Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 13-12-2014, 01:49   #288
Romulus
 
Romulus's Avatar
 
Reputacja: 1 Romulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputację
W takich sytuacjach trzeba wziąć pustynnego lwa za żuwaczki i żyć z konsekwencjami. Petru spojrzał “młodszej siostrze” prosto w piękne ślepka.
- Wszystko w porządku, Lu'ccia, nie przejmuj się - zapewnił ją po czym rozejrzał się - za Cethem, ale i by zyskać chwilę na zebranie myśli. Zerknął na namiot.

To jednak prawda że piękna kobieta najroztropniejszemu z mężów może odebrać rozum. Syn Pelora przyznał to bez jakiegoś większego żalu, za to z irytacją gdy przypomniał sobie szopkę jaką - zaskoczony i ogłupiały, może od wina - odstawił przed chwilą. Milszego sposobu na “sprawdzanie” nie mógłby na poczekaniu wymyślić, choćbysię starał; wiele innych było zdecydowanie mniej przyjemnych i zaczynało się od słów w rodzaju: “powiedz nam, od jak dawna trwają twoje konszachty z demonami?”. Przypomniał sobie rozkoszny ciężar piersi Ta’Vi i czym prędzej wybaczył jej cięty języczek i parę innych grzeszków. A swoją drogą… można by dyskutować kto tu kogo wymęczył… Oczywiście, mógł to próbować ustalić następnym razem i aż go przyjemny dreszcz przeszedł na tę myśl.

Przeniósł spojrzenie na wodza. Ta’Vi, jaka by nie była krytycznie nastawiona względem manier Wikmaka, nie negowała że jego jeźdźcy stanowią pierwszą linię obrony “ziem jeźdźców”. To wymagało jaj wielkich jak świątynne dzwony. Nie zdążył porozmawiać z szamanką o wszystkim co go interesowało w związku z tym i miał nadzieję nadrobić to jeszcze. Pytanie czego Wikmak oczekiwał, co powiedzieli mu Lu’ccia i Ceth, czy druid opowiedział o swej misji w Naz’Raghul - te jego strączki ciągle nie wychodziły Petru z głowy - i czy wódz w ogóle będzie miał ochotę gadać. Założył że tak.
- Porozmawiamy tutaj czy gdzie indziej? - zapytał uprzejmie.

- Chodź z nami - odparł krótko Wikmak, uśmiechając się lekko na widok Lu'cci która ciut zaniepokojona dała jakoś radę dobrać się do szyi Petru, oglądając zadrapania. - Mimo że to jeszcze granice wioski, węże i inne jadowite stworzenia nie są jakoś szczególnie gościnne. A na pewno są mniej gościnne od Ta'Vi...

Lu'ccia odstąpiła od Peloryty o krok i ruszyła obok niego za trójką nomadów, z nieszczególnie wesołą miną na twarzy.
- W zestawie z rozmową dostałeś duszenie, czy co? - mruknęła sceptycznie. Ona wciąż myślała o żywiołowej szamance w kategoriach "Staruchy" co nieco temperowało jej skuldyjską wyobraźnię.

- Wszystko w porządku - Petru powtórzył krótko, nie mając najmniejszej ochoty spowiadać się ani przed Lu'ccią, ani przed nomadami. - Szamanka upewniła się że nie zamierzam nikogo skrzywdzić. Czy Ceth dobrze się czuje? Odpoczął trochę po tych goblinach?

- Słuchają go jakby faktycznie zjadł wszystkie rozumy świata - odparła z przekąsem. - Ale tak, odpoczął, nawet Wichrowi pozwolili wyjść z zagrody. W sumie wszystkich traktowali lepiej od ciebie.

Gniewnie wpiła wzrok w tył głowy Wikmaka, wyraźnie niezadowolona że nie wystarczyły słowa jej i druida żeby Petru przestał być traktowany jak beczka prochu z płonącym lontem.

Petru zgrzytnął w duchu zębami i zmilczał, nie chcąc zaogniać sytuacji, dawać Lu'cci pożywki do rozpuszczania języka a Wikmakowi - do kpin. Zerknął dyskretnie w tył, mając nadzieję że Ta'Vi ruszy za nimi, ale akurat w tym się rozczarował. Trudno. Nie dla urody miejscowych niewiast i ich uwodzenia tu przybył. Teraz mógł wreszcie dopełnić obietnicy danej Lu'cci, że doprowadzi ją bezpiecznie do swoich.

