Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 15-12-2014, 13:06   #39
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
NATHAN SCOTT

Od wschodu powiał dość silny wiatr. Poruszył krzakami, zaszeleścił wyschniętymi po zimie badylami. Pierwszy podmuch świeżości po kilku dniach słońca. Możliwe że zwiastun pierwszej, wiosennej burzy.

Loup-garou zatrzymał się po wyjściu z na pół zrujnowanego budynku, w którym ukrywał się Scott i Vannessa. Wciągnął w płuca powietrze, ze świstem słyszalnym nawet przez Scotta. To był doskonały moment na atak.

Nathan przymierzył krótką chwilę i posłał solidną dawkę pocisków prosto w pierś i twarz celu. Kule naprzemienne – ołów i srebro. Urozmaicenie techniki wprowadzone kiedyś MR, przez kogoś, kto nazywał się Russel Kain. Loup – garou upadł na ziemię wyjąc przeraźliwie przez okaleczone usta. Jego ciało zadrgało, zmieniało się w hybrydę człowieka i psa – z tego, co dało się dostrzec, chyba jamnika. No tak. W końcu ludzka dusza mogła opętać nie tylko wilki, wilczury, dzikie bestie, lecz także poczciwe zwierzęta domowe – pinczerki, ratlerki czy jamniki.

Nathan nie miał jednak czasu do tych przemyśleń, bo do akcji włączyli się ludzie z Biura. Faktycznie, byli doskonale wyszkoleni. Niecałą sekundę później zasypali krzaki, w których ukrywał się Nathan, gradem kul. Pociski posiekały badyle, rozerwały ziemię, a jedna kula nawet niegroźnie drasnęła odskakującego do kolejnej kryjówki Nathana.

- Tam!

Kolejne pociski zaczęły rozrywać krzaki nad jego głową, za jego plecami. Ryć ziemię wokół. Gnojki, naprawdę byli dobrze wyszkoleni. Ale z kimś tak szybkim, na tak mega hyperadrenalinowym haju, jak Nathan, po prostu nie mieli szans.

Odpowiedział ogniem strzelając z biodra, bardziej dla postrachu, zmuszając ich do poszukania sobie kryjówek, niż po to, by kogoś zabić, ale i tak chyba skosił jednego z agentów, bo usłyszał bolesny krzyk dochodzący z miejsca, które ostrzelał. Potem spiął mięśnie i pomknął bok, przeskakując bez wysiłku parkan pomiędzy posesjami, wyskakując w górę, niczym rozszalały zmiennokształtny. Upajał się swoją szybkością, wiatrem na twarzy i bezsilnością przeciwników. Nie uciekał jednak daleko. Obiegł teren szerokim łukiem i przyczaił się po drugiej stronie ulicy, skąd miał dobry widok na ich zdemaskowaną kryjówkę.

Zaparkowały pod nią dwa samochody bojowe, w tym jeden klasyczny jeep MR-u z zamontowanym na stelażu ręcznym karabinem maszynowym. Paskudna broń zdolna rozerwać na strzępy wampira Starej Krwi, z którą raczej nie chciał konfrontować swoich nowych, nadprzyrodzonych zdolności.

Z miejsca, w którym się przyczaił, Scott widział pobliskie ulice, jak również światła latarek żołnierzy przeszukujących podwórza za domem, w którym się ukrywali.

I wtedy zobaczył samochód zbliżający się w stronę „spalonej” kryjówki.

Dwóch agentów Biura wyszło na ulicę i zatrzymało go światłami latarek. Nathan spiął się, poznając model auta. To wracał Tomas. Najwyraźniej jednak BORBL nie uznał Murzyna za zagrożenie, bo samochód zaczął zawracać.

Trzymając się na odpowiednio bezpiecznym dystansie Nathan dogonił go, kiedy tylko auto znikło z pola widzenia agentów Biura. Wyskoczył na ulicę zmuszając kierowcę do przyhamowania.

