęć kapłanki pana kuźni, nieduży kawałek plaży zmienił się w szklaną taflę. Było też kilka spopielonych trupów i ... triumfująca gnomka, oraz kapłanka opatrująca ranne ramię łowczyni nagród. Krasnolud zaś śpiewał jakąś serenadę. Żywych kultystów zaś nie było widać w blasku dogasających płomieni. Więc albo wszyscy zginęli, albo... reszta ratowała się ucieczką w morze.

Nim mężczyzna przeszedł przez krąg, przystanął, marszcząc brwi.

-Em… Kim ty w ogóle byłeś za życia, co?- zapytał, kierując pytanie do ducha.

- Za życia byłem błędny rycerzem i wyznawcą Mithrasa bóstwa blasku słonecznego, zwałem się Don Richote z la Manchelotty.- odpowiedział cicho.

-A czym skrewiłeś że utknąłeś tutaj z innymi duchami?

- Ktoś musiał pilnować, żeby zło ze statku się nie wydostało. Skoro nie dało się zniszczyć tych przedmiotów.-
odparł duch.- Ale z czasem... nie można obcować ze złem dzień w dzień i nie skazić choć troszeczkę.

-To nie jest odpowiedź.
- odparł Lockerby, stojąc na skraju bariery widocznej w powietrzu.

- Pilnowałem za życia... i jak się okazało... pilnowałem po śmierci też.- odparł duch.- Nie zostałem z przymusu, ani za karę... zostałem z obowiązku.

-A co jak już cały statek i przedmioty na nim szlag trafi za tych kilkadziesiąt, kilkaset tysięcy lat?

- Artefakty... nie ulegają tak łatwo zniszczeniu. Zło raz zapuściwszy korzenie... staje się trudnym do usunięcia chwastem
.- stwierdził z ironią w głosie duch.- Nawet za kilka tysięcy lat, one tu będą, ten statek tu będzie... i ja też.

-Pogadam z Arveną, może coś pomoże... A teraz żegnam. I dzięki za pomoc.
Obca świadomość opuściła umysł rewolwerowca, pozostawiając po sobie niewielką ale wyczuwalną pustkę.


Z dala zaś, uszu Morgana dobiegły stłumione przekleństwa, siedzącego na kamieniu Jacka, opatrywanego przez poirytowaną kapłankę.

-Cholera, delikatniej kobieto!

-Delikatniej?! Delikatniej?!-
genasi była na skraju wybuchu, o czym świadczyły płonące brwi.- Gdybyś z łaski swojej nie właził mi pod ręce to by nawet nie było tej sytuacji!

Niebieskowłosa gnomka stało nieopodal, naśmiewając się po cichu z marudzącego brodacza. Podchodząc doń, puścił jeszcze oko do Gilian, sygnalizując jej tym samym że wszystko poszło jak należy. Był gotów na narzekanie towarzyszy, długie minuty spędzone na dziękowaniu im oraz generalne niezadowolenie z braku zysków.

Bardziej interesowała go jednak perspektywa przybicia do łóżka, porannego nawiedzenia Tośki a następnie pojechania w odwiedziny do śmierci… To znaczy starego Jeba.

Może nawet przed swą ostatnią droga, kupi dziewczynie kwiaty.
 
__________________
Hello.
My name is Inigo Montoya.
You killed my father.
Prepare to die...
Makotto jest offline  
Stary 12-12-2014, 14:38   #65
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację
Morgan „Morlock” Lockerby


Zaciągnął długi… i to spore. Zwłaszcza u Gilian. Tim bowiem sam się w to wpakował, Jack Black był wciągnięty przez Gilian, więc ona była dłużniczką. Gnomka… diabli wiedzą, dlaczego gnomka się w to wpakowała. Sądząc po fali zniszczeń chciała przetestować swoją zabawkę w miarę bezkarnie. Arvena… cóż… Arvena miała swoje powody. Ogólnie jednak… to Morgan zaciągnął długi. Na szczęście, czy nieszczęście… nie takie, które się spłacało gotówką. Bo groszem Lockerby nie śmierdział.
Amelia podziękowała wszystkim za pomoc i zapewniła co najmniej trzy darmowe kolejki w swym lokalu z okazji zwycięstwa. To prawiło humor tym nielicznym marudom, bo akurat Arvena, Tinkerbell i Gilian były zadowolone z przebiegu sytuacji. A i Tim też… i krasnolud także. Nic tak wszak nie wpływa pozytywnie na wenę jak darmowe drinki. Po drodze Marge łaskawie obejrzała zdobyczne łupy Morgana i wyjaśniła mu ich działanie. Magiczne przedmioty znalezione przy martwym półorku nie były może bardzo potężne, ale dość użyteczne.
Tak więc dla wszystkich bohaterów wyprawy po zagubionego barda noc zaczęła się pod "Płonąca ostrygą". A skończyła… dla Morgana skończyła się w jego łóżku. Nie dość że mocno oberwał wczoraj, to jeszcze bycie nosicielem dla nieumarłego paladyna niewątpliwie odbiło się negatywnie na jego kondycji. W dodatku… Morgan miał wrażenie, że duch coś po sobie w nim zostawił. Jakiś pożegnalny prezent.
Ranek więc wiązał się dla Lockerby’ego z ciężką pobudką.

Amelia przy śniadaniu “darmowym” krótko i bez łzawych scenek podziękowała za pomoc. I obiecała, że może na nią liczyć w przyszłości. Ją i elfi sztucer.
A po posiłku… przed tawerną czekała czarna dorożka zaprzężona w dwa mechaniczne konie. Znajomy powóz. Więc nie zdziwiło go, że w środku czekały znajome osoby.
- Panie Lockerby, słyszałam że ponoć wybiera pan się poza miasto. Może pana podwieźć odrobinkę?- spytała przyjaźnie Charlotte Mc'Kay, podczas gdy Shizuka obserwowała go bacznie poprzez szkła swych okularów…

… Załatwienie wszystkich spraw zajęło niewiele czasu Morganowi.
W końcu mógł się udać tam, gdzie planował. Na plac z którego wyruszał codziennie odjeżdżał dyliżans do Fingers. Miasteczka z którego było pół dnia drogi do samego Cedar Hill, pół dnia drogi na koniu. Morgan zjawił się akurat na pół godziny przed odjazdem i mógł ocenić czym przyjdzie mu jechać. Nie był to żaden dziwaczny wynalazek, tylko staromodny dyliżans na dwa konie. Woźnica i dwóch kowbojów. Standard na takie trasy. W sumie nie powinno to było dziwić. Choć New Heaven było olbrzymią metropolią pełną cudów techniki, to im dalej jechało się w głąb, tym dziksze tereny się napotykało. Nie wiedział jakim miastem stało się Fingers, ale Cedar Hill powinno być nadal miasteczkiem z Dzikiego Zachodu. Zebrali się już pasażerowie… a przynajmniej część z nich.
Szczupły krasnolud z w szarym fraku i zielonym meloniku, ćmił fajkę gestykulując gwałtownie podczas rozmowy z dobrze znanym Morganowi
osobnikiem
, doktorem nauk technicznych Ferdynandem B. Moenhausenem. Ten zauważywszy Morlocka krzyknął wesoło.
- Panie Lockerby... miło widzieć pana całym i zdrowym. Panna Admunsen niestety nie zastała mnie w domu. A ponoć szukała w pilnej i ważnej sprawie. Tuszę że owa sprawa zakończyła się… pomyślnie?-

Nie byli to jedyni pasażerowie. Oprócz nich w dyliżansie już rozsiadła się wygodnie urokliwa dama o dość wschodnich rysach i przyciągającym uwagę stroju. Czekając na wyruszenie w podróż zaparzyła sobie herbatę i ćmiła orientalnie zdobioną fajkę. Czyli… ich czworo wyruszyło?
Może tak, może nie… bowiem tuż przed wyruszeniem dyliżansu, siedzący już w powozie Morgan zauważył przebiegającą sylwetkę niziołka chowającą się pod nim. I mógłby przysiąc, że rozpoznał w nim Fendricka. A może tylko mu się zdawało?
Nieważne.
Trzask bicza. Wyruszyli z miasta kierując się drogą do Fingers. A po kilkunastu minutach jazdy Morgan mógł wreszcie zobaczyć to czego nie widział od tylu lat. Rozległe przestrzenie prerii.


Podróż przez prerię zajęła kilka godzin. Po drodze można było podziwiać widoki i rozmawiać. I w sumie nic więcej. Co prawda w cenę biletu dyliżansem wliczony był także posiłek. Ale ten był dostępny w zajeździe w którym mieli przenocować po drodze. Tak więc widoki i pogaduszki… cała rozrywka podczas podróży do Fingers.
Zajazd do którego pod wieczór dojechali


był solidnym drewnianym budynkiem zbudowanym w starym stylu. Nieco baryłkowaty gospodarz o imieniem Jacob Schmidtke gwarantował solidny posiłek okraszony kuflami piwa oraz wygodne łóżko w małym pokoiku. I w sumie nic więcej. O rozrywkę musieli chyba zadbać sobie sami.

Maeglin


Było już ciemno, gdy zebrali się i czekali pod karczmą. Tokado skupiony, niziołek wyraźnie podekscytowany… może nawet za bardzo. Wydawał się niezdrowo pobudzony.
Huamvari zimna i wyniosła czekała po drugiej stronie ulicy, jakby odseparowując się od reszty.
Jakby była od nich lepsza. Maeglin miał wrażenie, że akurat Haroshiwie to odpowiada. Uśmiechnięty Radovir w ogóle nie był w nastroju do przejmowania się.
Było już ciemno, ulice wyludnione.. kopyt kopyt końskich wyraźnie niósł się po ulicach.


Potem okazało się, że to nie był koń. Tylko muł. Czyli problem, jeśli się chciało szybko uciekać. Muły nie lubią biegać. Do muła zaprzężona była duża szata buda na kółkach, na której koźle siedział Buarto w szarym uniformie i z czapką z daszkiem na głowie. Rzucił klucz Tokado i rzekł.- No... na co czekacie? Pakować się do tyłu.
Z tyłu było ciasno. Były wąskie ławeczki, oraz kubły, ścierki i szczotki. A także środki czystości. Cała drużyna upchnęła się w tej budzie i ruszyli.

Ich celem była duża zaniedbana posiadłość, otoczona równie zaniedbanych ogrodem.


Olbrzymi budynek wydawał się podupadłą ruderą, wprost proszącą się o wyburzenie. Aż trudno było uwierzyć iż w tych murach kryje się jakiś wartościowy łup. Tokado więc albo miał rację, albo się mylił. Lecz jeśli miał rację to... Halar el-Karam z pewnością prowadził bardzo podejrzaną działalność.
Gnom zatrzymał wóz, z tyłu posiadłości. Zrzucił szary roboczy uniform i uzbroił się w staroświecki pistolet oraz krótki miecz z ogniwem zasilającym. Nałożył na głowę kapelusz i podał Tokado linę.
- Dobra małpeczko… twoja kolej się wykazać.- Haroshiwa w milczeniu założył zwój liny na ramię i podszedł do ogrodzenia złożonego z ciasno ułożonych stalowych prętów zakończonych ostrymi szpicami. Wdrapanie się na nie zajęło mu ledwie kilka chwil. Przerzucenie liny przez konar pobliskiego drzewa, kilka sekund. Przeskoczenie na nie z ogrodzenia był krótki pokazem jego zwinności.
Po nim zaś zaczęły się trudy wspinaczki pozostałych członków drużyny. W tym i Maeglina. Co prawda półelf mógł sobie ułatwić życie za pomocą zaklęcia lotu, ale gnom szybko wybił mu to z głowy.
- Nie marnuj sztuczek zawczasu, bo może ci ich zabraknąć w czasie potrzeby.- stwierdził zawieszając tabliczkę “ZAROZKI WRACAM” na wozie i przywiązując muła do pobliskiej latarni, podczas gdy kobieta i niziołek wspinali się po linie i po drzewie. Dla Blacka też to była ciężka przeprawa… bardzo ciężka.

Niemniej w końcu znaleźli się po drugiej stronie ogrodzenia i Tokado odwiązał linę i kryjąc ją w korzeniach drzewa, które wykorzystali do przekradnięcia się.
Dalej ruszyli pieszo, czujni i cisi. Przekradali się pomiędzy krzakami bacznie obserwując otoczenie. Póki co jednak nie dostrzegali potencjalnego zagrożenia, a drzwi dla służby znajdowały się już prawie na wyciągnięcie ręki.
Radovir jednak wtedy coś zauważył.
- Czy tu nie jest za ciepło? Znaczy… grunt wydaje się cieplejszy niż powi…- zanim niziołek dokończył zdanie, zawył z bólu i upadł na ziemię wijąc się w konwulsjach. Dopiero wtedy dostrzegli kryjących się wśród chaszczy mimowolnych strażników tego miejsca.



Węże… pokryte czerwoną łuską w różnych odcieniach i z kolcem na ogonie. Dwa duże i grube jak ludzkie ramię i cztery mniejsze. Osaczały całą drużynę ze wszystkich stron sycząc złowrogo. Na pewno nie były pospolitymi przedstawicielami kontynentalnej fauny.
 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.

Ostatnio edytowane przez abishai : 19-07-2015 o 21:43. Powód: poprawki
abishai jest offline  
Stary 05-03-2015, 01:26   #66
 
Makotto's Avatar
 
Reputacja: 1 Makotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znany
Morgan, umiarkowanie zaskoczony, zdjął z głowy połatany kapelusz i skinął pannie Charlotte głową, uśmiechając się przy tym nieskromnie.

-Cóż, podwózki nie odmówię, panienko, ale nie jestem pewien czy nie będzie wam dane wrócić z powrotem do rezydencji...- usiadł spokojnie i radosny jak wisielec przed ostatnim tańcem, puścił oko do Shizuki.- Chciałem przed wyjazdem zamienić dwa słowa z Antoniną.

- Możemy tam podwieźć.-
stwierdziła Charlotte z uśmiechem.- Mam ochotę na przejażdżkę i dłuższą rozmowę.

Powóz ruszył powoli poprzez uliczki miasta. A kobieta kontynuowała wypowiedź.- Zapewne nie słyszał pan o śmierci Leopolda Rozencropa? A nawet jeśli pan słyszał, to pewnie nie zainteresowała cię mój drogi panie Lockerby?