- O co cię pytała? - zapytała w końcu Lu'ccia, odganiając z głowy pochmurne myśli. - W sensie Ceth zmartwił się trochę gdy dowiedział się że ta cała ich szamanka faktycznie potrafi czarować, wiesz, ta cała twoja agresja i w ogóle...

Wzruszyła ramionami.
- Ale wszystko z tobą w porządku. Ja wiedziałam to już od dawna, tylko miejscowych trzeba było przekonać.

Petru zrazu zacisnął szczęki słysząc rozterki dziewczyny, ale po ostatnich jej słowach popatrzył na nią z uśmiechem.
- Dziękuję, Lu'ccia - powiedział z czułością i wdzięcznością. - To że się do mnie przekonałaś wiele dla mnie znaczy. Widziałaś mnie nie raz w walce i... co się wtedy dzieje, nie dziwiłbym się gdybyś miała obawy.

Zerknął na idących z przodu wodza i strażników, kiwnął ku nim znacząco głową.
- Później ci opowiem - powiedział cicho. - Ale chyba będzie dobrze.

Po dłuższej chwili milczenia Wikmak odchrząknął.
- Starzec z którym podróżujecie powiedział mi trochę o tobie - huknął, idąc wzdłuż palisady. - Nie sądziłem że po drugiej stronie gór można znaleźć osady inne niż wypełnione powykręcanymi odmieńcami.

Cóż, jego wstępne zachowanie względem Peloryty wyraźnie na to wskazywało, przez co słowa Wikmaka nie były żadnym wielkim odkryciem.

Po chwili znów chrząknął.
- Chcecie się dostać na zachód? Do Skuld?

Tropiciel ugryzł się w język by nie powiedzieć tego co zrazu cisnęło mu się na usta.
- Po prawdzie, to w Miastach Grzechu jest wielu takich, na szczęście istnieją miejsca gdzie Prawdziwie Wierni mogą dziękować bogom za to że ci chronią ich przed spaczeniem i czarną magią - przyznał zamiast tego. - Radbym usłyszeć w jaki sposób wy sobie radzicie... Co do moich towarzyszy to chcę ich doprowadzić do ich rodaków, a przynajmniej do miejsca z którego mogliby się bezpiecznie do nich udać - dodał trochę niepewnie, bo w końcu nie dowiedział się skąd obecność Skuldyjczyków na północnym wschodzie Naz'Raghul. - Ci z miast z którymi się układaliście przybyli morzem, tak?

- Ha! - Wikmak szczeknął niemal, oglądając się przez ramię na Pelorytę. - To my przybyliśmy do nich. Wiele razy. Lata temu!

Lu'ccia odwróciła wzrok, obserwując kamienistą pustynię dookoła palisady.
- Niewiele się o tym mówiło w Skuld, bo plemiona z tych ziem uznawano za naszych sojuszników i sprzymierzeńców,​ równych nam pod każdym względem...

- Ale mało kto był łaskaw powiedzieć ich dzieciakom że dawno, dawno temu zjednoczone plemiona zostały wypchnięte z ziem zwanych Skuld przez osadników z Esomii i innych dziwnych, zachodnich krajów, by następnie przez lata odpychać nasze najazdy i próby odzyskania ziem naszych ojców. - Wikmak splunął niechętnie, przechodząc przez bramę. - W sumie powinniśmy podziękować im za pozbawienie nas ojczyzny, uznanie jej za własną i traktowanie nas jak dzikusów żyjących na pustkowiach na które sami nas skazali. Dzięki temu staliśmy się silni. Tak silni, że po kolejnym, nieszczególnie udanym najeździe kupcy rządzący na ich stolicy wysłali do nas posłów, prosząc o pokój i obiecując nam dary...

Idąca obok Petru dziewczyna wzruszyła ramionami.
- Ojciec mojego mistrza walczył podobno z nimi, wiesz, broniąc granic... Zginął, a mi samej nie wolno było nawet pytać o plemiona. - uśmiechnęła się krzywo. - Mistrz nazywał ich "przeklętymi dzikusami"...

- Dumą napawa mnie jeśli zepsuci magicy z zachodu nazywają mnie dzikusem - wódz uciął krótko próbę przeprosin ze strony Lu'cci. - Historia jest jednak historią. To co dają nam teraz jako "akt dobrej woli" uznajemy za opłaty za używanie naszym ziem.