- Mogłem cię rozjechać – warknął niezadowolony Tomas otwierając drzwi od strony pasażera.

Nathan tylko uśmiechnął się cynicznie w odpowiedzi.

- Gdzie Vannessa?

Nathan w kilku prostych, zwięzłych słowach opowiedział Murzynowi o swojej decyzji, o pojawieniu się Krisa i ataku agentów BORBL.

- Właśnie to maiłem na myśli. Ciebie chroniła magia fae, która maskowała cię przed większością nadnaturalnych sposobów wytropienia, w tym także zmieniała twój zapach. Vannessa nie miała takiej ochrony. Stanowiła zagrożenie. I nadal stanowi. Musimy ją zostawić.

W świetle fluorescencyjnej farby podświetlającej przyrządy pomiarowe w samochodzie twarz Tomasa wydawała się być nienaturalnie wykrzywiona.

Jakby nie do końca zgadzał się z wypowiadanymi przez siebie samego słowami.
Gdzieś, poprzez hałaśliwą pracę silnika, Scott usłyszał strzały.


VANNESSA BILLINGSLEY

Wersalka śmierdziała, jakby coś w niej zdechło. Być może nawet tak było, bo Vanessa swoim wyczuciem Śmierci odbierała nieco silniejsze emanacje, niż normalnie przy Krisie.

Obecność „swojego” loup-garou wyczuwała dość dobrze. Kucał przy oknie węsząc i nasłuchując. Druidka wyczuwała jego zdenerwowanie. Kris wiele ostatnio przeżył, a to nie było dobre dla loup-garou. Każda silna emocja działała przecież jak katalizator. Żądza, ból, gniew, głód, strach – to powodowało, że duch zwierzęcia mógł „wypchnąć” ludzkiego intruza, zdominować ten metafizyczny układ i odzyskać „kontrolę” nad ciałem. Albo, co gorsza, całe nagromadzone emocje mogły spowodować przebudzenie się tego, co specjaliści od Martwych nazywali „bestią”. Niszczycielską, paskudną siłę, która dopuszczała się największych okrucieństw wiedziona jakąś niezrozumiałą, mroczną potrzebą. Gdyby Kris stracił nad sobą panowanie, Vannessa skończyłaby z przegryzionym gardłem.
W takim stanie, w jakim się znajdowała nie potrafiłaby narzucić na ducha więzi. Była w końcu wiedźmą chociaż jej moce najsilniej działały na duchy natury i fae, to jednak mogła wykorzystywać je w ograniczonym stopniu na inne duchy – bezcielesnych czy loup-garou.

Za oknem rozległy się strzały. Najpierw jedna seria, a po niej ostra wymiana ognia. Krótka i brutalna, sądząc po odległych krzykach. A potem strzały ucichły.

- Szukają go – usłyszała szept Krisa przy uchu.

Nawet nie zauważyła, kiedy przeszedł od okna, do zdezolowanej wersalki. Czuła jego ciężką, piżmową woń, przebijającą się nad zapach krwi. Słyszała, jak dyszy nad nią. Podniosła wzrok i ujrzała, że jego oczy lśnią w mroku jak ślepia bestii.

Niespodziewanie polizał ją po twarzy. Nie pocałował, lecz właśnie polizał. Szorstki język przesunął się jej pod nosem. Zebrał krew, która musiała jej popłynąć z osłabienia.

Poczuła, jak zesztywniał. Dyszenie stało się głośniejsze, bardziej chrapliwe, bardziej zwierzęce. Zaczęła czuć strach, ale też jednocześnie … podniecenie. Było w tym dyszeniu sporo zmysłowej, zwierzęcej pożądliwości.

Z gardła Krisa wydobył się gardłowy pomruk, od którego zjeżyły się jej włosy na karku. Traciła go. Czuła to. Dusza Krisa ustępowała miejsca zwierzęcemu właścicielowi ciała.