-Leopolda Rozencropa... Nie, nie słyszałem za bardzo o tym jegomościu, o ile rzecz jasna powinienem w ogóle słyszeć.
- rewolwerowiec złożył nogę na nogę i zerknął przez okno.- Czy miał on może coś wspólnego z Mathiasem, albo poszukiwanym przez panienkę obrazem... ?

Cóż, może zwyczajnie miała ochotę poplotkować. Morlock miał jednak ku temu pewne wątpliwości.

-Generalnie, miałem ostatnio sporo na głowie...

- Tak wiem... doszły mnie różne wieści na temat pana eskapad.-
uśmiechnęła się pobłażliwie Mc'Kay. Po czym wróciła do tematu.- Rozencrop umarł przedwczoraj w bardzo tajemniczych okolicznościach. Kilka dni wcześniej zastawiał dość ładnie zdobione parkę rewolwerów o rękojeściach z masy perłowej... zdobioną złotem. Owe cenne rewolwery zabrał podczas jednego ze swych zuchwałych napadów gang Mathiasa. Nie odnalazły się wcześniej, więc biedny Leo był jednym z klientów osoby, którą poszukujemy.

Morgan, który chwilowo godził się z perspektywą pogrzebania z tyłu warsztatu Jeba, uniósł lekko brwi gdy jego ciut nieobecny umysł zaczął ogarniać to co usłyszały uszy.

-Przekręcił się jakiś mniej lub bardziej bogaty jegomość który kilka dni wcześniej opchnął parę rewolwerów, skradzionych przez Scoville'a... Skradzionych już po jego zgonie, jak mniemam?- Morgan pomasował kark.- Chyba że próbujesz mi delikatnie zasugerować, panienko Mc'Kay że Leo współpracował kiedyś z Mathiasem i teraz mój dawny kompan znów wrócił do taktyki pozbywania się starych współpracowników...

Generalnie, musiał jeszcze zająć się sprawą pewnej cycoliny z Triady oraz pewną reporterką która nacisnęła na odcisk kilku niewłaściwym osobom. Tak dużo roboty, tak mało czasu.

- Nie, nie, nie...- pokiwała palcem Charlotte. - Pan mnie nie słucha. Rewolwery w posiadaniu Leopolda są poszlaką, że mógł być jednym ze zleceniodawców Scovielle'a. Ostatnio stary Leo miał trochę problemów z wierzycielami, więc zastawił ową pamiątkę. Dlaczego później zginął... nie wiem.- westchnęła smętnie.- Ale to wielce komplikuje nam sprawy. Z uwagi na dobro śledztwa, jego majątek nie pójdzie pod młotek. Wskazówki które moglibyśmy znaleźć... pozostaną poza naszym zasięgiem.

-Chyba że znalazłbym kogoś kto dałby radę umożliwić mi obejrzenie jego majątku z bliska... Ale niekoniecznie w legalny sposób.-
odparł Lockerby, uśmiechając się pod nosem.- Niestety, w drugą stronę, specjaliści którzy pozwoliliby mi na tego typu eskapadę są... drodzy. Sam mam pewne umiejętności w tym zakresie, ale daleko mi do mistrza złodziejskiego fachu.

Chyba że rozwiozą cały majątek Leosia po kątach nim ktokolwiek zdąży zareagować. Wtedy faktycznie byłby problem.

- Nie sądzę, by w tym akurat wątku sprawy byłbyś przydatny. Shizuka sobie poradzi. Niemniej nasz drogi Leopold miał małą farmę w okolicy Fingers. Niewiele o niej mi wiadomo. W papierach jakie mi Shizuka dostarczyła jest tylko ogólny opis. Kilka akrów ziemi i piętrowy dom. Nikt tam podobno nie mieszka. Jeśli znajdziesz czas w swoich wojażach mógłbyś tam zajrzeć.- uśmiechnęła się ciepło Mc'Kay.- W razie gdyby cię złapano, cóż... powiesz że rozglądałeś się po majątku, który zamierzam ewentualnie kupić na najbliższej licytacji. Potwierdzę twoje słowa jeśli będzie trzeba.

-Zajmę się tym przy pierwszej okazji, o ile Jebadiah nie przestrzeli mi kolan a następnie nie zatłucze łopatą i zakopie za swoim warsztatem
.- rewolwerowiec uśmiechnął się radośnie.- Wie, panienka, typowe rodzinne spotkanie. Mój wujcio ma temperament i tak po prawdzie nie wie jeszcze że wyszedłem z mamra...

Morgan westchnął, zerkając przez okno.

-Co dokładnie panienka słyszała o moich wojażach? Czyżby znów generował dookoła siebie niepotrzebną uwagę... ?

- Wyprawa pana do pirackiej zatoki trudno uznać za subtelne działanie
- uśmiechnęła się delikatnie Charlotte.- Nie przy tylu trupach, prawda?

Spojrzała przez okno. - Właśnie dojeżdżamy, jeśli chce pan porozmawiać z moją pokojówką to...

Spojrzała na Shizukę, a ta rzekła.

- Lepiej dla niej, żeby w tej chwili rozwieszała pranie na zapleczu domu.

-Powiedzmy że znajoma miała pewne kłopoty w których postanowiłem jej pomóc... Ale cóż, czas pomówić z Antoniną.


Morgan zaśmiał się cicho, zakładając kapelusz na głowę.

-Ech, niby to pokojówki, ale jak czasami patrzę na Shizukę to bardziej kojarzy mi się to wszystko z wojskiem. Panno Mc'Kay. Panno Shizuko.- skinął obu niewiastom głową i następnie wyskoczył z powozu nim ten jeszcze w pełni wyhamował, truchtem przebiegł kilka metrów i kupił od jakiejś starszej kobieciny wiązankę róż za cztery dolary.

Następnie szybkim krokiem ruszył w stronę furtki, przeskoczył ją i pewnie skierował się ku tylnym drzwiom, a następnie ku zapleczu rezydencji Mc'Kayów.

Antonina Pouitu rozwieszała pranie gwiżdżąc pod nosem jakąś piosenkę godną kabaretowej sceny. Nie zauważyła zbliżającego się do niej Morgana zza ściany prześcieradeł. Całkowicie pochłonięta pracą, poruszała się z gracją godną tancerki i nie pasującą do jej dość zaokrąglonych w odpowiednich miejscach krągłości.

Morgan zaś wykorzystał jej rozkojarzenie, jedną ręką obejmują ją w talii, drugą podsuwając przed twarz bukiet kwiatów a brodę goszcząc na łabędziej szyi kochanicy, którą musnął ustami.

-Witaj Tosiu.- rzucił z uśmiechem, przymykając jedno oko na wypadek gdyby dziewczyna odruchowo chciała dać mu w twarz.

Oj tam, był gotów to przeżyć.

- Phanie Lockherby... thak się nie ghodhzi!- zakrzyknęła oburzonym tonem pokojówka uderzając dłonią po palcach Morgana obejmując ją w pasie. Mocno i boleśnie... i to był jedyny przejaw jej oporu. Nawet oburzony ton głosu szybko ustąpił chichotowi, frywolne ruchy bioder sprawiały, że pupa prowokacyjnie ocierała się wrażliwy obszar "Morlocka".- Jeszcze khtoś zobhaczy.

Nie była Antonina osóbką pruderyjną.

-Tośka...- zaczął Morgan, jakoś świadom że dziewczyna może niezbyt ucieszyć się z jego wyjazdu. Dlatego też odchrząknął, nie cofnął się ani o krok ale cofnął za to dłoń, łapiąc pokojówkę za biodro i obracając ją ku sobie.- Chodź no tutaj.

Shizuka była w powozie więc chwila migdalenia się z śliczną niewiastą nie powinno wpędzić ją w jakieś szczególne tarapaty. Po za tym, prześcieradła, zapach świeżo wykrochmalonej pościeli.

Czy tylko Lockerby miał jakieś dziwne skojarzenia?

Kwiaty odłożył na stojący obok kosz praniem.

- Mham dhużo zajhęć i czharownichę za szefhową.- przypomniała Antonina tuląc się Morgana.- Alhe wieczhór mhogę mhieć wolhny jheśli mhasz pomyshł gdzie go spędzić.

Morgan westchnął.

-I w tym momencie możesz mnie bić, kopać albo zacząć opracowywać plan by ukarać mnie w jakiś bolesny, ale wyszukany sposób.- Morgan spojrzał z góry na dziewczynę i przełknął ślinę.- Wiesz... Mój wujek Jeb... Postanowiłem w końcu go odwiedzić a to będzie oznaczało pewnie moją nieobecność przez dzień, dwa... pewnie trzy, bo staruch przestrzeli mi kolano za to że tyle czasu nie dałem znaku życia.

Skrzywił się, patrząc wyczekująco na dziewczynę i przygotowując się na napad złości. Cholera, nie cofnął się, ona dalej go przytulała a w ciągu burzliwej młodości już dawno dowiedział się że taka pozycja pozostawia linie niewieście kolano - jego krocze niekomfortowo niechronioną.

Niemniej Antonina nie była zakochaną nastolatką ni kobieciną polującą na męża. Toteż podeszła do sprawy dość pragmatycznie.

- Thrudna rodhzina... alhe rohdzina. Ale dhasz znać jhak wrócisz? I prhezenthem?

Morgan, niemal otumaniony jej spokojną reakcją, wychylił się na bok i znów złapał bukiet, ustawiając go pomiędzy sobą a Tośką.

-Na przeprosiny. Tak na zaś.- wyjaśnił, unosząc brwi.- W sensie, dyliżans mam później ale wiedząc kto jest twoją bezpośrednią przełożoną aż nie mam serca odciągać cię od twoich obowiązków. A wierz mi, chciałbym.

Uśmiechnął się lekko.

-Wrócę jak szybko dam radę.

-Och... nhie zdhołałbyś...-
wystawiła mu język Antonina dodając żartobliwym tonem.- Jesthem pohrządną dhziewczynhą... do zaphadnięcia zmhroku. Whięc i thak obhszedłbhyś się smhakiem.

-No. Powiedzmy
.- Morgan uśmiechnął się, raz jeszcze pocałował Tośkę, poprawiajac kapelusz na głowie.- Przeżyj tych kilka dni w tęsknocie za mną, nie popadnij w depresję, ani tym bardziej w pracoholizm a ja wrócę i... Wrócę.

Puścił kochance obok i cofając się o krok... prawie zaplątał się w jedno z rozwieszonych prześcieradeł.

I to by było na tyle jeśli chodziło o temat stylowego wyjścia.

-Bhędę tęskhniła...- rzekła wesoło Antonina machając mu dłonią na pożegnanie i starając się nie chichotać za bardzo, gdy omal nie wpadł na prześcieradła. A karoca panny Mc'Kay czekała cierpliwie.

Przeskakując furtkę, Morgan uniósł brwi widząc wciąż czekający na niego powóz. Ciut zdziwiony tym faktem, poprawił kapelusz na głowie, zastukał do drzwiczek a gdy uchyliły się, zajrzał do środka.

-Em... ?

- Długo to nie trwało.-
stwierdziła Charlotte, a Shizuka uśmiechnęła się ironicznie otwierając drzwi.

-Antonina bardzo poważnie podchodzi do swoich obowiązków a i ja jakoś szczególnie nie musiałem się spowiadać.- odparł Lockerby, siadając i zamykając za sobą drzwiczki.- Jednocześnie, nie spodziewałem się że panie będą na mnie dalej czekać...

- Na razie nigdzie mi się nie spieszy.-
rzekła uprzejmym tonem Mc'Kay.- To gdzie teraz?

-Zajazd dyliżansów
.- poprosił uprzejmie, po raz kolejny zdejmując kapelusz.- Muszę dostać się Fingers a póki co zakup własnego konia wydaje mi się zbędną burżuazją, zwłaszcza że póki co poruszam się głównie po mieście...

Kątem oka spojrzał na Shizukę.

-Czy miałyście w rezydencji jakieś nieprzyjemne zajście ze służbą w roli głównej że obecnie mogę zauważyć swego rodzaju wojskowy dryl pośród pokojówek?- zapytał, niby tonem żartu.

Charlotte spojrzała zdziwiona na Shizukę. Ta zaś wzruszyła ramionami dodając.

- Dyscyplina wśród służby to podstawa. To porządny dom a nie byle knajpa czy burdel. Pokojówki nie mają świecić cyckami tylko wykonywać polecenia.

-Cóż...-
zachichotała Charlotte.- Obawiam się, że Shizuka ma dość stanowcze poglądy na temat prowadzenia mojego domu. Ale nigdy nie miałam powodów do narzekania.

-Nie zaprzeczę że dyscyplina to rzecz istotna... Ale w tym konkretnym przypadku mogłem zaobserwować prawdziwy strach
.- Morgan zaśmiał się cicho.- Cóż... Skoro mam jeszcze chwilę w waszym towarzystwie, drogie panie, może dane mi będzie usłyszeć kilka plotek związanych... sam, nie wiem? Może z działaniami niektórych półlegalnych organizacji na terenie miasta? Zakładam że kto jak to, ale Shizuka na pewno trzyma rękę na pulsie.

- Tak. Niestety większość tych plotek nie dotyczy naszych spraw.
- westchnęła panna Mc'Kay.-W półświatku pojawiły się nowe grupy zajmujące się sprzedażą nietypowych narkotyków, ludzie i nieludzie są porywani przez latające stwory i stare zapomniane kulty... słyszał pan o twórcach Old Hell?

-Chodzi o głębokie podziemia pod New Heaven?-
Morgan odruchow sięgnął do kieszeni płaszcza po jednego z nielicznych, ostałych mu się papierosów. Adrealinowy rush nieźle maskował potrzebę puszczenia dymka ale chwilowo, nawet w obecności Shizuki, czuł się dość spokojnie by musieć zapalić.

Dziwne odruchy.

-Słyszałem o miejscu, gorzej z samymi twórcami...

- Koboldy twierdzą że są potomkami twórców. W co oczywiście nikt nie wierzy, poza samymi koboldami.
- zaśmiała się Charlotte.- Zresztą koboldy uważają się też za duchowych potomków smoków, a te nie słyną z talentów inżynieryjnych. To nie one stworzyły Old Hell tylko wężowy lód. I niektórzy mieszkańcy New Heaven ten wężowy lud czczą.