Syn Pelora słuchał i nie przerywał, marszczył tylko czoło gdy słuchał o tej całej polityce, nad którą zaczął się zastanawiać dopiero od niedawna. Nie mógł się powstrzymać. Co by się stało gdyby w Naz'Raghul zabrakło demonów i ich wyznawców? Co wtedy uczyniłyby Skuld i Esomia, konkretnie z mieszkańcami Palenque i innych osiedli wyznających Prawdziwych Bogów? Czy nie skończyliby z nowym wrogiem, kto wie czy nie równie bezlitosnym jak Grzesznicy, sądząc po słowach Austa i Rulfa o Esomijczykach?

Zaraz jednak sklął się w duchu za czcze rozmyślania i wybujałą fantazję. Jeśli coś miało być zagrożeniem, to wystarczyło przypomnieć sobie Miasta Grzechu i napotkaną niedawno armię zmierzającą na Esomię. To był prawdziwy powód do zmartwień, a nie wydumane gdybania. Wrócił do rzeczywistości.

- Mieszkacie o wiele bardziej na wschód od mojego Miasta Światła, jak pani Ta'Vi mi wyjaśniła - odezwał się wreszcie z całkowitą powagą. Dla Petru niewiasta mogła się przeistoczyć w alkowie w nierządnicę i nimfomankę jeśli miało to dodać pieprzyku miłosnym zmaganiom, ale poza nią miała pełne prawo wymagać od niego dyskrecji i poważania. - Jak sobie radzicie z czarną magią i groźbą mutacji? - zapytał, wbrew rozsądkowi mając nadzieję że nomadzi znają jakąś metodę która pozwala im się chronić przed wpływem chaotycznego promieniowania nadciągającego z krawędzi chaotycznego dysku.

- Pani Ta'Vi mówiła też że pochodzi gdzieś z zachodu, z Plemienia Wysokiego Zamku. Gdzie można je znaleźć? W Mieście Światła nie słyszeliśmy o nim, a moglibyśmy wzajemnie skorzystać ze swej wiedzy i mądrości.

- To jedno z czterech plemion z którymi sąsiadujemy, co biorąc pod uwagę rozległość naszych ziem nie jest szczególnym osiągnięciem. Naszym największym sąsiadem są Piaskowi Jeźdźcy, potem są właśnie ci z Wysokiego Zamku, żyjący pośród najwspanialszych​ ruin, dalej są Strażnicy Rzeki i ostatecznie Granicznicy - Wikmak uśmiechnął się krzywo. - I nie jestem pewien co do tej całej wiedzy i mądrości. To że mają tam najlepsze szamanki i największych mędrców nie oznacza że całe ich plemię jest równie rozgarnięte...

Jeden z wojowników uśmiechnął się lekko, oglądając się mniej więcej w stronę namiotu Ta'Vi.
- Każdy kto ma chociaż ciut mózgu w czaszce ucieka od tych dumnych idiotów możliwie daleko. Naszej Widzącej sztuka ta udała się nad podziw sprawnie...

- Werg - uciszył podwładnego wódz, zerkając na Petru. - Co do mutacji i czarnej magii zaś... Mutanci są oceniani. Nie zabijamy kogoś dlatego że ma pazury, ogon czy dziwne oczy, ale jeśli okaże się że ma pociąg do mrocznych sztuk lub spaczoną duszę... Cóż, zabijamy go, wypalamy miejsce gdzie padło truchło a prochy wrzucamy do kamiennego dołu. Czarna magia natomiast jest tutaj zakazana. Za równo jako temat do rozmów, co uczenie się jej.

Tropiciel powoli pokiwał głową. Nadal nie wiedział co jest powodem tego dziwnego braku szacunku względem Plemienia Wysokiego Zamku, ale to mogło poczekać. To co wódz opowiedział o mutacjach i magii również nie było nowością.
- Jak mniemam nasz druid... nasz szaman - poprawił się, pamiętając co najlepiej przemówiło do Wikmaka gdy "poznawali się" - opowiedział o czarcie władającym goblinami i orkami? Jeśli czegoś potrzebujecie wiedzieć - pytajcie - spędziłem sporo czasu w jaskiniach. Jak to się stało że zaatakowaliście w momencie gdy gobliny wyległy za nami?