- Kris – wyszeptała cicho.

Musiał ją zrozumieć, bo nagle warknął i jednym susem doskoczył do okna. Usłyszała, że znika gdzieś, gdzie byłaby bezpieczna, gdzie mógłby „wyciszyć” swoje emocje. Albo je rozładować!

Zamarła, kiedy nocną ciszę przeszyło gwałtowne, zwierzęce wycie, a potem rozległy się strzały i krzyki. Całość trwała może kilkanaście sekund, ale dla Vannessy czas ten wydawał się być wiecznością.


SIOSTRA KATIE

Zakonnica obeszła wszystkie pokoje po kolei, nie bardzo wiedząc, który należy lub należał do Piotra. Jedne skreśliła od razu – ten, z którego wyszedł Mark Niezawodny z twarzą nadal wyrażającą szok i zdenerwowanie.

Najwyraźniej wydarzenia, których doświadczył, odcisnęły znaczne piętno na jego psychice. Wyglądał jednak na kogoś, kto powinien sobie z tym poradzić. Kolejna duszyczka, zraniona przez brutalne czasy po Fenomenie, która ujrzała otwierające się bramy Piekła.

Katie odrzuciła też z listy poszukiwań pokój gościnny, w którym przesłuchiwał ją Cormac. Po odrzuceniu pomieszczeń sanitarnych i kuchni pozostał jej do sprawdzenia tylko jeden pokój. Niewielka sypialnia wyglądała na rzadko odwiedzaną. Unosił się w niej delikatny, kwiatowy zapach, chociaż siostrzyczka nie potrafiła namierzyć jego źródła: żadnych bukietów, woreczków z suszonymi płatkami, świec zapachowych – niczego. Nie wiedziała dlaczego, ale ta słodka, ledwie wyczuwalna woń, budziła w niej jakieś miłe odczucia. Wydawała się znajoma i przyjemna, nie tylko w ten fizyczny, ale i nadnaturalny sposób.

Szybko przeszukała pokój. Zasłane łóżko nie skrywało żądnych sekretów, podobnie puste szuflady i szafa z kilkoma ubraniami w jej przepastnym wnętrzu. Na jednej z półek znalazła kilka książek, ale ich tytuły należały głownie do poczytnej literatury kryminalnej i sensacyjnej. Nic poważnego. Dla spokoju ducha przejrzała jednak jedną po drugiej upewniając się, że nie skrywają żadnych sekretów. Nie skrywały.

- Wychodzimy – poinformował ją Draco Kozak i po chwili Katie usłyszała ciche trzaśnięcie drzwi.

Została sama na miejscu zbrodni. Szybko zajęła się dalszym przeszukiwaniem pokoju Piotra, ale po kilku minutach przekonała się, że Kozak miał lepsze wyczucie.

Nic tutaj nie było. Piotr musiał mieszkać tutaj dość dawno temu i zabrał ze sobą wszystko, poza kilkoma zbędnymi drobiazgami i ubraniami.
Skierowała się do wyjścia, ale kiedy znalazła się na korytarzu usłyszała, że ktoś otwiera drzwi do mieszkania. Szybko ukryła się w pokoju Piotra i wyjrzała przez wąską szczelinę drzwi.

- Cormac – w drzwiach stanął Wenston, którego poznała jako partnera zastrzelonego agenta. – Cormac?

Coś musiało zaniepokoić agenta Biura, bo sprawnym ruchem wyjął on mały pistolet maszynowy zakończony tłumikiem.

- Cormac? – zapytał ponownie, a potem ruszył ostrożnie korytarzem.
Kiedy zajrzał do salonu z jego ust wydobyło się jedno, paskudne przekleństwo. Agent przykucnął, ukrył się w salonie tak, że tylko fragment ciała – ręka uzbrojona w PM i twarz wystawały na korytarz.