-Wężoludy...-
Morgan pokręcił sceptycznie głową.- Cudnie, dopiero co miałem nieprzyjemną scysję z bandą idiotów wyznających... sam nie wiem, skoro jest to w morzu mogłem wybijać wraz z kompanami wyznawców jakiejś wielkiej ośmiornicy, ale cóż... Mogę się mylić. Ale jaki sens jest w czczeniu czegoś co nie jest nawet boskie? I dlaczego temat tej rasy wypłynął nagle na światło dzienne?

Lockerby miał złe przeczucia.

- Tak naprawdę to... nie wiem. Rasa która wybudowała podziemia nie dała znaku życia od milleniów.- wzruszyła ramionami Charlotte. - I nas to w sumie nie dotyczy.

- Tylko że akurat czciciele Sarkrithów wywodzą sie bez wyjątku z wyższych klas Uptown.-
wtrąciła Shizuka.- I także szukają obrazu.

-Cóż... A do czego dokładnie kluczem jest ten obraz?-
Morgan uniósł brew.- Mi do zdobycia go wystarczy fakt że po drodze pewnikiem spotkam Mathiasa, co nie zmienia faktu że wolałbym wiedzieć za czym gonię...

Morganowi podskoczyła brewka.

-Burżuje wyznający wężoludzi mówisz... ? A to ciekawe...

- Nieśmiertelności, boskości, wiecznej młodości, bogactwa, wiedzy...-
zaczęła wymieniać Charlotte.- Do tego wszystkiego i być może czegoś więcej. Wedle legendy, obraz ukrywał w sobie schody do nieba czyli drogę do oświecenia.

-Ta... Tylko którego nieba?
- Morlock uśmiechnął się cierpko.- Jest zbyt wiele pokręconych religii żeby bawić się z takimi rzeczami w ciemno, jeśli w ogóle wspomniane malowidło ma jakieś nadprzyrodzone moce.

Lockerby pomasował skroń.

-A już liczyłem na Del Orado...

- Być może i droga do niego. Tak naprawdę nie wiadomo czym jest owe oświecenie poza tym że warte jest wielkich wyrzeczeń i jest nagrodą ostateczną.-
Mc'Kay wzruszyła ramionami.- Niemniej należy też wziąć pod uwagę, że nikt nie dotarł do tego oświecenia, gdy obraz był na publicznym widoku. Nikt poza jego twórcą. Więc sam przedmiot oświecenia nie gwarantuje, tylko jest do niego drogą.

-I dobrze, bo jak już załatwię panience ten obraz, nie chcę mieć świadomości że oświecenie nagle uruchomi mi się w spodniach.-
odparł, rozkoszując się niemal tą dwuznacznością.- Do tego czasu, pozostaje mi liczyć że wcześniej dopadnę Scoville'a... Dziękuję za nowy trop, panno Mc'Kay.

- To było raczej rozczarowujące oświecenie.
- wtrąciła Shizuka ironicznie.

- Bez wzajemnego dogryzania, bo wam każę zjeść razem kolację na zgodę. - zagroziła Charlotte, a potem westchnęła.- Tyle że byście się wzajemnie pozabijali.

-Och, ja nigdy nie podniósłbym dłoni na piękną niewiastę...-
uśmiech na twarzy Morgana rozkwitnął niby plama krwi na wodzie.- Chyba że piękne niewiasty same o to proszą.

Słowem lub agresywnym zachowaniem. O tym jakoś nie chciał wspominać.

- Nie miał byś okazji podnieść.- uśmiechnęła się dość sadystycznie Shizuka. A Charlotte zaregowała dosyć gwałtownie.- Dość, dość, dość... mam was uderzyć po łapkach jak małe dzieci?! Zachowujcie się proszę.

Tym bardziej, że już dojeżdżali.

-Przykro mi że moje zaczepki aż tak bardzo wzbudzają agresję u panny Shizuki.- Morgan uniósł kapelusz i skinął obu niewiastom głową, uśmiechając się przy tym uprzejmie.- Mam nadzieję że przy naszym następnym spotkaniu konwersacja przebiegnie chociaż trochę mniej... sarkastycznie.

Raz jeszcze skinął głową, poprawił torbę na biodrze i otworzył drzwiczki.

-Dziękuję też za podwózkę.

- Nie musisz dziękować. Dobra uprzejmość to akt zawsze warty uczynienia
.- rzekła z uśmiechem Charlotte i po chwili jej powóz ruszył dalej.


***


Morgan uniósł lekko kapelusz na powitanie, chowając jedną rękę do kieszeni.

-Tak, tak, wszyscy możliwie cali i całkiem zdrowi, po za oczywiście "tymi złymi" wedle wszelkich skal moralnych i boskich sądów. Żałuj, panie Moenhausen, było naprawdę ciekawie.- kątem oka spojrzał na brodacza.- Widzę że i ciebie ważne sprawy gnają za miasto?

- Cóż... Nie utrzymuję się z polowania na przestępców i podobnych im działań zarobkowych. Są one bardziej rozrywką dla mnie i polem testowym dla moich rozwiązań. Jestem inżynierem.-
wyjaśnił Ferdynand.- I tak się składa, że projektowałem parę ciągów technologicznych dla kopalni i fabryki przetwórstwa kopalin pana Grey'a.

Morgan zmarszczył brwi, zakładając ręce na piersi.

-Nie słyszałem o firmie Greyów, a poniekąd wychowałem się w Fingers... To jakaś nowa, bogata familia prowadząca interesy w okolicy?

- W zasadzie to bardzo bogaty przedsiębiorca, który jakieś trzy, a może cztery lata temu odkupił kopalnię od miejscowego klanu krasnoludów z Fingers i rozbudował ją oraz unowocześnił. Praktycznie zmienił miasto zatrudniając przy okazji sporo robotników... bo jak się pewnie domyślasz, krasnoludy nie lubią pracować w kopalni, która do nich nie należy
.- wyjaśnił z uśmiechem Moenhausen.- Przy okazji ową kopalnię mechanizuje, więc tu pojawiam się ja...

Chrząknięcie krasnoluda przypomniało obu mężczyznom o jego istnieniu. - A tak... To doktor Krunbar von Kittleschnik, sprzedający swoje cudowne panaceum, remedium na wszelkie choroby, zwłaszcza związane z depresjami.

- Miło poznać chłopcze.
- rzekł rudobrody krasnolud.

- A to pan Morgan Lockerby, łowca nagród.- przedstawił Ferdynand i skupiwszy spojrzenia na Morlocku spytał.- Zapewne w związku z nagrodą udaje się pan do Fingers?

-Nagrodą?-
Morgan uniósł brwi.- Za kogo?

Nie chciał nawet sugerować krasnoludowi że pewnikiem jego lekarstwa są w większości oparte na alkoholu.

- Skoro jest pan łowcą nagród i jedzie pan do Fingers, to logicznym jest założenie, że jedzie pan złapać jakiegoś przestępcę ściganego listem gończym, prawda?- wyłożył swe rozumowanie Ferdynand.

Morgan zamrugał. Następnie pokręcił głową.

-Co? Nienie. Nic z tych rzeczy, sprawy rodzinne w FIngers, i jeśli dobrze mi pójdzie, to może nawet wyjdę z tego wszystkiego z życiem. Póki co, broń mam ze sobą tylko na zasadzie "gdyby coś miało stać się w drodze"...

Bezwiednie podrapał się po szczęce.

- Ma pan rodzinę w Fingers? Jakoś nazwisko Lockerby'ch nigdy mi się nie obiło o uszy.- zainteresował się uprzejmie Ferdynand, co Morlocka nie zdziwiło, wszak rodzinę miał w Cedar Hill. Ale faktem było, że Fingers znał dość dobrze i zamieszkujących je osadników też... cóż... dawne Fingers.

-Cóż, miałem kiedyś dziadka w Fingers. Potem trochę się pokomplikowało, wiecie, śmierć w rodzinie i inne tego typu sprawy. Finalnie odchował mnie Jebadiah Cole, przyjaciel przyjaciela mojego ojca.- Morgan przewrócił oczami.- Wiecie, rodzina na zasadzie wszystkiego po za krwią.

W sumie cholera wie czy powinien o tym mówić zakręconemu doktorkowi, ale Ferdek nie wydawał się jakimś szczególnym zagrożeniem.

- Tak... rodzina bywa kłopotliwa. Mój wuj, zakała rodu Moenhausenów, bawił się w ożywanie zwłok za pomocą piorunów i tworzenie cielesnych golemów. Spalili go jako nekromantę... banda wieśniaków z pochodniami tak go urządziła.- zaczął opowiadać Ferdynand.- Choć w zasadzie nie był magikiem, ale naukowcem... niemniej i tak wstyd i niesmak pozostał. Bezczeszczenie zwłok, zadawanie się z hienami cmentarnymi... okropność.

-Na szczęście my krasnoludy, tak nie mamy. U nas grobowce to świętość, choć przyznaję, że na dobrych zwłokach rosną porządne zioła lecznicze
.- wtrącił najniższy z rozmówców.

Morgan z pewnym zainteresowaniem rzucił okiem na krasnoluda.

-Cóż, pytaniem jest czy mówimy o ziołach rosnących na grobach, czy o grzybach wyrastających z oczodołów gnijącego truchła.- odparł, niby lekkim tonem, uśmiechając się przy tym przyjaźnie.- Ale ja nie o tym... Za ile dyliżans rusza w drogę? Wiecie, i tak długo odwlekałem odwiedziny w mniej więcej rodzinnych stronach...

Ubrany na zielono brodacz wydawał się typem sympatycznego psychopaty.

- To prawda może powinniśmy zająć już miejsca.- stwierdził doktor Krunbar von Kittleschnik. Ferdynand zaś rozejrzał się dookoła mówiąc.- Chyba jednak nikt poza nami nie zamierza wsiąść do powozu.

-Ale ktoś już wszedł.-
odparł krasnolud.

- Kto? - zainteresował się Ferdynand, a von Kittleschnik wyjaśnił.- Hmm... kobieta, jakaś dama... choć o dziwnej cerze. Może to żółtaczka? Proponowałem jej mój specyfik, ale mnie zbyła gładkimi słówkami.

-A czy nie ma aby skośnych oczu? Jakby ciągle je mrużyła? I być może surowej miny sugerującej że każdy sprzeciw względem jej skromnej osoby skończy się bolesnymi konsekwencjami?-
zapytał niby lekkim tonem Morgan, idąc powoli w stronę powozu.

Jakoś opis Krunbara dziwnym trafem przywiódł mu na myśl Shizukę? A może triady wysłały kogoś do obserwacji... Cholera, zaczynała mu się udzielać paranoja.

- Zabawne... ale tak.- stwierdził zaskoczony krasnolud.

- Niektórzy nie bywają w ciekawych gettach i dzielnicach.- skomentował te słowa Ferdynand wzruszając ramionami znacząco.

-To kobieta z orientu.- odparł krótko Lockerby.- Wiesz. Tak jak są ludzie o czarnej i czerwonej skórze, tak i są ci o żółtej. Nie powinno was to chyba dziwić...

W czasie swoich podróży z Mathiasem, Morlock spotkał wielu różnych dziwaków. Z częścią pił, z częścią walczył, część dawała im roboty lub zwyczajnie pozwalała się obrabowywać.

Ostatecznie, rewolwerowiec chwycił za klamkę drzwiczek od powozu i wszedł do środka, zdejmując kapelusz. Niby obojętnym wzrokiem przebiegł po wnętrzu i... tak. Czemu wszystkie azjatki jakie spotykał do tej pory musiały być tak cholernie ładne?

Dając pozory dobrych manier, Morgan skinął głową i usiadł naprzeciwko niej.

-Madame...

Nie otrzymał nie odpowiedzi, poza uprzejmym skinieniem głowy przez kobietę.

Za to Ferdynad uprzejmie przedstawił siebie, Morgana i krasnoluda. Ten ostatni zaś próbował zarekomendować swe ziołowe mieszanki, ale kobieta odmówiła uprzejmie, wypowiadając jedynie kilka słów.

- Lilly Bei-Fong.- tak się przedstawiła i najwyraźniej nie zamierzała dodawać nic poza tymi kilkoma słowami na swój temat.

Lilly... Imię dość... kontynentalne, popularne także po tej stronie morza. Bei-Fong... Nie, raczej niepodobne do tych z dzielnicy Yakuzy, bardziej Triady jak już. Chociaż cholera wie, Morgan mógł się mylić, azjatyckie panny interesowały go pod ciut innym względem niż lingwistyka.

Finalnie jednak, Morgan nie zamierzał się narzucać. Zamiast tego spojrzał na von Kittleschinka i parsknął.

-Macie upór do prowadzenia interesów, muszę wam to przyznać. O ile wspominałeś wcześniej, panie doktorze, ta pani już raz podziękowała za twoje specyfiki...

- Dobry handlowiec panie Lockerby wie czego klient potrzebuje, a nie tego czego chce. Przy okazji mam także mocne ziółka na tą pana bladość.-
uśmiechnął się chytrze krasnolud.- Niewątpliwie pomoże na to co pana gnębi.

-Cóż... Najpierw musiałbym usłyszeć cenę żeby w ogóle zastanawiać się nad kupnem, panie Kittleschink.-
odparł spokojnie Morgan.- Bladość bladością, jakoś przeżyłem z nią zajście na wybrzeżu, to i podróż przeżyję...

- Cóż za pytanie... cena. Czyż za zdrowie można wyznaczyć cenę, a za życie?-
zaperzył się krasnolud, podczas gdy Ferdynand dodał.- Za życie chyba tak, w końcu majestat prawa wycenia życie poprzez nagrody.

Jego stwierdzenie wywołało ironiczny uśmiech, a może tylko cień uśmiechu na obliczu kobiety.

- Pięćdziesiąt dolarów.... za ten cudowny specyfik mojego wyrobu. To niewielka cena, za tak cudowny dar.- odparł doktor Krunbar wyraźnie urażony zarówno komentarzem inżyniera, jak i sceptycyzmem Morgana.
Lockerby zaś westchnął, sięgając do jednej z kilku kieszeni wewnątrz płaszcza w której trzymał pieniądze. Wyjął dwie stówy, na spokojnie odliczył pięćdziesiąt dolarów i z ciężkim westchnięciem podał je krasnoludowi w formie eleganckiego zwitka.