- A twoi wojownicy nie atakują kiedy widzą zdezorganizowaną​ bandę wrogów, pędzącą na oślep przez pustynię i wylewającą się bezmyślnie ze wszystkich dziur? - zapytał sceptycznie wódz. - O ile rzecz jasna macie dość wojowników ku temu. W Naz'Raghul łatwiej jest kryć się po pustkowiach niż walczyć z wykolejeńcami otwarcie. Walka z wrogiem na jego własnym terenie to głupota, zwana czasami partyzantką, otwarta wojna zaś... Samobójstwo. Szczęśliwie, te wszystkie bandy mutantów mają zaskakująco przyjemne tendencje do wyżynania siebie nawzajem.

Wikmak pokręcił głową.
- Gdybam. Chodźcie. Śniadanie na was czeka...

Z rozmachem otworzył podwójne wrota do sporego, kamienno-drewnia​nego budynku który Petru widział wcześniej, ciut zaskakując Pelorytę. W sumie, diabli wiedzą czego mężczyzna się spodziewał, może jakiś skór, ewentualnie ścian obwieszonych bronią, ale chyba na pewno nie zwykłej sali jadalnej z długimi stołami, przy których siedzieli już nieliczni maruderzy.


Na drugim jej końcu, pochylony nad miską, jadł Ceth rozmawiając z kilkoma otaczającymi go nomadami. Cóż, jak to Ceth, nie mógł się oprzeć i dawał wykład, energicznie machając przy tym drewnianą łyżką.

- On tak ciągle? - zapytał Wikmak, zgarniając ze stołu najbliższy talerz i wskazując nim na druida.

Petru zmilczał, nie chcąc mówić o sile zbrojnej Palenque i otaczających miasto obozów. Wikmak nie odpowiedział jak to się stało że jego jeźdźcy przybyli i zastawili zasadzkę dokładnie w miejscu i czasie idealnym do uderzenia na "zdezorganizowan​ą bandę". Wzruszył w duchu ramionami - mógł to być przypadek, mogła to być sprawka Ta'Vi. A może łaska Lśniącego Boga ukazała się w ten sposób?

- Tak, to cały Ceth... - mruknął powoli gdy oswoił się z przydymionym pomieszczeniem i całkiem zaskakującym wystrojem. - Nie pomija okazji do rozmowy... i nauczania. Szkoda że wcześniej go nie poznałem.

Spojrzał na Lu'ccię.
- Skosztujesz czegoś? - zapytał uprzejmie, idąc w ślady Wikmaka. - Zawsze to miło zjeść w ludzkich warunkach. A nie wiem kiedy się to powtórzy i jak długa droga nas jeszcze czeka, nim znajdziesz się wśród swoich.

Usłużył Lu'cci, wyszukując dla niej co lepsze kawałki mięsiwa z pozostałego jeszcze na stole, potem dziwnego koloru pieczywa, potem - co mu ojciec Walerian wpajał od najmłodszych lat - coś z zieleniny. Petru najbardziej lubił mięso i w zasadzie mógłby się nim opychać na okrągło i bez opamiętania, ale nie tylko gadzia krew płynęła w jego żyłach i musiał pamiętać o różnorodności posiłków. Samemu nałożył sobie podobną porcję - tylko dwa razy większą - i wraz z Lu'ccią usiadł niedaleko Cetha, by posłuchać, zjeść i pośmiać się - w tej kolejności. Z trunkami uważał. Z Wikmakiem pewnie jeszcze będzie musiał porozmawiać, z druidem również - Ta'Vi skutecznie odciągnęła jego uwagę od tego o co jeszcze powinien się wywiedzieć, jak medalion z wizerunkiem Ojca Słońce który Palenquiańczycy znaleźli wraz z nim, zawinięty w pieluszki.

Samo mięso zaś, wyglądało dosyć... makabrycznie.


Lu'ccia niepewnie wzięła w palce jakiś kawałek i zmarszczyła brwi.

- Co to...?

- Koza - odparł siedzący ciut dalej nomad ze szpakowatą brodą, trzymający się zdecydowanie gorzej od swojego wodza. - Prawie wszystko co jemy to koza, bulwy i dzika trawa, w różnych kombinacjach. Chyba że akurat dowiozą coś z zachodnich portów.

Dziewczyna wzruszyła ramionami, wrzucając mięso do ust.
- Koza nie koza, trzeba jeść - mruknęła, łapiąc tym razem za wąski, czarny kawałek. - Hmmm... Chrupie w zębach.

- Bo ten kawałek akurat był skorpionem. Czasami zapląta się do garnka...