Zakonnica czuła, że agenta ma zamiar upewnić się, czy nikt nie ukrywa się w mieszkaniu. Przypomniała sobie, że Niezawodni mieszkali na drugim piętrze, więc skok z okna raczej nie skończyłby się zbyt dobrze, a w małym pokoju mogła skryć się jedynie w szafie lub pod łóżkiem. Jeżeli Wenston ograniczyłby się tylko do zlustrowania pokoju, miała szansę uniknąć wykrycia. Jeżeli jednak przeszukałby sypialnię dokładniej, znalazł by ją niechybnie.

Mogła też spróbować wymknąć się, kiedy na przykład agent rozpocząłby poszukiwania od kuchni lub pokoju Marka czy łazienki. Ale wtedy istniała szansa, że zauważy jej działanie i zastrzeli na korytarzu. Nie wyglądał na kogoś, kto gotów jest rozmawiać czy przyjąć jakiekolwiek wyjaśnienia. Nie miała wątpliwości, że spotkanie z Wenstonem zakończyć by się musiało śmiercią jednego z nich. Nie miała też złudzeń, ze tym kimś mogła być jedynie ona.

DUNCAN SINCLAIR

Obudził się rano, wraz z pierwszymi promieniami słońca, przebijającymi się przez gęste mgły. Lunnaviel już nie spała. Modliła się, jak zawsze o świcie.

Stała- smukłą i wiotka – wznosząc ręce w górę i kołysząc nimi, niczym konarami drzewa. Po jej dłoniach od palców w dół, po nadgarstki, spływały pomarańczowe smużki światła słonecznego. Duncan widział to zjawisko już tyle razy, ale za każdym razem robiło na nim podobne wrażenie. Mógł jedynie stać i napawać się misterium tej chwili.

Modlitwy sithów nie były długie, co było aż zadziwiające w przypadku rasy, która żyła setki lat, jak nie więcej i zazwyczaj nigdzie się nie spieszyła wszystko robiąc z flegmą, której mógłby się od nich uczyć najbardziej zblazowany, angielski arystokrata.

Lunnaviel skończyła modlitwy, rozdała im porcję chleba podróżnego, który smakował wyśmienicie, ale nie napełniał żołądka tak, jakby Duncan sobie tego życzył. Ruszyli w dalszą drogę trzymając się ścieżki prowadzącej szczytem grobli wyniesionej nad okolicznymi, podmokłymi polami. Mgłą szybko ustąpiła przed słońcem i Sinclair mógł podziwiać dziką, ale malowniczą okolicę.

Lunnaviel nie była w nastroju do rozmów. Przy ciąży zdarzało się to jej dość często, ale i wcześniej potrafiła milczeć całymi dniami. Nie dlatego, że miała jakieś ”ale”, czy gniewała się o coś. Po prostu większość sithe z Twierdzy Mgieł, które poznał Duncan, miała taką naturę a Lunnaviel nie należała do wyjątków.

Szli prawie cały dzień, rozmawiając tylko wtedy, kiedy mieli ku temu potrzebę. Nie forsowali tempa. Najwyraźniej nie było ku temu konieczności.
W końcu opuścili groblę i zapuścili się na jakieś pagórki o szczytach porośniętych wielobarwnymi zagajnikami.

- Jesteśmy coraz bliżej Rozstaju.

Pierwszego fae zobaczyli kilka minut później. Był niski, kanciasty, miał szarą skórę i długą, pozaplataną w supły brodę. Odpoczywał w cieniu rozłożystego kasztanowca. Kiedy przechodzili Duncan mógł wyraźnie przyjrzeć się zawiłym skaryfikacją na jego twarzy.

- Nie znam tej rasy – przyznał się Duncan, kiedy minęli stworzenie. – Wygląda trochę, jak krasnolud.