-Cóż, po prostu widziałem zbyt wielu naciągaczy ale chyba przesadzam skoro godzi się pan na handlowanie z kimś, z kim będzie pan w tym samym pomieszczeniu przy konsumpcji tego specyfiku.- kątem oka Morgan spojrzał na Lily.- Chyba że planuje pan zafundować swoim współpasażerom zabawny pokaz moim kosztem... ?

Uśmiechnął się lekko, puścił oko. Zrobił to jednak raczej dla zasady, bo miał już pewne doświadczenia w próbach flirtu z Shizuką.

-Jestem pełen pewności co do swojego specyfiku.- podał butelkę Morganowi. Właściwie sporą flaszkę oznakowaną dziesiątkami napisów i sugestywnym rysunkiem.




Wężówka... cudnie. Morgan nie znał wszystkich przepisów na nią, ale podstawą zawsze była jakaś jadowita gadzina zatopiona w alkoholu. Cudowne panaceum na wszystko.

Ta kobieta była przynajmniej na tyle milsza od Shizuki, że odwzajemniła uśmiech.

Morgan westchnął.

-Cóż, przynajmniej to nie tabaka Dead Eye.- odparł Morgan, odkorkowując draństwo, odnosząc się jednocześnie do marki czerwonego prosku do wciągania nosem, który dawał kop na poziomie opium ale tylko dlatego że był tak piekielnie ostry.- Ile muszę wypić żeby podziałało?

Powąchał trunek, nadal mając cichą nadzieję że twór von Kittleschinka faktycznie jest jedną z tych leczniczych wersji alkoholu. Znacząco spojrzał na Ferdka.

-Jakby co, proszę ułóż mnie w godnej pozycji gdyby mnie ścięło. Nie wypada lać się z siedzenia w obecności pięknej damy.

I wypił, stosując się do instrukcji ilościowych krasnoluda.

- Mój opatentowany lek jest oczywiście przeznaczony na dziesięć dwadzieścia dawek. Dwa trzy łyki wystarczą.- stwierdził z uśmiechem doktor, a Ferdynand przyglądał się z naukową ciekawością jego reakcji.

Nalewka śmierdziała alkoholem, miała mocnego kopa i... Morganowi zrobiło się tak jakoś przyjemnie, świat wydał mu się bardziej wesoły i kolorowy.

Lockerby zamrugał, skrzywił się i zakorkował butelkę.

-Cholera, wypiłem dwa łyki a już jestem wstępnie wcięty!- z zaskoczeniem spojrzał na brodacza, marszcząc przy tym brwi i chowając butelkę do torby na biodrze.- Ile to ma procent, bo mam dziwne wrażenie że jakbym teraz chuchnął na zapałkę, efekt były podobny do smoczego oddechu!

Specyfik serio miał kopa.

- To lekarstwo... nie alkohol, ale mocny kop ułatwia sprzedaż.- wyjaśnił krasnolud.

Morgan westchnął, uśmiechnął się, przekrzywił głowę i spojrzał na siedzącą naprzeciwko ślicznotę.

-A panienkę co gna po za jakże wspaniałe i cywilizowane New Heaven?- zapytał, i dopiero po chwili zapytał sam siebie, po jaką cholerę mu te kwieciste porównania.

W myślach rzecz jasna. Chyba.

- Interesy...- odparła zdawkowo Lilly Bei-Fong.- Reprezentuję pewną firmę z New Heaven, która szuka nowych horyzontów rozwoju.

- Fingers to jednak nie miejsce w którym samotna kobieta może czuć się swobodnie na ulicy. Pełno tam nieokrzesanych górników, a choć chłopcy pana Grey'a pilnują zazwyczaj porządku, to bywa tam niebezpiecznie.-
Ferdynand ostrożnie zaczął sugerować.- Jeśli pani sobie życzy, to z pewnością znajdę czas by dotrzymać pani niezbędnego towarzystwa i eskorty.

- Umiem o siebie zadbać i nie boję się grubiańskich zaczepek. Miło jednak że pan to zaproponował, acz...
-odparła uprzejmie Lilly.- ... nie musi się pan martwić o moje bezpieczeństwo.

-Nie spotkałem jeszcze kobiety z pani stron przyznającej się do jakichkolwiek słabości.-
zagadnął pogodnie Morgan.- Opanowane, zaradne... Ni dziwota że miejscowi mężczyźni nie do końca wiedzą jak obchodzić się z tak egzotycznymi istotami.

Nie napij się znowu, nie napij się znowu, nie napij się znowu... Uf, pokusa przeszła. Ten cholerny krasiek na pewno dodał do tego specyfiku coś co powodowało chęć pociągnięcia kolejnego łyka.

Trunek był jeszcze-na-drugą-nóżkę...owy?

Lilly odpowiedziała tylko delikatnym uśmiech i dalej pykała ze swej fajeczki, a krasnolud i Ferdynand zaczęli rozmawiać na temat skuteczności trunku i odporności organizmów na niego, na przykładzie Morgana.

Nagły jednak gwizd i huk dochodzący z lewej strony powozu przyciągnął wszystkich uwagę.

Bowiem w pewnej odległości, z głośnym gwizdem i hukiem i dymem... coś jak stalowa dżdżownica dymiąca mocno od czoła przemieszczała się szybko i równolegle do nich. Tylko kierunek był przeciwny, bo najwyraźniej zmierzała do New Heaven. Szczegółów jednak owej "istoty" czy też "maszynerii" Lockerby nie zdołał dostrzec. Za daleko była.

Morgan, ciutkę zamroczony, sięgnął pod płaszcz i z wewnętrznej kieszeni wyjął wymiętą paczkę papierosów.

-Cholera...- mruknął, wkładając jeden rulonik do ust.- Jak to się nazywało... Jeden gnom który siedział za szwindle podatkowe opowiadał mi o tej całej "Drodze Żelaznej" ale co to miało po niej jeździć... ? Komoto... Mokoto... ?

Skrzywił się, łamiąc zapałkę którą próbował zapalić o draskę na pudełku. W obecności damy wolał nie zapalać jej po plebejsku od nieogolonego policzka.

- Kolej parowa łącząca okolice Fingers z New Heaven. Trasa pomiędzy nimi zajmuje jej kilka godzin.- wyjaśnił z pewną dumą Ferdynand. Maszyna parowa ma moc aż 900 koni mechanicznych.

-Widziałem konie mechaniczne.- odparł po chwili zastanowienia Morgan.- W sensie wydają mi się całkiem ciekawą alternatywą dla koni, i dla szkieletowych koni jeśli jesteśmy w temacie wierzchowców, ale jak to cholerstwo miałoby w cisnąć w siebie dziewięćset metalowych chabet... ?

Obserwując z dala parowóz rewolwerowiec zmarszczył brwi.

- To... niezupełnie tak. Jedna taka maszyna ma siłę koło pięciuset żywych zwykłych koni. Te mechaniczne rumaki potrafią ciągnąć z siłą dwóch do czterech prawdziwych koni, każdy.- wyjaśnił te zawiłości inżynier i dodał po chwili.- Więc koń mechaniczny jest miarą, którą każdy nieobeznany z mechaniką potrafi sobie wyobrazić.

Lockerby zamrugał.

-Em... Ten ktoś będzie musiał jednocześnie nie znać się na koniach, bo sześćset koni zaprzężonych do jednego wagona miałoby ogromne problemy w uciągnięciem go. Chyba że wagon byłby bardzo szeroki, a każdy koń byłby podczepiony bezpośrednio do samego wagonu i... i...

Lockerby zamrugał ponownie.

-Na wszystko co dobre, o czym ja pieprzę?! Kittleschink, coś ty do tego trunku nawkładał? Co ja wypiłem?

- Nie mogę powiedzieć... tajemnica handlowa. Szpiedzy mogą kryć się wszędzie.-
odparł krasnolud podejrzliwie łypiąc okiem na zebranych.- Choćby w bagażach doczepionych do powozu.

-Paranoja to brzydka choroba, wiesz?-
Morgan uśmiechnął się cierpko.- W sensie... Nie przeczę że po tym napitku jest mi faktycznie lepiej, ale czy masz aż taką sławę żeby bać się o szpiegów od "konkurencji". Czy twoja konkrencję generalnie stać na szpiegów?

- Nigdy nic nie wiadomo
. - pokiwał palcem brodacz.- Bądź co bądź, aptekarze i lekarze wygłaszają oszczerstwa i kłamstwa na temat mego panaceum, jakby jakiś papierek uniwersytecki czynił z nich wyrocznię. I co ta za bajki o efektach ubocznych i zatruciach pokarmowych... Co to w ogóle jest zatrucie pokarmowe?!

- W zależności od wersji wymioty bądź sra... biegunka
. - uprzejmie wytłumaczył Ferdynand.

-Mogłeś mnie ostrzec przed tym chwilę wcześniej, wiesz?- mruknął sceptycznie Morgan, marszcząc brwi.- Ech, ale pewnie sam będę sobie winien przy ewentualnych konsekwencjach... Cóż, póki co, pozowlicie że trochę odpocznę. Ostatnich kilka dni było dla mnie męczące...

Nasuwając kapelusz na oczy, Morgan wygodniej rozsiadł się w fotelu.


[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=iu49gV-fefE[/MEDIA]


Kankan…

Kankan w wykonaniu całego zespołu tanecznego zgrabnych Azjatek, co do jednej obdarzonych morderczym spojrzeniem Shizuki oraz synchronicznymi, sztywnymi ruchami manekinów na sznurku. W sumie, to był dopiero początek. Potem, zęby. Setki, tysiące, miliony zębów układających się w wieże po których pędził kościany koń, na którym Gilian, niby dama, siedziała bokiem, ubrana jedynie w dym unoszący się ze stosów płonących ryb.

I Jeb. Wściekły Jebadiah ze strzelbą, mierzący do Morgana z bliskiej odległości gdy ten odwrócił wzrok od tych dziwacznych obrazów, gdy do Gilian dołączył doktor Ferdynand na bezgłowym, mechanicznym kocie. On też był nagi.

Sny… Dobrze że kiedyś muszą się skończyć.

Morgan potrząsnął głową, podniósł wzrok, zbadał nim otoczenie i dopiero wyjrzał przez okno, mrugając powoli, niczym żaba.

Dopiero wtedy zdecydował się coś powiedzieć.

-Hmgh?- zaryzykował, zmarszczył brwi, rozruszał szczękę i odchrząknął.- Już?

- Do zajazdu. Nasz nocleg na dzień dzisiejszy.- wyjaśnił Ferdynand.

-Och...

Cóż, to by się zgadzało, droga do Fingers była raczej niemożliwa do pokonania w niecały dzień jazdy, chyba że specyfik brodatego konowała uśpił go przynajmniej na półtorej doby.

Wstając ze swojego miejsca, Lockerby strzelał stawami aż miło.

-Co to za mieścina... ?- zapytał, z chrzęstem prostując kark już na zewnątrz powozu.

- Żadna mieścina... to tylko zajazd, ale jedzenie... znośne. - wyjaśnił Ferdynand, a Lockerby kątem oka zauważył małą niską sylwetkę sprintem biegnącą do stajni.... chyba... bo gdy spojrzał w kierunku stajni to już nikogo nie zauważył. Pewnie to jakiś skutek uboczny eliksiru doktora. A skoro już o skutkach była mowa, to... Morlock pilnie potrzebował łazienki.

Kilkanaście sekund później, zgięty w pół nad drewnianym wychodkiem, Morgan przeklinał w myślach za równo krasnoluda, co wielkiego, włochatego pająka siedzącego na drzwiach, którego rozszczepił na dwoje za pomocą swojej siekierki. Mając do dyspozycji całe mnóstwo pustkowi, człowiek odruchowo walczył o jedyną w okolicy wygódkę.

-Ten… Pieprzony… KONOWAŁ!- ryknął, nim kolejna fala czegoś co kiedyś jadł zmusiła go do ponownego pochylenia się nad czarną dziurą wyciętą w dwóch nieoheblowanych deskach. Po chwili namysłu, uznał że w sumie lepiej że w tę stronę.

Nigdy nie chciałby musieć na siadać.

Po prawie pół godziny wszedł do zajazdu. Blady, półprzytomny pochłonął otrzymany talerz z fasolą, kukurydzą i bekonem, by nie słuchając nawet wywodów Ferdynanda na temat istotności dokładnego przeżuwania, udać się do przydzielonego mu pokoju.

Z dwojga złego, wolał już rakinołaki i kultystów z wybrzeża niż kolejne starcie z krasnoludzką wężówką.
 
__________________
Hello.
My name is Inigo Montoya.
You killed my father.
Prepare to die...
Makotto jest offline  
Stary 07-03-2015, 18:50   #67
 
Icarius's Avatar
 
Reputacja: 1 Icarius ma wspaniałą reputacjęIcarius ma wspaniałą reputacjęIcarius ma wspaniałą reputacjęIcarius ma wspaniałą reputacjęIcarius ma wspaniałą reputacjęIcarius ma wspaniałą reputacjęIcarius ma wspaniałą reputacjęIcarius ma wspaniałą reputacjęIcarius ma wspaniałą reputacjęIcarius ma wspaniałą reputacjęIcarius ma wspaniałą reputację
Meglin zaregował niemal natychmiast

-Odciągnijcie go do tyłu, bez niego nie przejdziemy przez pułapki.- powiedział do pozostałych nie chcąc wydawać komend komuś konkretnemu. Nie był od dowodzenia ale akurat niziołek wydawał się ważnym członkiem grupy. A nikt nie miał tu przytłaczającego autorytetu.

Ale nikt Maeglina nie słuchał w obecnej sytuacji. Bo i też nie bardzo było gdzie odsunąć walczącego z trucizną Radovira. Buarto odsłonił ukryte pod przepaską oko, zamykając przy tym zdrowe. Okryte bielmem oko, było zapewne znamieniem magusa, bowiem rozbłysło białym blaskiem wywołując falę uderzeniową powalającą na ziemię wszystkich towarzyszy gnoma, ale… i odrzucając węże o kilka metrów do tyłu. Radowir na razie wił się z bólu czując ja trawiący jego ciało i wywołujący gorączkę.