- C... CO?! - dziewczyna pobladła, wytrzeszczając oczy i zwracając tym samym uwagę Cetha, który roześmiał się na widok Lu'cci i Petru.

Zostawiając prawie nie naruszony talerz podszedł do towarzysza, serdecznie klepiąc go po plecach.
- Wiedziałem że tak to się skończy - oznajmił, siadając obok i łapiąc za kubek ze słabym piwem, stojący na środku. - Nie wyobrażam sobie żeby ktokolwiek znający się na magii próbowałby oskarżyć cię o cokolwiek prócz dziwnego drzewa geneologicznego!​ Długo musiałeś się spowiadać?

Petru odruchowo przebiegł wzrokiem po twarzy druida, szukając ukrytej kpiny lub złośliwych błysków w oczach. Zobaczył w nich zwykłą ciekawość, przeplatającą się z ulgą i zadowoleniem na widok towarzysza. Aep Craith upił łyk piwa, zupełnie nieświadomy jakim testom poddany został Petru przez szamankę, z którą najwyraźniej i Ceth miał styczność, ale o zupełnie innym charakterze.

Tropiciel miał naprawdę duży problem by nie parsknąć śmiechem na widok miny Lu'cci na wieść o pochodzeniu jej... aktualnego kęsa. Tym niemniej bardzo się starał, żeby dziewczynie nie było przykro że się z niej wyśmiewa. Pomogło to co usłyszał chwilę wcześniej.
"Zachodnie porty..."

- Żyję - odezwał się z uśmiechem do Aep Craitha. - Wszystko w porządku, pani TaVi upewniła się że... - zerknął na Wikmaka - nie zamierzam nikomu przegryźć gardła czy coś w tym rodzaju.

Spoważniał.
- Powiedziała też że może któryś z sąsiednich klanów znalazł M'kolla, Rulfa i Austa - dodał z nadzieją. Nie chciał uwierzyć w śmierć półelfa, nie mógł. Wiedział że dopóki nie ujrzy jego martwego ciała, Aust będzie dla niego tylko zaginiony.
- Widzę że zgromadziłeś widownię - skinął z uśmiechem ku nomadom którym druid perorował przed chwilą. - Wspominałeś o metodach sadzenia roślin? Jakichś... strączkach, na przykład? - zażartował, choć ciekaw też był czy magiczne strąki jakie Ceth zostawił w Palenque i tutaj by się nie przydały.

- Oni nieszczególnie bawią się w uprawę czegokolwiek - odparł półgębkiem druid. - Polują, mają na co. Handlują, mają za co. A na piasku to tylko palmy rosną...

Rozejrzał się, a następnie odchrząknął.
- Nie zmienia to jednocześnie faktu, Petru, że do Skuld jeszcze nam dalej niż bliżej...

- Ale teraz będzie przynajmniej trochę bezpieczniej, prawda? - Lu'ccia spojrzała to na tropiciela, to na starca, uśmiechając się niepewnie. - Prawda?

Ceth wzdął usta.
- Niby nomadzi to cywilizowany lud... Ale teraz wchodzimy na nowy poziom ewentualnych zagrożeń w trakcie podróży...

Peloryta po prostu skinął głową zamiast krzywić się i rzucać ciężkimi słowami, na co miał wielką ochotę.
- Mów, Ceth, czego się spodziewasz. Nie oszczędzaj mnie - powiedział z uśmiechem, obliczonym na podniesienie Lu'cci na duchu. - Zapewne dowiedziałeś się więcej ode mnie.

Naprawdę wolałby żeby druid bardziej zwracał uwagę na słowa, jak na przykład chwilę temu.


Gdy okazało się że Jeźdźcy żywo się interesują goblinią osadą i podziemiami zamieszkiwanymi przez orcze i goblinie plemiona pod władzą czarta Petru opowiedział wszystko co zapamiętał - o poszczególnych szczepach odseparowanych od siebie w czeluściach pod zaanektowaną wioską, o dyscyplinie zadziwiającej jak na te kłótliwe rasy, zwykle chętne do pourywania sobie nawzajem łbów za najmniejszą przewinę. O czarcie i jego przydupasach, w tym o niezwykłym goblinim wojowniku z płonącą maczugą, starcie z którym skończyło się prawdziwie bestialską egzekucją. Ale o swej furii Petru nie opowiadał…

Wódz wypytał go o drogę do wejścia do podziemi i peloryta opisał mu ją tak dokładnie jak to tylko było możliwe, nie kryjąc trudności związanych z dostaniem się na płaskowyż i do samej wioski.
- To by wam się przydało - skomentował, podnosząc zakończoną szponami dłoń. - Albo ktoś kto wie jak się wspinać - dodał z uśmiechem.