- Nie jest nim. To kobold. Te dwie rasy są spokrewnione, ale koboldy bywają dużo bardziej … przeraźliwe i złe. Tylko szaleniec lub ktoś, kto sprzyja Ukrytemu Dworowi, może zaufać kobae. Kiedy masz wybór, Duncanie, trzymaj się od nich z daleka.

Pokiwał głową, na znak, że rozumie. Weszli w cichy, słoneczny, malowniczy las.

- Coś jest nie tak. – Stwierdziła Lunnaviel przyglądając się drzewom zmrużonymi, kocimi oczyma. – Wyczuwasz to?

Nie wyczuwał.

- Napięcie w powietrzu. Cisza. Nawet wiatr zdaje się lękać dmuchać silniej.

Faktycznie. Kiedy zwróciła na to uwagę także Duncan zauważył nienaturalny spokój zagajnika. Jednak jego zmysł zagrożenia nie budził się z uśpienia, więc nie skupił na tym fakcie swojej uwagi.

- Co może być tego powodem.? - zapytał.

- Przelano krew. - Odpowiedziała. - Niedawno.

Wyszli z lasu i Duncan ujrzał jakieś półtorej mili od nich miasto. Czy też raczej skupisko domów, jurt, namiotów, wigwamów, wież i lepianek wzniesione w sposób, od których architekci w miastach na Ziemi dostaliby nagłego wylewu. Chaos. To w jaki sposób wzniesiono i zaplanowano domy, najlepiej określało właśnie słowo „chaos”. Albo labirynt, bo z daleka całe to koczowisko wydawało się tworzyć rozległy, szalony labirynt wyznaczony przez ściany budynków i namiotów.
W całej gmatwaninie prowizorycznych schronień Duncan ujrzał też kilkadziesiąt solidnych domów, osiem wieży i jedną cytadelę, stanowiącą serce szalonego miasta.

- Rozstaj – Lunnaviel wypowiedziała tą nazwę z zauważalną niechęcią. – Miasto włóczęgów, miasto nomadów, miasto złodziei, miasto dziur. Rozstaj ma więcej imion, niż kłamcy służący Ukrytemu Dworowi. Ale i tak sprowadza się do tego, że jest najbardziej szalonym miejscem w tej części Snu.

- Czego tutaj szukamy?

- Dziury do Koszmaru.

- Koszmaru?

- Twojego świata. – Ruszyła w dół, w stronę miasta. – Musimy odszukać jakiegoś Przemytnika. Znałam kiedyś kogoś kto potrafił wykrywać dziury. Musimy udać się na Targowisko Butelek.

- Mam nadzieję, że te butelki zawierają też wino.

- Oczywiście.

Duncan uśmiechnął się do swoich myśli. Miał ochotę dobrze przepłukać gardło. Szalone, czy nie szalone, Rozstaj wyglądało na miasto, które wiedziało, na co liczy zmęczony włóczęgą wędrowiec.


AMY S. LITTLE

Jej sen był faktycznie głęboki i czarny, bo kiedy obudził ją rano rozklekotany budzik, wdzierając się przemocą w jej odpoczynek, wstała zupełnie nie pamiętając momentu, kiedy zasnęła.

Przez zaciągnięte rolety do pokoju wlewał się blask dnia. Zza okien dochodził do jej uszu cichy szmer ulicy. Ziewnęła i dopiero wtedy zorientowała się, że na krześle przy jej łóżku siedzi … nagi, zupełnie jej nie znany mężczyzna.

- Spokojnie – powiedział mężczyzna widząc jej nerwową reakcję. – Nie mam zamiaru cię skrzywdzić. Gdybym chciał, zrobiłbym to, kiedy spałaś.

Zamarła. To wtargnięcie do jej osobistej twierdzy jakiegoś faceta, całkiem imponującej postury, o dość dzikich, niemal zwierzęcych rysach, było tak niespodziewanym pogwałceniem jej potrzeby bezpieczeństwa, że z trudem radziła sobie z szokiem. Nagi facet, zupełnie nie przejmując się dyndającym penisem, podszedł do jej tablicy i podkreślił jedno z zapisanych tam słów.