A węże choć odsunięte od drużyny nie zamierzały zaprzestać walki. Nie mogły dosięgnąć przeciwników bezpośrednio. Ale wyglądało na to że mogły z dystansu. Jeden z nich splunął ognistą magmą trafiając w łatwy cel, jakim był niziołek. Płonąca plwocina poważnie go poparzyła pogarszając i tak już ciężki stan niziołka. Huamvari doskoczyła do rannego i wykonując jakiś gest dłonią i znak na jego czole paznokciem nieco poprawiła jego stan. Nieco… uleczony naprędce.

Drugi z węży również plunął ognistą plwociną, ale jej celem była Huamvari właśnie. Trafił ale raniąc ją nie tak poważnie, jak niziołka. Co było ulgą dla Maeglina Blacka. Zważywszy na to jak rozwijała się sytuacja… jej przetrwanie było kluczowe dla reszty grupy. Tokado zaś nie czekał na to aż wrogowie przypełzną do niego i sam rzucił do ataku najbliższego węża. Uznał bowiem, że nie ma co ignorować drobiazgu, a i pewniej łatwiej go zlikwidować.
Uderzył kataną szybko i błyskawicznie na węże, jednego roznosząc na miejscu cięciem, drugiego… chybiając fatalnie.

A sam Maeglin wypowiedział magiczne słowa i zużył jeden ze swoich ofensywnych czarów. Odskakując jak najdalej do tyłu od zagrożenia. Patrzył czy i do niego nie zbliża się jakieś paskudztwo… Trzy magiczne pociski wystrzeliły z jego palców i ugodziły w węża który ugryzł niziołka.
Wąż jednak zniósł dzielnie to uderzenie. Niewątpliwie został nimi ranny, ale te obrażenia tylko go rozjuszyły. Buarto dobył miecza i uaktywnił ogniwo przekręciwszy rączkę. Po ostrzu przebiegły błyskawice. Tak przygotowany ruszył na węże, wybierając większego z nich na swego przeciwnika. Niestety... wąż zdołał zaatakować pierwszy i to bardzo celnie, wbijając paszczę w nogę gnoma i sącząc w jego żyły jad.

Radowir dobył jedną z fiolek ukrytych w jego pasie i drżąc wypił ją. Zaś kapłanka Ju-ju przeszła do ofensywy, wzywając potęgę duchów. Jej syki podobne do wężowych sprawiły, że z ziemi wystrzeliły w górę lodowe włócznie… raniąc jednego średniego węża, a zabijając dwa małe. Włócznie te sprawiły, że wijący się dotąd wprost na drużynę wąż zaczął się wycofywać zapewne źle czując się wśród lodowych dzid wystających ziemi.
Tokado zaś odciął łeb kolejnemu małemu wężowi i zwrócił swe spojrzenie, temu wijącemu się wśród lodowych włóczni.

Maeglin chciał ugodzić węża ognistą strzałą. Jednak gdy zobaczył, że plują jakimś rodzajem magmy zrezygnował. Postanowił zużyć kolejny czar i na cel wybrał węża który był bardziej ranny. Kolejne trzy magiczne pociski pognały by ugodzić bestię. Uderzyły one w węża, ale nie zdołały go zabić. Gnom zamachnął się iskrzącym od błyskawic mieczem trafiając bestię, lecz potwór był zbyt zwinny, by dało mu się tak łatwo obciąć łeb.Wąż zaś zaatakował Buarto, lecz chybił celu.

Niziołek zaś sięgnął po kolejną fiolkę opróżniając ją duszkiem, lecz nie bardzo było wiadomo jaki efekt to dało. Tokado dopadł wijącego się za lodowymi włóczniami węża i zaatakował szerokim zamachem katany. Ostrze rozorało głęboko ciało bestii, ale nie zdołało go uśmiercić. Te większe węże, były zdecydowanie cięższym przeciwnikiem od swych mniejszych pobratymców.
Maeglin chwycił za łuk i przemieścił się tak by mieć czysty strzał. Na cel wybrał węża walczącego z gnomem. Nie było ryzyka trafienia w towarzysza, który był mniejszy od węża. Nałożył płonącą strzałę, by upewnić się czy węże plujące magmą są odporne na takie trafienia. Nawet jeśli to i tak zostanie zraniony od samej strzały, pomyślał półelf. Jeśli natomiast nie, tym łatwiej będzie go zabić.

Pocisk trafił w wijącego się gada, dużo poniżej pyska. Tego typu strzały były bowiem nieco niewygodne w użyciu. Niemniej pocisk trafił wybuchając ogniem i… choć zranił bestię, to płomienie nie robiły na gadzie żadnego wrażenia.
Gnom okazał się jednak nieco szybszy niż wąż Jego iskrzące piorunami ostrze szybko wbiło się w podstawę czaszki potwora od strony podbrzusza. Resztę dokończył celny rzut niziołka wbijający sztylet w oko bestii.Tokado zaś kolejnym szerokim zamachem pozbawił drugiego węża łba. Huamvari zaś ruszyła ku gnomowi, który ciężko oddychał po walce z bestią i ze wściekłym spojrzeniem rzekł do Tokado.
- Co do licha było ?! To ma być według ciebie bezpieczna i łatwa robótka?
- To w końcu kryjówka handlarzy narkotyków.- wyjaśnił Haroshiwa , który był w nico lepszym stanie niż gnom.
- Gówno prawda.- mruknął Buarto wypijając posłusznie miksturę kobiety i nakładając opaskę na okryte bielmem oko.- Tępe osiłki… to obstawa handlarzy narkotyków. Naćpani zabójcy, to… typowa obstawa. A nie cholerne węże z piekielnego planu ognia.
Huamvari skinęła głową zgadzając się z gnomem.
- To prawda...to nie były istoty żyjące w naturze.
- Większe ryzyko może oznaczać większy zysk.- uśmiechną się wesoło Radovir.
- Pierdolenie głupot…- żachnął się gnom.- Większe ryzyko, to zawsze większe ryzyko. Nic więcej. Włażenie szczurołakom do nory to też większe ryzyko i zysk tylko w postaci większych pcheł.
-Narkotyki czy nie w posiadłości musi kryć się coś cennego. Ktoś zadał sobie nie lada trud by ją zabezpieczyć. Więc może to choć nie musi oznaczać większy zysk. Tak czy inaczej wątpię byście chcieli się teraz wycofać. Ja na pewno nie chce. Bądźmy czujniejsi. -wtrącił Maeglin.
-Szlag…-burknął Buarto wyraźnie niezadowolony ze słów półelfa. Ale nie negował ich słuszności.

Dotarli to tylnych drzwi posiadłości. Ich sforsowanie przypadło w udziale niziołkowi, choć wpierw Buarto i Maeglin spojrzeli na nie szukając pułapek. Gnom okiem z bielmem, a półelf wykryciem magii.
Nie było magii, nie było magicznych pułapek…
Była za to długa i ostra szpila ukryta w zamku przyszykowana na takich włamywaczy jak Radovir. Tym razem Karadic nie dał się zaskoczyć i wykrywszy szpilę zablokował ją wytrychem unikając ukłucia. Na szpili widać było jasnozielony jad.
- To się zaczyna układać w niepokojący wzorzec.- skomentowała Huamvari, podczas gdy Radovir sforsował zamek w drzwiach i weszli do środka.
-Prawda, damy sobie jednak radę.-powiedział do kapłanki Maeglin.


Dość zaniedbana kuchnia była często używana. Dowód na to że ktoś tu mieszka i spożywa posiłki… mimo, że oficjalnie posiadłość miała być opuszczona. Pobieżne przeszukanie szafek pozwoliło stwierdzić dużą ilość suszonego mięsa, sporo kaszy, trochę herbaty, kawy i dwie butelki taniego wina.Oraz… kłębiącego się piecyku małego ognistetgo węża, którego “rodzinę” wybili w ogrodzie. Bestia zamknięta w piecyku, robiła za podgrzewanie kafli. Uroczo chore.

- Dobra… powinniśmy się pospieszyć, by jak najszybciej przeszukać posiadłość i rozdzielić się. Co wy na to?- zaproponował Tokado.
-W żadnym razie. Uważam, że powinniśmy trzymać się razem. Ktoś tu jeszcze jest- półelf wskazał na paleniska i prowiant.- Szybkie przeszukanie zgoda nawet z cichym zwiadem z przodu- popatrzył na przyjaciela doceniając jego umiejętności- Jednak już na dziedzińcu ktoś mógł zginąć. Z reguły im dalej tym gorzej, trzymajmy się razem a powinniśmy stąd wyjść i z zarobkiem i wszyscy. - choć pewien tego nie był już tak mocno jak kilka godzin wcześniej.

-Nie powinno nie być nikogo…- Huamvari spojrzała z wyniosłością na Tokado.
-I nie ma nikogo. Tego jestem pewien. Za węże… i inne nie zwierzątka nie odpowiadam. Ale ludzi i nieludzi być nie powinno.- odparł w odpowiedzi Haroshiwa. -Ruszajmy więc razem.

I ruszyli… Wąskim korytarzem szli z pokojów dla służby do pokojów dla “jaśnie państwa”. Szarą tapetę zastąpiły szybko panele drewnianej boazerii z wypalonymi w drewnie wężowymi motywami pomiędzy którymi ktoś umieścił słowa… i jak się okazało, pułapkę.
-Kłopoty…-niziołek wskazał na kilka dziwnych znaków formujących koło na podłodze. W nich Maeglin rozpoznał
-Element ziemi, uderzy kwasem.- powiedział półelf gdy przyjrzał się znalezisku bliżej.- Mamy dwie możliwości. Rozproszyć ten czar- spojrzał wymownie na Huamvari- o ile mamy takie zaklęcie? Jeśli nie pozostaje zwyczajne rozbrojenie. To nie jest glif strażniczy połączony z alarmem. Jeśli coś nie wypali, zaboli, ale nie ściągnie nam na karki kolejnych kłopotów.
- Nie byłbym taki pewien, ów wybuch może być głośny.- ocenił gnom.
- Nie ma tu nikogo, kogo mógłby zawiadomić.- przypomniał Tokado, ale zarówno Huamvari jak i Buarto spojrzeli na niego ze sceptycyzmem w spojrzeniu.
- Szkoda że nie ma z nami czarnorękiego.- stwierdził nioziołek, wywołując grymas niechęci na obliczu Knappelsthicka. Nie było tajemnicą że czarnoręcy i bielmoocy magusi nie darzyli się sympatią.
- Możemy też przyzwać stwora który za nas zdetonuje pułapkę.- rzekł gnom w końcu. A wiedźma stwierdziła.
-Ale czy stać nas na takie marnotrawstwo zaklęć?
Meaglin był niechętny marnowaniu zaklęć. Choć nie chciał stracić żadnego z towarzyszy. W końcu zapytał bezpośrednio niziołka bo o jego skórę tu szło.
-Spróbujesz to rozbroić?
-Eeemm… Chyba spróbuję.- zamyślił się Radovir, a gnom z Huamvari przezornie zaczęli się od niego oddalać.Maeglin położył mu rękę na ramieniu i oddał otuchy entuzjastycznym.
-Dasz radę.- choć sam moment później podążył za towarzyszami.
Niziołek się grzebał. Co wywołało grymasy zniecierpliwienia, zwłaszcza u wiedźmy. Tracili czas na skomplikowaną magiczną pułapkę, której tu przecież być nie powinno. Niemniej nie mogli nic na to poradzić. Pośpiech był w tym przypadku bardzo złym doradcą.

Niziołek wyjął niewielki pędzelek i inkaust po czym ostrożnie i starannie poprawiał glif dodając do niego nowe linie. Radovirowi ręka drżała… Jeden błąd i mógł zginąć. Owszem Huamavari podleczyła jego rany, ale była kapłanką ju-ju nie medykiem. Minuty się dłużyły niczym godziny, ale w końcu radosny szept.
-Gotowe.

Ruszyli dalej korytarzem, zbliżając się do drzwi, których ten glif strzegł. Otworzenie zamka Karadicowi zajęło krótko. Tym razem nie było w nim mechanicznej pułapki. Otworzyli więc drzwi i weszli do… dostatnio urządzonej biblioteki i pokoju konferencyjnego w jednym. Ta komnata nie wyglądała na nieużywaną i zdewastowaną. Wprost przeciwnie… puchaty dywan wyścielał podłogę, blat dębowego stołu lśnił blaskiem. Srebrne świeczniki na nim również były wypolerowane. A w kominku znajdowały się świeże polana.
Biblioteczka była z białego dębu. Cenne drewno rzeźbione było w dość kunsztowne wężowe motywy. Również obrazy wiszące na ścianach dotyczyły głównie herosów walczących z hydrami i ogromnymi wężami. Monotematyczność tego miejsca uderzała wręcz po oczach.