Ostatecznie okazało się że najwięcej gadał Wikmak i Petru powoli zmieniał swoją opinię o mężczyźnie. Myślicielem to on nie był, ale warto go było posłuchać.
- Tu ciągle ktoś wędruje, Petru, ucieka najczęściej. Ze wschodu na zachód, z zachodu na wschód, z gór do morza i z morza w góry. Uchodźcy snują się od niepamiętnych czasów, kto wie, może i szła tędy ta karawana w której żeś był jako dzieciak, ale kto by teraz pamiętał w której? - Wikmak nie był szczególnie pomocny, ale Petru nie mógł go winić za taką odpowiedź na pytanie o rodzinę mieszańca, która mogła - ale nie musiała - te dwadzieścia lat temu wywędrować w poszukiwaniu lepszego życia na zachód.

- To że tak wielu tutaj wędruje oznacza też że mutanci i kultyści ciągną tu jak muchy do łajna, spodziewając się łatwej zdobyczy - wódz miał również dar do tego by przykopać w klejnoty - na szczęście w przenośni. Więcej opowiedział o okolicznych osiedlach, topografii i drodze na zachód.
- Ziemie na zachód stąd aż po granice Skuld to całkowita dzicz. Góry i doliny, niezbadane, mroczne i tajemnicze, ledwie z kilkoma traktami prowadzącymi ku cywilizacji. Na wschodzie nie ma nic bo stamtąd jest już niebezpiecznie blisko do krawędzi Wordis i rzeczywistość jest tam zbyt przesiąknięta aurą dysku chaosu. Na południe zaś się nie wyprawialiśmy. Droga na zachód? Pustynie, kamienie zaściełające równiny - i ruiny, bo tych tam dużo. Zieleń też można zoczyć. Co was będę okłamywał - dziko tam i niebezpiecznie.

- Tyś jest kapłanem? - Wikmak spojrzał na niego powątpiewająco, gdy Petru zapytał na koniec czy jego kapłańskie zdolności mogą się przydać. - Wiesz co, nie potrzebujemy teraz pomocy, ale jak chcesz sobie pochodzić po wiosce i popytać to nie będę ci tego bronić.


Trudno opisać ulgę jaką Petru poczuł gdy odebrał wreszcie swoją broń u miejscowego kowala. Łuk i strzały, noże… dobry wojownik bez broni czuł się na wpół nagi. Nie żeby drakon miał coś przeciw nagości, zwłaszcza pięknej kobiety.

Przy okazji obejrzał sobie kuźnię, ciekaw poziomu rozwoju jakim mogło się poszczycić rzemiosło nomadów. Nie było tego wiele, jak się okazało. Kowadło, prosta forma do odlewania mieczy, palenisko, sporo różnego kształtu młotów i młotków. Syn Pelora powątpiewał by sztuka wyrobu broni była tutaj bardziej rozwinięta niż w Palenque. Tym dziwniejsze wydało mu się to że jego runiczny miecz był starannie zawinięty i odłożony na bok, jakby właściciel warsztatu obawiał się go. Petru rozwinął go i zabrał się za czyszczenie i ostrzenie broni, a po skończonej konserwacji przyjrzał się jej z uwagą.

Po raz kolejny zadumał się nad runami pokrywającymi ostrze. Świeżo wyczyszczona klinga lśniła, a znakomite wyważenie sprawiało że aż żal było wypuszczać z dłoni rękojeść. Tylko te magiczne symbole stanowiły dla niego całkowitą zagadkę. Zaraz jednak poweselał. Znał kogoś kto mógł mu coś o nich powiedzieć, a nawet jeśli nie mógł, to Petru miał chociaż znakomity pretekst by tego kogoś odwiedzić.


- Czwórką gnia...doszy tego... ze mnie... nie wy...dobę...dziesz.