ZIELONOOKI.

- To ja. Jakbyś się pytała.

Stanął spoglądając na nią, jak ekshibicjonista wyjątkowo nie mający powodów do kompleksów. Złapał jej wzrok i uśmiechnął się, a ona poczuła, jak na jaj policzkach wzbiera się rumieniec.

- Spokojnie. Lizałem sobie przy tobie różne części ciała – wzruszył ramionami.
Szybko dotarło do niej, co ma na myśli.

- Mój kot? Co zrobiłeś…

- Spokojnie, pani policjantko – przerwał jej w pół zdania łagodnym pomrukiem. – Zwierzęciu nic nie będzie, a ja zaraz uciekam. Chciałem jedynie powiedzieć, że kiedy w tych czasach trzymasz zwierzę, to zadbaj o naprawdę dobre zabezpieczenia.

Zapisał jakiś adres na tablicy.

- Tutaj znajdziesz kogoś, kto zajmie się tym fachowo. Powiedz, że przysłał cię Zielonooki. A teraz, pozwól, by nie męczyć Puszka bardziej, niż to konieczne. Szukasz Towarzystwa. Nie pytaj, skąd o tym wiem. BORBL nie wie nic na jego temat. Nie Towarzystwo stoi za tymi nekrofagami.

- A kto? – mimo niecodziennych okoliczności szybko wzięła nad nią górę policyjna natura.

- Nie Towarzystwo. Myślę, że to Biuro. Wiem, że trudno w to uwierzyć, ale spróbuj sprawdzić tą hipotezę. Nikomu nie ufaj, nikomu nie wierz, postępuj dokładnie tak, jak robiłaś to jako policjanta, a zrozumiesz, dlaczego tutaj jestem.

- Skąd to wszystko wiesz?

- A ty skąd wiesz to wszystko? – postukał palcem tablicę odpowiadając pytaniem na jej pytanie. – Znamy się za słabo, by się sobie zwierzać z takich spraw.

Jego męskość zadyndała, kiedy znów odwrócił się w jej stronę.

- Gramy do tej samej bramki. A kiedy to zrozumiesz, zrobisz to, co będzie konieczne.

- Jesteś jednym z nich. Jednym z tego Towarzystwa? – bardziej stwierdziła, niż zapytała Amy.

- Brawo, pani detektyw. Proszę pamiętać o zabezpieczeniach.

Na jej oczach sylwetka mężczyzny zamigotała, przez chwilę widziała jeszcze niewyraźny zarys czegoś, co wyglądało jak srebrzysto-błękitna ludzka postać, a następnie światło przygasło, a w miejscu, gdzie przed chwilą stał Zielonooki miauczał jej kot, wyraźnie zdezorientowany i zagubiony. I tylko podkreślone imię adres gdzieś w centrum Londynu świadczył o tym, że nagi mężczyzna w jej mieszkaniu nie był wytworem jej zmęczonej winem imaginacji.

O Towarzystwie i o tym, że ona znała te informacje, widzieli tylko ludzie pracujący w Jednostce Specjalnej. Któreś z pracowników Biura lub z policji musiało być z tym Towarzystwem jakoś powiązane. To była jedna hipoteza.

Drugą, trudniejszą do zweryfikowania było założenie, że ktoś spośród Towarzystwa dysponuje mocami podobnymi do Amy.

Tak czy owak pojawienie się Zielonookiego w jej mieszkaniu nieźle namieszało w jej głowie. I jak miała przekonać się Amy niedługo, namieszało też nieźle w jej życiu.