-Strasznie dużo zachodu jak na kilka książek.- podrapał się za uchem Buarto.
- Wygląda jak komnata dla spiskowców. Niedobrze… chyba wdepnęliśmy w politykę.- stwierdził Radovir.
- Ale to tylko głupi właściciel apteki.- burknął Haroshiwa.- Nie dopisujcie sobie tego, czego nie ma. Równie dobrze mógł przygotować to miejsce na spotkanie z klientami. Wszak ze swoimi znajomościami nie sprzedaje pewnie prochów na ulicy. Na ile wyceniasz to miejsce?
- Obrazy to… reprodukcje niewarte uwagi. Świeczniki są warte tak z jedną piątą swej wagi. To na pewno nie czyste srebro, raczej żelazo z domieszką srebra. Meble są dużo warte, ale ciężkie i raczej ich nie zwędzimy.
- Książki?- zapytała gnoma Huamvari.
- Wyglądają staro i są w różnym stanie. Ale akurat na literaturze się nie znam. Nie wiem ile są warte.- wyjaśnił Buarto.
-Może są jakieś skrytki albo przejścia.- Radovirze, drogi Tokado rozejrzycie się, zasugerował Maeglin..- Ja sprawdzę czy jest tu coś magicznego. Jeśli ktoś potrafi wykrywać tajemne przejścia czarami- spojrzał na pozostałą dwójkę- to właściwy moment. Bo póki co nasze łupy nie wyglądają za dobrze a cała sprawa jest bardzo dziwna. Nikt nie szykuje tylu zabezpieczeń dla jednego pokoju w którym nic nie ma. Musi tu coś być, znajdźmy to.- motywował towarzyszy.
Niektóre księgi wydawały się magiczne, w spojrzeniu półelfa, a grupie nie trzeba było dwa razy powtarzać. Obmacywanie ścian na razie jednak nie przynosiło skutku. Czyżby naprawdę nie było tu nic wartego uwagi, poza książkami?Meaglin zawołał na chwilę Radovira gdy podchodził do kolejnych magicznych ksiąg.
-Ja wskazuje tytuły, ty sprawdzaj czy nie ma pułapki.- Maeglin chował do plecaka cenne egzemplarze.
-Pierwszy łup moi drodzy niektóre są magiczne. -starał się podnieść na duchu grupę a jednocześnie uczciwie powiedział o znalezisku. Następnie zamierzał obmacać kominek i zajrzeć pod dywan. Do Huamvari powiedział natomiast
-Łap szybko książki po kolei, otwieraj potrząsaj może w którejś coś chowają lub jej wyjęcie uruchomi tajne przejście. Na twoje oko cenne tytuły chowaj. Gdy z Radovirem zakończy zbieranie książek a sam zajmie się kominkiem i dywanem- powiedział i zwrócił się do niziołka.
-Rzuć okiem na te regały i kominek. Może tu coś znajdziemy.

Księgi nie okazały się jednak cenne… ani jedna z nich. Magia każdej księgi jaką znalazł Maeglin wynikała z pułapki w niej umieszczonej. A to wężowej pieczęci w sepii, a to dzięki wybuchowym runom. W tych księgach nie było magii, nie dotyczyły nawet magii. Większość stanowiły tomy religijne, lub religijno filozoficzne lub archeologiczne dotyczące kultów. Jednym słowem to co Buarto określił mianem… “śmiecie.” Nie wydawało się też, żeby ten pokój w ogóle krył coś cennego, czy też skrywał ukryte przejście. To miejsce robiło się coraz bardziej dziwne. Po co tyle zachodu by ochronić jedną komnatę pełną książek? Po co tyle zachodu, by nikt nie zwracał uwagi na ten budynek? Za tym coś musiało się kryć, tylko co? Gdy oględziny każdej rzeczy okazały się bez użyteczne. Żadne przejście nie znalezione Maeglin zapytał Tokado.

-Są to jeszcze jakieś pomieszczenia? Piwnica albo coś co uznałeś za niegodne naszej penetracji? Tu- machnął ręką po pomieszczeniu- nic nie ma. Ewentualnie nie potrafimy tego znaleźć co w sumie na jedno wychodzi.
- To duży dom… tu musi coś być.- stwierdził Tokado z pewnością w głosie. Oby dodał za niego Black w myślach.
- Niemniej mamy coraz mniej czasu.- burknęła Huamvari.- Nie pisałam się na jatkę z tutejszym cieciem i stróżami porządku.
-Co racja to racja… potrzebujemy czujki, by w razie czego moglibyśmy uciec stąd.- stwierdził po zastanowieniu gnom.- Chyba wypada na mnie.
-Cóż groźnego może być w jednym cieciu.- stwierdził ironicznie Haroshiwa.
-No nie wiem. Cóż groźnego było w ogrodzie. Omal żeśmy tam nie zginęli.- warknęła butnie Huamvari.
- Niemniej te księgi muszą być cenne… skoro zostały tak zabezpieczone.- stwierdził z nadzieją Radovir.
- Nie są cenne… a raczej obciążające. Nie zostały zabezpieczone przed kradzieżą… tylko przed znalezieniem tutaj. Sporo z tych pułapek miało je przy okazji znalezienia zniszczyć. To gorący ziemniak… niewarte wyjmowania z ognia.- ocenił Buarto.
-Buarto ma rację, niech stanie jako czujka. Czy mogę bezpiecznie zabrać te książki zająłbyś się nimi później Radovirze jeśli starczy czasu? Warto je przestudniować może znaleźlibyśmy haka na gospodarza, bycie kultystą jest raczej niepopularne. Tymczasem Tokado prowadź nas dalej, szkoda czasu.
- Książki wziąć można, ale do szantażu raczej nie posłużą… bo jak udowodnisz, że są jego?- spytał retorycznie niziołek.- Panie sędzio ukradłem je z domu... tego właśnie jegomościa? Jeśli jednak chcesz się dowiedzieć jakim to bełkotem metaficznym się podnieca, to… czemu nie, pewnie się przydadzą.
-Poznanie szatażowanego i jego sekretu to pierwszy krok do dobrego szantażu. Potem wystarczy zdobyć dowody. Czasami można blefować, że je się ma. Pewnie możliwości jest sporo. Co teraz piwnica?- powiedział Meaglin trochę na czuja. W końcu nigdy nikogo nie szantażował.
- Tak, tak… takich szantażystów jak ty pełno jest w tutejszej zatoce, zaopatrzonych w kotwice z oplatającym ich nogi łańcuchem.- stwierdził sceptycznym tonem Buarto.- Szantażować to można męża zdradzającego żonę, a nie cholernych kultystów węża. Zresztą rób co chcesz. Ja się zamierzam przyczaić po tej robótce… bez względu na jej ostateczny wynik.
Po czym gnom oddzielił się od reszty grupy, która udała się na dalsze przeszukiwania parteru w poszukiwaniu piwnicy.

Mijali puste i zdewastowane pokoje, aż dotarli do piwnicy zaopatrzonej w solidny zamek i… glif na wrotach. Kolejny glif strażniczy.

-Diabli nadali tyle pułapek.- zaklął Haroshiwa.- Żeby chociaż broniły czegoś wartościowego.
Maeglin nie był specjalnie zdziwiony. Skomentował to tylko krótkim
-Dasz radę i nieśpiesz się.- skierowanym do Radovira.

Huamvari nie była jednak aż tak entuzjastycznie nastawiona i przezornie odsunęła się dalej. Natomiast Haroshiwa krzesząc w sobie entuzjazm lub jego pozory rzekł do niziołka.
-Za tymi drzwiami są skarbami. Jeszcze odrobinę wysiłku i nam się uda.
Niemniej wziął przykład z kobiety i odsunął się na bezpieczną odległość. Okazało się to mądrą decyzją, bo tym razem glif eksplodował kwasem raniąc boleśnie niziołka. Poparzony Radovar upadł na podłogę wijąc się z bólu i po chwili stracił przytomność.
- Przynajmniej rozminował…- stwierdziła cynicznie Huamvari, po czym zabrała się za magiczne uzdrawianie umierającego Karadica mówiąc.- Tylko niech wam nie przyjdzie do głowy, lekkomyślne narażanie życia. Moja pomoc ma swoje ograniczenia.
Zaś Tokado zabrał się za forsowanie zamka w zastępstwie za Radovira.
-Tylko uważaj w zamku też może być pułapka.-powiedział Maeglin. Zwrócił się również do Huamvari
-Mogę jakoś pomóc? Przytrzymać, zawinąć bandażem?
-Jeśli masz pod ręką jakieś eliksiry lecznicze. - odparła Huamvari.
- To możesz w niego wlać.- spojrzała na Maeglina kpiącym tonem dodając.
-Czy ja wyglądam na pielęgniarkę? Mogę przelać trochę uzdrawiającej magii, ale tylko tyle… kości składajcie sobie sami.
W tym czasie Tokado sforsował zamek do piwnicy.
-Mam balsam leczniczy- Maeglin posmarował najgorsze rany niziołka.
-No pewnie to nie to samo co twoja magia, jednak coś tam pomoże. Rób swoje- zrobił miejsce Huamvari- dobrze by było żeby przynajmniej chodził o własnych siłach.
Podszedł do Tokado -No i proszę udało się.
On skinął głową i sięgnął po klamkę… nacisnął. Drzwi się otwarły i odsłoniły schody prowadzące w ciemność. Przy schodach, była niewielka misa z czymś śmierdzącym olejem. Haroshiwa sięgnął po zapalniczką i zapalił płyn. Płomień z misy rozświetlił blaskiem wejście, po czym podążył rynną w dół rozświetlając schody zbudowane po łuku, przez co nie było widać dokąd one prowadzą. Radovir odzyskał przytomność i część jego ran zostało zaleczonych… ale i tak był w kiepskim stanie.
-Idź na końcu obok Huamvari- zwrócił się do niziołka Maeglin
-Działaj tylko w ostateczności dość już zrobiłeś przyjacielu.
Po czym spojrzał na Tokado.
-Profesjonalista przodem. Młodzież tuż za tobą.- półelf miał bardzo złe przeczucia.
 
Icarius jest offline  
Stary 12-03-2015, 22:18   #68
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację
Morgan „Morlock” Lockerby


O ile Lockerby nie był rozmowny przy stole, o tyle Ferdynand B. Moenhausen był bardzo gadatliwy. Choć mogło to być spowodowane obecnością Lilly Bei-Fong. Tajemnicza piękność uczestniczyła w rozmowie przy stole, chętnie słuchając pogaduszek Ferdynanda czy krasnoluda. Ale niechętnie opowiadając na swój temat. Prowadzący zajazd Billy Bob Thorton był starym kowbojem i traperem, prowadził swój zajazd z dwoma pomocnikami i gotował sam. Toteż menu było sycące i proste. I odrażające w oczach Lilly która w zasadzie dziobała talerz. O dziwo Ferdynand nie miał gustów paniczyka i jadł aż mu się uszy trzęsły. Billy Bob miał zaś maniery pastucha, choć obecność kobiety hamowała jego zapędy do rzucania “mięsem” co drugie słowo. Nie żeby to przeszkadzało Lilly. Mimo wszystko nie wyglądała ona na delikatny kwiatuszek.
Niemniej było w niej coś co peszyło Boba i jego pomocników, toteż lepiej czuli się dyskutując z doktorkiem, który przy okazji próbował im wcisnąć swój “cudowny eliksir”. Morgan jednak nie miał sił by ich przestrzec… i nie bardzo miał na to ochotę.
Wolał sen.

Był zmęczony. Nie wiedział czy bardziej podróżą, czy może eksperymentowaniem na jego organizmie. Był zmęczony i liczył tylko na mile przespaną noc. Nie zwrócił uwagi na cień pod swoim łóżkiem.
Mogli nawet zabić… w tej chwili Morlockowi było wszystko jedno.
Nie dane mu było się przespać, nie dane mu była miłosierna i szybka śmierć we śnie. Za to ktoś zaczął szarpać nerwowo jego koszulą.
- Fendrick?- wydukał zdziwiony Morgan spoglądając w przerażoną Fendricka. Ale czy niziołek nie powinien teraz spać w swoim mieszkanku w New Haeven. Co on tu robił?
-Musisz mi pomóc! Chcą mnie zabić! Albo gorzej... porwać!- wyszeptał konspiracyjnym szeptem Fen.
- Kto?- wydukał półprzytomny Morgan.
- Mój kuzyn Vinnie, właściwie niezupełnie kuzyn. Brat szwagierki mojego wuja, tego ze strony babki… to skomplikowane.- zaczął wyjaśniać niziołek, po czym przerwał.- Ważne że ma nielegalne kasyno oraz kontakty w paru miejscach, a ja narobiłem sobie kłopotu. A on wysłał za mną gobliny z Old Hell. Zresztą zobacz sam!
Po czym desperacko zaciągnął Morgana do okna, a gdy Morlock przez nie wyjrzał, musiał przyznać Fenowi rację. W konarach pobliskiego drzewa krył się goblin.


Długonosa pokraka uzbrojona w lekką kuszę i kilka noży. Czujka.


Lockerby nie musiał widzieć więcej, by zrozumieć sytuację. Oprócz czujki musiało być jeszcze kilkanaście innych goblinów. Tak z ośmiu do dziesięciu plus wódz i ewentualnie szaman. Lockerby nie miał jeszcze okazji spotkać goblina. Szare futra przetrzebiły ich populację na swych ziemiach i zmuszały do krycia się po norach i lasach. Szare futra zwykle nie jadały inteligentnych humanoidów, ale dla centaurów i goblinów właśnie robiły wyjątki. Tyle że szare futra odeszły na zachód. Centaury zresztą też. A Gobliny się mnożyły jak króliki i mutowały w dziesiątki odmian. Część się ucywilizowała w New Heaven działając jak zbóje do wynajęcia w Old Hell. Ponoć rządził nimi “król goblinów”. Te tutaj pewnie przybyły po Fena i zamierzały go porwać pozorując najazd dzikich krewniaków. Sytuacja była więc poważna.

Maeglin




Maeglin miał złe przeczucia… pasujące do wystroju wnętrz.Schody do piwnicy oświetlane ogniem z wnęki przypominały bowiem zejście do zaświatów, niż zwykłe schodki do użytkowej części budynku.
Każdy, nawet najcichszy, krok roznosił się głuchym echem. Schodzili coraz niżej, niektórzy mocno poobijani. Schodzili z przetrzebioną liczbą czarów i pocisków. Jeśli ktoś tam na nich czekał, to miał przewagę.
Piwnica okazała się być jednak dużym słabo oświetlonym i słabo wentylowanym pomieszczeniem. Głównie było to laboratorium alchemiczne, całkiem nieźle wyposażone.