Petru milczał przez chwilę, rozważając słowa Ta’Vi. Byłoby mu łatwiej gdyby szamanka nie rozpraszała go raz po raz opadając i unosząc się nad nim w nader absorbującym rytmie, więżąc w sobie jego męski miecz, a jej paznokcie nie rysowały linii na twardej, grubej skórze tropiciela. Niestrudzenie niczym maszyna ujeżdżała go, jej wielkie piersi kołysały się hipnotyzująco, a usta raz po raz układały się w perfekcyjne “O” gdy oręż Petru zagłębiał się w jej rozpaloną kobiecość - aksamitną, pulsującą od rozkoszy, mokrą od miłosnych soków obojga. Lubiła to, wcale nie mniej od tropiciela którego dłonie prowadziły jej biodra i pilnowały by dziewczyna w pełni cieszyła się jego męskością, nieubłaganie szturmującą kobiece ciało. Krzyknęła i szarpnęła się w szponach orgazmu gdy jego palce odnalazły śliską od soków, nabrzmiałą od podniecenia perłę i potarły ją ze zwodniczą łagodnością. Tym razem Petru, nim przyszedł do Ta’Vi, ściął pazury niemalże do krwi, do mięsa. Opłaciło się - jego dłonie bez przeszkód wędrowały po ciele dziewczyny i budziły w niej namiętność bez obawy że porani ją czy wyrządzi ból.

Nie żeby było do końca grzecznie…

Petru nie zamierzał za to przepraszać, tak samo jak nie zamierzał przepraszać za chęć ukrycia przed Lu’ccią miłosnych zapasów z szamanką, choć ta kpiła z niego niemiłosiernie. Czy wreszcie za wściekłą chęć wydobycia z Ta’Vi lokalizacji siedziby Plemienia Wysokiego Zamku, gdy ta zdradziła mu coś związanego z jego mieczem. Runicznym mieczem, nie tym w który natura go wyposażyła.
- Widziałam takie runy - szepnęła wtedy, a szept przeszedł w jęk gdy nachylający się nad nią, nagą jak ją bogowie stworzyli z wyjątkiem wymyślnych kolczyków, mieszaniec zacisnął wargi na nabrzmiałej brodawce. - Widziałam je. W toni jeziora, tam gdzie przykrywa ono zatopione miasto - Wygięła się w łuk ale nie przestała mówić, jakby drocząc się z kochankiem by zrobić mu na przekór. Tropicielowi to odrobinę przeszkadzało, nie na tyle jednak by przerwać pieszczotę ponad przeniesienie pocałunków i miłosnych ugryzień na drugą pierś. - Wyryte są… ooooch… na kolumnach wystających z ruin, tam gdzie… pływałam gdy jeszcze byłam w swoim plemieniu… mmm…

Petru nigdy jeszcze nie próbował dowiadywać się czegoś o broni w tak niezwykłych warunkach i bardzo mu się te sposoby podobały, jednak niewiele one przybliżały go do rozwiązania tajemnicy runicznego ostrza. Nie mogło więc dziwić że z zapałem przystąpił do wydobywania z Ta’Vi tajemnic… takich jak ta gdzie tak naprawdę jej plemię ma swoją siedzibę. Dziewczyna wzbraniała się zrazu, rzecz jasna, ale Palenquiańczyk doskonale znał ludową mądrość rodem z Miasta Światła głoszącą iż “cierpliwością i pracą ludzie się bogacą”. Co prawda pojęcie “pracy” nie do końca pasowało w tym przypadku, również bogacenie się należało specyficznie rozumieć a i do człowieka Petru było niezupełnie po drodze. Poza tym wszystko się zgadzało.

Teraz tropiciel mocniej złapał biodra szamanki i coraz szybciej szturmował jej rozpaloną kobiecość, za nic mając krzyki dziewczyny i paznokcie wbite w jego skórę. Wahanie poszło w kąt - w tej chwili miał gdzieś czy zapłodni Ta’Vi albo jak bardzo rozpuści ona znów swój zjadliwy języczek gdy tylko ochłonie. Liczyło się tylko to że po raz kolejny oboje zbliżali się do szczytu i już za chwilę…

Dzisiaj na płaskowyżu naprawdę nie było ani spokojnie, ani cicho.


- Pomogę ci z twoimi towarzyszami - szepnęła Ta’Vi gdy znów leżeli zagrzebani w futrach. - Tylko przeprowadzenie rytuału będzie wymagało czasu, musicie poczekać.