EMMA HARCOURT

Scena nie była specjalnie rozległym miejscem, ale jej skraj przyciągnął sporo facetów, w większości nieco już podtatusiałych, którzy ze szklaneczkami w dłoniach oczekiwali na występy. Vordy nadal nigdzie nie było, więc Emma zmuszona była sama utrzymać przyczółek pośród podnieconych, niezbyt ładnie pachnących facetów, którzy domagali się „dziewczynek”.

Klub powoli się zapełniał klientami. Nie tylko ludźmi, jak szybko zorientowała się fantomka. Pośród gęstniejących grupek wyczuwała wampiry Nowej Krwi, wyczuwała dwóch zmiennokształtnych, dostrzegała błyski nieludzkich oczu. Całun drżał. Wibrował. Irytował i niepokoił.

Na scenę wkroczył pierwszy artysta. Pan Froggy. Ubrany na zielono, obsypany brokatem, błyszczący i biseksulany w swoim zachowaniu i manierach wywołał sporą wesołość i kilka kpiących gwizdów. Do momentu, aż zaczął się poruszać. Wykonywał salta, piruety w powietrzu, wywijał takie fikołki, że większość ludzi zamarła z wrażenia. Precyzja ruchów akrobaty była taka, że niekiedy rozmywał się w jedną zieloną smugę o wielu odcieniach. Było pewne, że kogoś tak szybkiego Emma nie chciałaby spotkać w walce. Pan Froggy zakończył pokaz niezwykle efektownym saltem, stanął na rękach i ukłonił się publiczności wyginając ciało w niezwykle skomplikowanej pętli. A potem wyprostował się jednym susem stając na nogach i przez chwilę napawał się oklaskami, wiwatami posyłając wszystkim dookoła przesłodzone całusy.

Po nim wystąpił kolejny artysta – tym razem żongler, który podrzucał klasyczne piłeczki, a potem zaczął bawić się mieszadłami do drinków, wywijając naczynkami srebrzyste smugi i rozlewając drinki podochoconym kobietom. Czy chodziło o to, że barman – żongler robił naprawdę ciekawe kompozycje alkoholowe, czy też o to, że występował tylko w przepasce biodrowej sugerującej solidny „osprzęt” oraz muszce zawiązanej pod szyją i miał nieźle wyrzeźbione ciało, Emma nie wiedziała. Kiedy jednak przystojniak podał i jej literatkę wypełnioną lekko opalizującą cieczą, przyjęła ją, jak inne panienki, z uśmiechem. Musiała przyznać, że dawno nie widziała tak intrygująco zbudowanego mężczyzny.

W końcu, po występie seks-barmana, przyszła kolej na Cukiereczka i Lizaczka. Kleo i Meo wyskoczyły wprost na scenę, niczym złośliwe duszki.

Ubrane były dość skąpo. W stringi i maleńkie staniczki, a ich ciała pomalowano połyskującą farbą w wielobarwne smugi. Dziewczyny poruszały się zwinnie. Nadludzko zwinnie, podobnie jak Froggy. I podobnie jak „zielony ludek” wywijały skomplikowane piruety przechodząc z bardziej dynamicznych popisów, na wolniejszą, wybitnie seksualną gimnastykę artystyczną. Pozycje w jakich wyginały swoje ciała i sposób w jaki to robiły ewidentnie miał erotyczny charakter. Przez chwilę nawet wydawało się Emmie, że siostry zrobią to, co robią różne pary w ostrzejszych klubach - zaczną uprawiać kazirodczy, lesbijski seks na środku sceny. Ale na szczęście nie to było ich celem.

Emma przyglądała się ich popisom z odrobiną podziwu nad tym, co potrafiły zrobić ze swoimi ciałami, jak je zmusić do przyjęcia póz, które zabiłyby weteranów Kamasutry, jak i odrazy, nad ewidentnie seksualnym charakterze tych wygibasów. Bliźniaczki splatały się, owijały wokół siebie, ocierały się ciałami a Emma zauważyła, że mają cały czas zamknięte oczy.