Choć dość prymitywne. Nie było to wielu nowoczesnych urządzeń, nawet prymitywnej centryfugi tu nie było. Niemniej były różnego rodzaju mikstury i eliksiry w szczelnie pozamykanych fiolkach. Był też na środku osmalony krąg przywołań, co pozwalało zgadywać skąd się wzięły ogniste węże. Było zakratowane i zamknięte przejście do kanałów. Były też… cztery trumny. Po jednej w każdym rogu.
- Wampiry?- spanikował niziołek idący na samym końcu. Ten widok odebrał mu bowiem resztki dobrego humoru i entuzjazmu.
- Niemożliwe…to na pewno nie są… wampiry.- odparł Tokado, choć bez przekonania w tonie głosu.
- Lepiej tych trumien nie sprawdzać.- mruknęła Huamvari podchodząc wraz półelfem do fiolek wystawionych na półkach.
-Cerastes cerastes,Bitis xeropaga, Daboia russelii….- czytała kobieta, a Maeglin jęknął w duchu. To były nazwy węży. Większość tych fiolek zawierała nieprzetworzone odpowiednio jady. Półprodukty do wszelakich toksyn.
- Mogliby tym wytruć całą dzielnicę.- westchnęła Huamvari.- W teorii przynajmniej. W praktyce większość tych toksyn musi dostać się do krwi. Wątpię jednak by taki był ich cel. Za dużo tego, by sprzedać. Zabójcy zresztą nie ograniczają się tylko do jadów węży.
- Religijne czubki, może się podtruwają by uzyskać narkotyczne wizje. Może mają lotos?-
zapytał Haroshiwa przeszukując stojące na półkach fiolki.
-Żadnego lotosu… za to znalazłam skrzynkę z sześcioma antytoksynami.- odparła kobieta dumnie.
Maeglin znalazł w tym czasie niedużą skrzyneczkę, a w niej magiczną różdżkę oraz dwa zwoje. Kolejną uwagę półelfa przyciągnęły dwie dość duże butle pełne zielonkawej cieczy. Były o tyle interesujące, że ich zawartości nie potrafił zidentyfikować.
- Ludziska… mamy kłopot. - jęknął cicho stojący na czatach Radovir. Dwie z trumien bowiem otwarły się cicho i bezszelestnie. A z nich wynurzyły się pokraczne humanoidalne istoty pokryte zieloną łuską.


Poruszały się powoli, jakby jeszcze nienawykłe do chodzenia, a ich łapy kończyły się pazurami ostrymi jak sztylety. I tak samo dużymi. Patrzyły na swych wrogów małymi ślepiami pełnymi nienawiści.
 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.
abishai jest offline  
Stary 17-04-2015, 12:04   #69
Ryo
 
Ryo's Avatar
 
Reputacja: 1 Ryo ma wspaniałą reputacjęRyo ma wspaniałą reputacjęRyo ma wspaniałą reputacjęRyo ma wspaniałą reputacjęRyo ma wspaniałą reputacjęRyo ma wspaniałą reputacjęRyo ma wspaniałą reputacjęRyo ma wspaniałą reputacjęRyo ma wspaniałą reputacjęRyo ma wspaniałą reputacjęRyo ma wspaniałą reputację
Lunie została tylko jedna droga ucieczki z tego miejsca. Udawać normalnego człowieka, co przyszedł do biblioteki. Po prostu odczeka, aż magiczka się oddali od wyjścia z biblioteki albo pójdzie w kierunku zupełnie innym niż ona sama. Luna nie bawiła się w wymyślne strategie. To nie było dla niej. Tak samo jak rozmowa z ludźmi o jakichś pierdołach. Schowała się i szwendała się zatem między regałami, które znajdowały się daleko poza wzrokiem Margareth Pendedecker czekając cierpliwie na odpowiednią okazję opuszczenia tego miejsca i jednocześnie unikając spojrzenia i osoby pani lekarki. Ciemnowłosa zerkała jedynie na tytuły ksiąg i udawała, że czegoś szuka, jednocześnie szukając tego tytułu, o którym wspominała zjawa.
A cierpliwość jej była potrzebna, bo pani Pendecker nie zamierzała znikać ze swego miejsca posterunku, jakby na kogoś czekała. Minuty się Lunie dłużyły, gdy przeglądała grzbiety poszczególnych tomów bez skutku. A choć nie zwróciła uwagi pani Pandecker, to ktoś inny zainteresował się Luną.
-W czym mogę pomóc młoda damo? - wysoki piskliwy głos należała do kobiety w średnim wieku trzymającej naręcze książek.

Kobieta przyglądała się Lunie z profesjonalnym uśmiechem i mówiła.- Zgubiłaś się złotko?
- Och... tak - odparła Luna. - Szukam działu... o anatomii człowieka - dodała nieco zestresowana lub bardziej zażenowana.
- Proszę za mną.- rzekła bibliotekarka mierząc Lunę podejrzliwym spojrzeniem i prowadząc ją w głąb korytarzy zbudowanych regałów.
-Tutaj.- wskazała pietrzące się stosy ksiąg na regałach i spoglądała wyczekująco.
Luna jako że kijowo znała się na mimice i mowie ciała, nie dostrzegła w zachowaniu kobiety niczego złego, a odpowiedź bibliotekarki potraktowała jako zwyczajne potwierdzenie informacji. Kobieta wzięła do rąk księgę z zakresu kardiologii… bo czemu by nie?... i zamierzała sobie ją przeczytać. Uniwersytet dobra rzecz - ile tu wiedzy miałaby pod ręką! Ale z jej finansami byłoby raczej krucho tutaj studiować - bo granica wytrzymałości finansów dla różnych grup społecznych cechowała się ogromną niejednoznacznością. Bogacze nie lubili raczej dzielić się przywilejami z plebsem.
Babsztyl bibliotekarski dość długo przyglądał się czytającej Lunie, po czym zniknął gdzieś pomiędzy regałami. Wkrótce po jej zniknięciu zjawili się dwaj jednojajowi bliźniacy.

Ubrani w ciemne mundury straży bibliotecznej arkaniści przyglądali się podejrzliwie Lunie, podejrzewając ją pewnie o jak najgorsze zamiary, włącznie ze złodziejstwem bądź wandalizmem.
Jednak Luna ani nie knuła podboju świata ani nie planowała spektakularnego zamachu na najważniejsze osobistości świata. Nie miała też przy sobie ton trotylu czy magicznej armaty zdolnej do zniszczenia New Heaven. Po prostu… studiowała lekturę, nie przejmując się stróżami tak jak powinna. Po przeczytaniu iluś tam rozdziałów oddała księgę w takim stanie, jakim wypożyczyła. Kiedy “wiedźma” zeszła z drogi, Luna skorzystała z okazji i najzwyczajniej w świecie wyszła, nawet kulturalnie się żegnając z panią bibliotekarką. Najwyraźniej dziewczyna nie zauważyła nic złowróżebnego w zachowaniu bibliotekarki i przybyłych stróżów. Nawet gdzieś tam w głębi zachowania dziwaczki znajdowały się ślady zdziwienia taką paranoją tych ludzi. A mówili, że to ona jest wariatka.
- Ciekawe, czy własnych cieni też się tak obawiają? - burknął w języku Aklo niebieski pająk latający koło głowy Luny na spadochronie utkanym z pajęczyny. - Co o tym sądzisz, Loonie?
Na to pytanie Luna w odpowiedzi wzruszyła ramionami.
A kto tych wszystkich “normalnych” ludzi wiedział?

Dziewczyna kierowała się do dolnej dzielnicy, nie myśląc już o wypadzie do biblioteki. Miała całkiem przyziemne zamiary: znaleźć robotę przy zabawie z broniami. Po drodze niebieski pająk zawracał jej głowę kilka razy, zanim stwierdził, że z rozmowy będą nici. Luna myślała bardzo konkretnie, przyziemnie. W jej pokręconej, paradoksalnie logicznej główce ani były myśli o szalonych eskapadach…
Niczym wąż pojawiła się inna myśl. Rozrastająca się powoli, pochłaniająca całą świadomość. Niczym zaraz pochłania kolejne komórki nerwowo. Coś się w niej zagnieździło. Jakaś obca wola przywołana przez kogoś bardzo niezadowolonego z jej działań. A potem… film się urwał.

= = = /// = = = \\\ = = = /// = = = \\\ = = =

Luna obudziła się w Wieży Zegarowej. Pierwsze o czym pomyślała, to chęć znalezienia porządnej fuchy, najlepiej przy grzebaniu w mechanizmach. Drugie - to jak bardzo ją głowa nawalała. Próbowała sobie przypomnieć przyczynę tego stanu - nic nie przychodziło jej do głowy. Odkąd pamiętała, miała dobrą pamięć do wielu rzeczy. Nigdy się nie upijała do porzygania, a z bójek i kłopotów wychodziła cało.
Znalazła przy sobie pistolet, nabyty po udanym napadzie na domostwo jakiejś bogaczki. Tak, pamiętała tę eskapadę. Ludzi, z którymi współpracowała, również pamiętała - byli jej nader obojętni. Nadal czuła, że do wszelkich ludzi nie żywi absolutnie żadnych uczuć. Nie ubyło z jej pamięci nic… acz do tego doszło coś zupełnie nowego. Nie wiedząc czemu, wiedziała, że musi wyruszyć do pewnej części Downtown. Nawet - ku własnemu zdumieniu - znała dokładny adres Tego Czegoś, ale nie mogła sobie za nic przypomnieć, skąd posiadła tę wiedzę. Co dziwniejsze, nie miała pojęcia, po co dokładniej miałaby tam iść… ale czuła, że jest to bardzo ważne.
Zielony pająk rozłożył swoją czerwoną sieć w kącie. Luna spojrzała na niego - tak, widziała różne rzeczy, których inni nie widzieli. Słyszała też rzeczy, które inni nie słyszeli. Pewni osobnicy twierdzili, że to choroba umysłowa. Miała ją odkąd pamiętała, nie bała się jednak większości wytworów własnego umysłu. Po prostu były i tyle. To inni mieli z tym jakiś problem. Dlatego ją zamknięto w psychiatryku.
Zebrała się; jakieś dziwne przeczucie kazało jej się spakować i udać się do przeznaczonego miejsca. Co też uczyniła bez zbędnego słowa.
 
__________________
Every time you abuse Schroedinger cat thought's experiment, God kills a kitten. And doesn't.

Na emeryturze od grania.
Ryo jest offline  
Stary 09-05-2015, 20:53   #70
 
Icarius's Avatar
 
Reputacja: 1 Icarius ma wspaniałą reputacjęIcarius ma wspaniałą reputacjęIcarius ma wspaniałą reputacjęIcarius ma wspaniałą reputacjęIcarius ma wspaniałą reputacjęIcarius ma wspaniałą reputacjęIcarius ma wspaniałą reputacjęIcarius ma wspaniałą reputacjęIcarius ma wspaniałą reputacjęIcarius ma wspaniałą reputacjęIcarius ma wspaniałą reputację
Młody półelf aż się wzdrygnął na widok potworów. Nie chciałby paść ofiarą któregoś z nich. Te pazury niczym sztylety… aż poczuł podświadomy ból. Dlatego szybko się otrząsnął i przywołał przed jednym z nich Lemure licząc że jego zdolność do redukcji obrażeń będzie w tej walce kluczowa…
Stwory nie zareagowały specjalnie na pojawienie się nowego przeciwnika. Zapewne zdawały sobie sprawę, że to miały jakąś tam inteligencję. Acz niewielką...

Poruszały się powoli, jakby jeszcze nienawykłe do chodzenia, a ich łapy kończyły się pazurami ostrymi jak sztylety. I tak samo dużymi. Patrzyły na swych wrogów małymi ślepiami pełnymi nienawiści. Poruszający się w ich kierunku galaretowaty lemure spowodował, że jeden z pokracznych napastników rzucił się w szale na przywołaną bestię… i był w stanie zadać jej nieco obrażeń. Drugi zaś ruszył wprost na resztę drużyny popadając w podobny szał. Radovir zaś spanikował i uciekł na górę. Tokado wyciągnął swój wierny oręż a wiedźma zaczęła wymiotować malutkimi pajączkami, które utworzywszy chmarę ruszyły w kierunku najbliższego stworzenia jakie wyczuły… szarżującego łuskowatego potwora.

Maeglin naciągnął cięciwę i posłał strzałę w kierunku łuskowatej bestii, którą zamierzał zaatakować Haroshiwa, to był celny strzał. Niewiele brakło, by był śmiertelny. Niewiele… ale bestia przeżyła i starła się w boju z Tokado. Jej pazury rozorały bok, podobnie jak jego katana wbiła się w bestię. Rój pająków dodatkowo namieszał w sytuacji atakując zarówno Tokado jak i potwora z którym walczył, ale Huamvari niespecjalnie to martwiło. Sama kobieta zresztą jedynie przyglądała się raczej walce nie mając żadnej broni pod ręką i przeklinając stwora walczącego z Lemure pechem. Sam przywołany radził sobie całkiem dobrze z powstrzymywaniem potwora, a nawet zdołał go nieco zranić.

-Skieruj je na drugiego do cholery! Jeśli Tokado coś się stanie policzymy się. Tokado odskakuj, zajmę się nim.- krzyki Maeglina nie dochodziły do świadomości Haroshiwy, który skupił się na walce z przeciwnikiem ignorując kąsające go pajęczaki. Na szczęście jego przeciwnik też był kąsany.
- One łażą gdzie chcą, a dokładniej w kierunku najbliższych żywych stworzeń… nie da się ich kontrolować.- odparła obojętnym tonem kobieta ignorując groźby półelfa, naciągającego łuk i posyłającego strzałę w potwora. Pocisk Maeglina chybił strasznie. Poraniony jednak Tokado zdołał zamaszystym cięciem pozbawić jaszczurostwora głowy i rzucił się z mieczem w kierunku drugiej bestii, a rój pająków podążył za nim.

Maeglin ponownie naciągnął cięciwę tym razem chciał wypuścić zwykłą strzałę, poprawił wcześniej swoją pozycję by nie ryzykować trafienia w Tokado. Celem był stwór a ewentualny błąd i trafienie w Lemura mógł znieść. I na szczęście nie zabił nikogo. Strzała pognała w kierunku jaszczurostwora, ale po drodze napatoczył się lemure i to w jego olbrzymi tłusty kark zagłębił się pocisk . Haroshiwa dopadł jaszczura z boku i zadał mu straszliwy cios rozplątając bok. Trysnęły strugi zielonkawej posoki, potwór ryknął z bólu. A pajęczaki… hurtowo zaatakowały całą trójką kąsając kogo popadnie, choć niewątpliwie szeroka rana w boku potwora kusiła je najbardziej.

Meglin wział głęboki oddech i powtórzył manewr. Znów ryzykując trafienie w Lemura, lecz zabicie jaszczurowatej istoty jak najszybciej było niezwykle ważne zwłaszcza dla zdrowia Tokado. Tym razem strzała trafiła w korpus bestii, a choć jaszczurostwór rozorał jeszcze bok Haroshiwy pazurami, to był ostatni jego atak. Miecz Tokado cięciem zakończył jego żywot. A Huamvari skróciła trwanie roju rozpraszając czar. Po czym ruszyła w kierunku poranionego Haroshiwy by podleczyć jego rany.