Petru pocałował ją w podzięce i przytulił mocniej, wodząc palcami po pokrytej kropelkami potu skórze “staruchy”. Gładkie udo Ta’Vi przykryło jego uda i jak zwykle nie mógł sobie odmówić przyjemności pieszczenia jasnej, miękkiej skóry, aż zamruczała mu do ucha.
- Twoje plemię… twoje dawne plemię - poprawił się - hmm… Jeźdźcy jakoś dziwnie o nim mówią - powiedział, próbując ważyć słowa. Nie ze wszystkim mu się to udało, bowiem po “przekonywaniu” Ta’Vi mózg ledwo mu funkcjonował. Dziewczyna westchnęła.
- Mój lud jest dumny, uparty i dość… zacofany - przyznała niechętnie. - Niestety. Dlatego właśnie szamani muszą wiele umieć i nadrabiać braki swoimi umiejętnościami. Plemię Wysokiego Zamku nie handluje ze Skuldyjczykami, nie przyjmuje niczego od nich i - po prostu - gardzi wszystkimi którzy ze Skuld mają do czynienia. Inne plemiona jednak handlują, co jest powodem dla którego… i tak dalej, i tak dalej. Niestety.


Pozostało Petru - oczywiście poza przygotowaniami do drogi - czekać na wynik rytuału Ta’Vi mającego na celu zlokalizowanie M’kolla, Rulfa czy Austa, albo chociaż wywiedzenie się czegoś o nich. Mógł zabijać ten czas pomagając szamance (z miłą chęcią), próbując przedrzeć się przez treść ksiąg zagrabionych z nory czarta (z największą niechęcią), albo nacieszyć oczy pięknem wierzchowców Jeźdźców. Biorąc pod uwagę to że Ta’Vi omal go nie zajeździła w swym rozkosznym gniazdku (a na pewno wyssała do ostatniej kropli nasienia), konie na razie awansowały na pierwsze miejsce pod względem atrakcyjności.

Ale była jeszcze jedna rzecz…


Petru jeszcze nigdy (poza okresem niemowlęcym) nie był tak blisko wschodniego krańca Dysku. Teraz, mimo że próbował się skupić na oglądaniu stad Jeźdźców jego spojrzenie raz po raz wędrowało na wschód, ku krawędzi, jak zaczarowane. Tam było źródło niszczącej Naz’Raghul magii.

Wpatrywał się w dal do bólu oczu. Sam już nie wiedział czy dostrzega kłębiące się na horyzoncie złowieszczo pobłyskujące wiry, czy może są to tylko majaki rodzące się w jego rozgorączkowanym umyśle.

Czy syn Pelora mógł marzyć że na przykład kiedyś możliwe będzie powstrzymanie magii Chaosu przed rujnowaniem jego krainy? Jego magiczne zdolności objawiły się po Krwawym Wiecu, podczas którego wystawiony był na emanujące podczas plugawego rytuału energie… czy odcięcie magii emanującej z krawędzi mogłoby mieć jeszcze bardziej doniosłe skutki niż tylko osłabienie władających nią czartów, demonów i innych diabłów wszelkiej maści?

Westchnął i odwrócił spojrzenie ku wierzchowcom. Jego rozmyślania były mrzonkami - mrzonkami, które nie miały prawa się spełnić, tak samo jak chociażby to by piekielna kraina uwolniła się kiedyś od obecności Grzeszników.

A jednak… ziarno wątpliwości zostało zasiane. Ceth pokazał mu że nawet na Naz’Raghul życie może wybujać na nowo, ojciec Valerian - że możliwe jest wychowanie mieszańca na kapłana Pelora i jednocześnie czarownika zdolnego obrócić swe moce ku pożytkowi swego ludu. Nie tylko w Palenque i dotychczas znanych mu osiedlach żyli ludzie opierający się demonom i ich pomiotowi. Takich ludzi potrzebował.

Ojciec Valerian, Nemertes, Ceth, Elia, Ta’Vi, Buri-Ghkan, by wymienić tylko niektórych spośród tych których Petru poznał… potrafił się z nimi dogadać, współpracować czy uzyskać pomoc. To była dobra prognoza na przyszłość. Nawet Ojciec Słońce okazał mu swą przychylność i przyjął go w szeregi swoich kapłanów. Mieszaniec spoglądał na wierzchowce niewidzącym wzrokiem, zatopiony w myślach.

W oddali, na wschodzie, chaotyczne energie kłębiły się i burzyły w odwiecznym tańcu, gotowe po raz tysięczny wysłać bezrozumne macki niczym ocean swe fale, nie dbając o to czego dotkną i co zniszczą…

 
__________________
Why Do We Fall? So We Can Rise
Romulus jest offline