Zwieńczenie popisu zrobiło wrażenie nawet na Emmie. Do tego stopnia, że nawet nie zauważyła Alicji, która zajęła miejsce tuż obok niej, co przy jej zawsze nad-czujnej percepcji było wręcz nieprawdopodobną sytuacją.

Meo i Kleo zaczęły wtulać się w siebie, obejmować powolnym, zmysłowym tańcu, całując namiętnie i czule, by potem zacząć obracać się coraz szybciej, szybciej i szybciej wokół jakiegoś niewidzialnego punktu symetrii. Zawijały się obściskując, niemal obmacując, aż w końcu zmieniły się w wir smug wymalowanych na ich ciele. Tornado barw, które zwolniło, ukazując publiczności .., jedną dziewczynę zamiast dwóch.

Potężne brawa i okrzyki uznania wypełniły salę dziką, spontaniczną owacją.
Artystka uśmiechnęła się i ruszyła w stronę zejścia ze sceny, po drodze … rozdzielając znów na dwie siostry. Brawa zabiły jeszcze potężniej. Przez chwilę Emma miała wrażenie, że od spontanicznego aplauzu zawali się cała knajpa.

- Jak one to zrobiły? – zapytała Vorda i Emma wiedziała, o co pyta Kopaczka.
To nie była iluzja fae. One faktycznie połączyły się w jedno ciało, a następnie rozdzieliły na dwa.

- Nieważne. Obiecały, że po występie pójdą z nami. Chodźmy po nie, na górę! – Emma wykrzyczała prosto do ucha Alicji.

Na scenę wybiegła azjatycka piękność w wielobarwnej sukni złożonej z cienkich, jedwabnych szmatek. Mężczyźni powitali Azjatkę wiwatami. Emma rzuciła na nią okiem od razu rozpoznając emanację wampira. Zapowiadał się w końcu prawdziwy striptiz, taki do nagusieńka, sądząc po zaczerwienionych i podnieconych twarzach bywalców lokalu.

Nie. Nie striptiz. Raczej seks na żywo, sądząc po tym, jak zaczęła zachowywać się Azjatka.

Cóż. To był Rewir. Takie zakazane rozkosze miały miejsce w wielu mniej lub bardziej obskurnych lokalach. Nie raz i nie dwa wypełniając obowiązki łowcy Emma widziała takie „pokazy”, gdzie ktoś publiczności kopulował radośnie z kimona scenie, w zamian za kilka łyków krwi w formie zapłaty. Nie łamało to prawa. Ale obrzydzało Emmę, która miała jednak faktycznie dość tradycyjne, kolonialne podejście do takich spraw.

Ruszyły na górę, za Kleo i Meo. Przed drzwiami garderoby natknęły się jednak na niespodziankę. Tego samego kolosa, który stał wcześniej przy tylnych drzwiach.

- Cześć Boby – zatrzepotała rzęsami Vorda na widok mięśniaka.

- Jednak wróciłaś po coś więcej – facet wyszczerzył się obleśnie. –I przyprowadziłaś … koleżankę.

- Przyszłyśmy po Cukiereczka i Lizaczka.

- Lizaka to ja mam w spodniach, śliczniutka – zarechotał zmiennokształtny ochroniarz. – I chętnie dam ci go polizać. Koleżanka może się przyłączyć, jak chce.

Vorda mruknęła zadowolona.

- Wyprowadzisz stąd dziewczyny? – Zapytała Emmę. – Ja chętnie zajmę się lizakiem Bobyego.

Coś w tonie głosu Alicji mówiło Emmie, że zmiennokształtny dość długo zapamięta swoją propozycję i pożałuje jej. Albo wręcz przeciwnie, bo głos Alicji był … dziwnie podniecony.
 

Ostatnio edytowane przez Armiel : 18-12-2014 o 19:26. Powód: poprawka nazwiska starej postaci Szarleja ;)
Armiel jest offline