- Zastawimy czymś pozostałe trumny?- zapytał Maeglin w pierwszym odruchu.
- Skoro nic z nich nie wylazło, to chyba nic tam nie ma. Choć dla odmiany chętnie bym je sprawdził i uciął łby temu co tam jeszcze śpi.- rzekł wściekle Tokado, patrząc posępnie to na pozostałe dwie trumny to na leczącą go Huamvari, która z obojętnym spojrzeniem wykonywała swój obowiązek. Niewątpliwie wiedźma nie była graczem drużynowym i tylko swój interes brała pod uwagę. Nawet bardziej niż reszta. Ale… tylko ona mogła ich podleczyć, więc nie mieli większego wyboru w kwestii sojuszników.
- To nie były truposze… tylko coś innego.- mruknęła oceniając spojrzeniem martwe łuskowate sylwetki na podłodze.
- Sprawdźmy trumny by nic nas już nie zaskoczyło. Potem przeszukajmy to miejsce dokładnie może wpadnie nam w ręce jeszcze coś ciekawego. Znalazłem dwa zwoje przyjrzę się im dokładniej zaraz i różdżkę z zaklęciami ułatwiającą tworzenie przedmiotów.- powiedział Maeglin zabezpieczając łupy.- Ktoś mógłby też iść po tego tchórzliwego Radovira, przy przeszukaniach jest jednak cenny. Trochę go rozumiem, był ciężko ranny, ale żeby tak nas zostawić samych sobie. - naciągnął łuk i wycelował w trumnę gdy ktoś inny będzie ją otwierał i coś by tam było. Będzie mógł oddać czysty i pewny strzał.

Huamvari wzruszyła ramionami w odpowiedzi i ruszyła w poszukiwaniu niziołka, więc otwieranie trumien pozostało w gestii Tokado i Maeglina właśnie. Pierwsza z dwóch pozostałych była… pusta. Nic dziwnego więc, że nie wylazł z niej potwór. Kolejna zawierała… mumię. Najprawdziwszego owiniętego zielonkawymi bandażami humanoida przypominającego zmumifikowane ciało.
-Ta mumia mi się nie podoba, cholerstwo może ożyć. Zastawmy trumnę z nią resztą tych trumien i dorzućmy jeszcze na nie te dwa ciała. Tak na wszelki wypadek. Wiesz te wszystkie rzeczy do alchemii. Znam się trochę na robieniu mikstur, myślisz że moglibyśmy na tym zarobić?- powiedział przesuwając pierwszą trumnę.

Tokado zamachnął się mieczem i ostrzem przeciął szyję truposza, po czym wbił katanę w oczodół nabijając na swój oręż odrąbaną czerep i odrzucił go jak najdalej od trumny.- Bez łba raczej nie powstanie.
Po czym dodał.- Zarobić? Nie wiem. Nie mam zielonego pojęcia. Ja się z kolei nie znam na alchemii w ogóle. Wiem tylko, że pewnie tego wszystkiego nie zdołamy wynieść ani zapakować do tego wózka, którym przyjechaliśmy… więc lepiej wybrać najbardziej wartościowe rzeczy.

- Można i tak- uśmiechnął się Maeglin jakby nieśmiało po wyczynie Tokado - Znam się na alchemii, tanie rzeczy możemy faktycznie zostawić. Co zrobimy dalej naradzimy się przy ciepłym posiłku i czymś mocniejszym mam nadzieje.- powiedział rozmarzonym głosem. -Kto wie może jeszcze coś znajdziemy? Zaraz chyba wróci z tym Radovirem.
- Może… ale w tej sytuacji nie powinniśmy marnować czasu.- stwierdził Tokado przyglądając się swym ranom. Nie wszystkie zaleczył dotyk wiedźmy. W leczeniu Huamvari była równie skąpa co okazywaniu sympatii.- Nie mamy całej nocy. Lepiej wpierw wybierzmy i spakujmy co warto wziąć, a potem pomyślimy nad szukaniem kolejnych skarbów.
Tymczasem pojawiła się Huamvari wróciła z niziołkiem wyraźnie roztrzęsionym i ostrożnym. Najwyraźniej Radovir niechętny był powróceniem do piwnicy.
- Podzielmy się jakoś. Ja przeprowadzę selekcję przedmiotów, Huamvari i Tokado moglibyście zacząć je przenościć. Radovir mógłby się zacząć rozglądać za ukrytymi skarbami. Jest ranny i najmniejszy użytek z niego będzie przy przenoszeniu lepiej niech się porozgląda. -podsumował półelf.

Przeszukiwanie w ten sposób piwniczki nie dało zbyt wielu obiecujących rezultatów. Jej zawartość pozwoliła półelfowi skompletować podręczny zestaw alchemiczny i kilkanaście jadów węży… niestety jedynie w surowej formie wymagających odpowiedniej obróbki. No i dwie butle pełne zielonkawej cieczy. I tyle… żadnych magicznych przedmiotów poza tymi już znalezionymi, żadnych innych magicznych eliksirów, żadnych tajnych schowków. Nic.
- Zwijamy się rozumiem? Chyba, że ktoś ma chęć ryzykować i czuje jakąś potrzebę zbadania tego przejścia do kanałów? Mi się to osobiście nie widzi.- na tą deklarację Maeglina, pozostała reszta grupy skinęła tylko głowami na zgodę. Im też nie podobała się wizja przeszukiwania kanałów. Małe łupy, duże ryzyko i jeszcze możliwość że koboldy lub gobliny z Old Hell kręcą się w okolicy… Na dalszą wycieczkę nie było chętnych.
- To co teraz? - zapytał Haroshiwa.
- Za wiele tu żeśmy nie znaleźli.- odparła Huamvari.
- Ale dość oberwaliśmy… Ja proponuję się zbierać stąd.- stwierdził Radovir.
- Ja też tym bardziej że zeszło się nam tu co nieco.- dorzucił Maeglin.

Zanim drużyna zdołała wyjść z piwnicy u szczytu prowadzących do niej schodów pojawił się Buarto i krzyknął.- Zbierać się banda, gospodarze wracają i to w licznej kupie. Chyba dzisiaj mają jakieś sekciarskie kółeczko wzajemnej adoracji.

Maeglin zwyczajnie zaczął biec do wozu. Różdżka i zwoje były z nim bezpieczne, przedmioty alchemiczne przeniesiono wcześniej. Nic go już tu nie trzymało. Należało prędko się oddalić. Zapakowawszy zdobycz na plecy, cała grupka szybko ruszyła w kierunku tylnego wyjścia z posiadłości. Na dziś mieli już dość przygód. Poranieni i poobijani przedarli się do ogrodu, następnie przez murek, do czekającego na nich środka transportu. Gnom zasiadł na koźle. Reszta drużyny została upchnięta z tyłu. Było ciasno, zwłaszcza z łupami.
- Toooo… jak dzielimy fanty? - zapytała po chwili milczenia Huamvari.
Maeglin spróbował najpierw dokończyć identyfikację dwóch zwoi jakie tam znaleźli. Potem odpowiedział na pytanie kapłanki ju-ju.
- Możemy sprzedać laboratorium alchemiczne. To jednorazowy zysk, jednak i wcale nie aż tak duży. Nie jest ono wysokiej klasy, choć spełnia podstawowe zadania. I mało jest osób zainteresowanych tak specjalistycznym sprzętem. Moglibyśmy też pomyśleć o handlu eliksirami na jakąś małą skalę. Znam się na tym. O ile mielibyście dla nich rynek zbytu.
- Kto jest za sprzedażą laboratorium?- rzekł Radovir, a Huamvari podniosła rękę. Tokado się jeszcze wahał ze względu na półelfa, ale...i on miał ochotę sprzedać. Czy to jednak było dziwne? Byli wszak złodziejami i rabusiami. Gdyby interesował ich handel wzięliby się za uczciwą robotę.
- Sprzedamy to za ułamek ceny, bo nabywcę znaleźć będzie trudno. Do tego rzadko kiedy ktoś takich rzeczy potrzebuje. To całe cholerne laboratorium. Oficjalnych nabywców z Uptown stać na lepsze egzemplarze, nieoficjalni z Downtown kupią to za bezcen o ile w ogóle kogoś znajdziecie. Każdy z was zna zapewne kogoś kto chciałby kupić miksturę latania czy niewidzialności? Takie rzeczy to dobry as w rękawie podczas skoków. Bo jak wszyscy wiemy przybierają one różny obrót. Nie mówię byśmy handlowali tym masowo i rozkręcali nie wiadomo jaki interes. Lepiej jednak mieć źródło stałego zysku choćby niewielkiego niż jednorazowo dostać ochłapy.- starał się przemówić do wyobraźni pozostałych.
- Zdobyte za darmo…- wzruszył ramionami niziołek, a kobieta dodała poirytowanym tonem głosu.- Poszłam na ten skok dla gotówki, nie dla cholernych eliksirków na kolejne cholerne skoki, w których może będę uczestniczyła… może nie.

Wskazała palcem na Haroshiwę.- Bo jak na łatwy skok, za często dostawaliśmy po dupie. Więc nie… Nie obchodzi mnie to, czy zapłacą nam połowę wartości, czy jedną trzecią. Wynieśliśmy je za darmo, więc i tak zysk będzie. Radovir spojrzał na Maeglina.- Stały zysk, dla kogo niby? Dla ciebie? Zgoda… bierz laboratorium, my weźmiemy resztę i podzielimy się zyskiem ze sprzedaży. Było trochę antytoksyn… a ty wyniosłeś jeszcze jakieś magiczne zwoje i różdżkę. Co ty na to?
- Racja…- zgodziła się Huamvari.- Laboratorium możesz sobie wziąć. I to będzie twój cały udział w skoku.
Maeglin spojrzał na kapłankę.
- Nie miałem na myśli eliksirów na nasze przyszłe skoki.. Tylko eliksiry które sprzedamy innym, na ich skoki czy inne akcje. Abstrahując od podziału łupów potrafilibyście znaleźć chętnych na nie wśród waszych kontaktów? Zyskiem bym się z wami podzielił.
- Nie zamierzam robić za naganiaczkę. -stwierdziła krótko Huamvari wzruszając ramionami. A Radovir dodał.- Musiałbyś naprawdę obniżyć cenę, żeby przebić licencjonowanych alchemików i czarnoryknowe eliksiry Cycione. Ale może wtedy… kto wie.
Maeglin zwrócił się do pani “wiecznie na nie”
-Naganiaczkę? Miałem cię za kobietę praktyczną, byłabyś pośrednikiem i zarabiała na tym. Możesz myśleć o mnie czy o nas co chcesz. Jesteś jednak w dużej potrzebie finansowej jak my wszyscy, skoro zgodziłaś się na ten skok. Nie będąc złodziejem zawodowym z nieznaną sobą przypadkową grupą. Nie musimy siebie lubić moglibyśmy jednak współpracować dla zysku. Oboje znamy się na czarach, a to rzadki dar. Ja proponuję po prostu wydłużenie współpracy.- odpowiedział kapłance po czym zwrócił się do Radovira.- Mógłbyś mi przedstawić ceny takich eliksirów u Cycione? Przydałoby się porównanie żebyśmy wiedzieli ile można zarobić. Tyle chyba możemy zrobić przed podjęciem wiążących decyzji. Wiedzieć jaka oferta leży na stole- dodał patrząc z ukosa na kapłankę liczył, że ją przekona.
- Wsadź w sobie w zadek swoje… “przekonania”. Nie interesuje mnie stała współpraca z wami. Moje powody są znane Buarto i bynajmniej nie chodzi tu tylko o forsę.- burknęła kapłanka ju-ju.- Nie mów też, jakbyś cokolwiek o mnie wiedział bękarcie. I nie porównuj się nawet do mnie, popłuczyno po arkanistach. Ubliżasz mi tym.

Radovir zaśmiał się cicho.- Dajcież spokój… nie ma się co kłócić, prawda? po chwili niziołek dodał.- No i nie wiem dokładnie jakie są ceny, ale wiesz… twoje muszą być niskie. Bo jeśli ktoś będzie wybierał, to najpierw kupi u kogoś kto jest znany, a ty nie. No i moi znajomi na kasie nie sypiają.
Walnięcie w ścianę pojazdu i krzyki gnoma.- Wysiadka i łapać za miotły.
Przypomniało o drugiej części planu. Należało wysprzątać ulicę za pomocą mioteł. Cała grupa bez szemrania ale i nadmiernego entuzjazmu wykonała tę cześć roboty.

Przy podziale łupów Maeglin zdecydował się na laboratorium. Była to inwestycja z długim terminem spłaty. Jednak wiedział, że laboratorium to narzędzie jego fachu i nie mógł przejść obojętnie obok możliwości posiadaniem własnego. Tym bardziej, że ten egzemplarz był podróżny i łatwy w przenoszeniu. Planował ukryć swój egzemplarz u swojego gospodarza by czekał na lepszą sposobność jego użycia. Nadal wszak nie miał grosza przy duszy a składniki swoje kosztowały. Gdy się rozchodzili przyjaźnie nastawiony Radovir powiedział Maeglinowi, że gdyby go szukał będzie w "Wesołej Norce" i dał namiary na ów lokal. Półelf poszedł tam dwa dni później, w międzyczasie zapoznał się z książkami tajemniczych kultystów. Chciał wiedzieć o nich więcej... Ukrył je w swoim pokoju luzując jedną z desek. Nie chciał by ktoś je znalazł jego chojny gospodarz nie lubił kłopotów. Dach nad głową i jedzenie jakie miał u niego czarodziej byłyby póki co jedynymi pewnikami w jego życiu. Idąc do "Wesołej Norki" dwuznacznie nazwanego lokalu przywołującego bardzo różne skojarzenia.. Maeglin pogrążył się w myślach. Po cichu liczył, że trafi się kolejna robota z Radovirem lub kimś z nim powiązanym. Przestępcza droga na jaką wszedł, wydawała się póki co jedyną możliwością szybkiego i dobrego zarobku. Półelfowi nie uśmiechało się bycie złodziejem amatorem ale dla odnalezienia ojca gotów był na wiele...
 
Icarius jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 19:09.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172