Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 18-12-2014, 14:33   #25
MrKroffin
 
MrKroffin's Avatar
 
Reputacja: 1 MrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputację
TURA 6

Kenku

-Zdrada!

Taki krzyk rozniósł się po sali, gdy jeden z przywódców, cały żółty, osunął się na ziemię.

- Wolnościowcy mordują! – krzyknął jeden z bardziej gibkich Braci i w dwa susy podbiegł do jeden z wolnościowców i rozorał mu klatkę piersiową nożem.

Chwilę potem zaczęła się regularna wojna. Cisowa trucizna przeniknęła do wody zebranych i spowodowała nagły, niespodziewany pomór pośród zebranych na sali. Ci, którzy nie wiedzieć dlaczego przeżyli zamach, uznali zgodnie, że to wina ich przeciwników, po czym rzucili się na nich ze wszystkim, co było pod ręką – z nożami, widelcami, a w skrajnych przypadkach również widłami, które ktoś nieopatrznie zostawił na podłodze w sali bankietowej.

Kerok, specjalnie czy też nie, rozpoczął regularną wojnę między dwoma głównymi frakcjami dzielącymi Bractwo – wolnościowcami i zwolennikami starego porządku. Na sali zaczęły masowo padać trupy, po równo z powodu działającej w ich żyłach trucizny, po równo z powodu noży latających stadnie po pomieszczeniu. Kerok wiedział już, że zrobił coś, co zatrzęsie Kenku-Aku w posadach.

- Mój panie… – wyrzekł słabym głosem starzec, doradca Keroka. – Musimy uchodzić, panie, tłum lada moment może powiązać cię z tą sprawą…

Nie było czasu na dyskusję. Uciekli.

***

Siedliszcze Kenku gorzało. Długo tłumione zaszłości wybuchły piekielnym płomieniem. Informacja o rzezi, jaka dokonała się w Pałacu rozeszła się echem po całym mieście, budząc sprawiedliwy gniew Braci. Czarny Dziób podzielił się wówczas na dwa zwalczające się wzajem obozy. Trzeba to powiedzieć wprost – wybuchła wojna. Kerok zmuszony był zamknąć się w swym pałacu, mając ze sobą jedynie najwierniejsze sługi i garstkę żołnierzy. Na ulicach trwała walka.

Co prawda w ferworze wojny nikt nie powiązał Keroka z wydarzeniami, które zapoczątkowały walki wewnętrzne, ale jednak wychylanie się nie było wskazane – tak przynajmniej radzili najbliżsi Kerokowi poddani. Pałac stał się jedynym bezpiecznym miejscem w Kenku-Aku, co spowodowało, że do jego bram zaczęli pukać ci, którzy nie mogli sami siebie obronić. Żołnierze co prawda początkowo usuwali natrętnych żebraków, ale gdy gniew ludu zaczął narastać, a liczba zdesperowanej biedoty żądającej otwarcia wrót zwiększyła się niebezpiecznie mocno, strażnicy musieli zwrócić się z tym problemem do Keroka.

Wtedy, zupełnie jakby do innego świata powróciła grupa zwiadowcza z gór. Widząc sytuację w mieście i kompletnie nie wiedząc, jak się wobec niej zachować, zwrócili się do Keroka i zdali mu raport z prowadzonych przez nich badań – mieli bowiem i wiadomość dobrą, i złą. Jeżeli Kerok chciał najpierw wysłuchać dobrej, to brzmiała ona tak: odnaleziono kilka niewielkich źródełek w górach, które mogą rozwiązać odwieczne problemy Kenku z wodą. Jeżeli jednak Kerok chciał usłyszeć najpierw złą nowinę to brzmiała ona następująco: osiedlenie się w górach, czy jakakolwiek eksploatacja cieków wodnych była niemożliwa ze względu na, po pierwsze, trudności w dostaniu się do źródeł, po drugie, obecność dziwnych, nieznanych i ogromnych stworzeń, lubujących się w świeżej wodzie ze źródeł.


Potwór z gór

Ponadto zbadano również chram, jaki widzieli poprzedni zwiadowcy – okazało się, że jest to stary, zniszczony ołtarz poświęcony… Kektakowi. Czy było możliwe, aby przodkowie Kenku mieszkali w tych górach? Jak tak to kiedy? I dlaczego odeszli?

Pytania te jednak zdawały się być teraz ledwie cieniem bliższych, palących problemów. Kerok kazał zwiadowcom oddalić się, a sam pogrążył się w głębokiej zadumie…

Nesioi

W całym Oikeme rozbrzmiewały śpiewy i muzyka. Nesioi tańczyli, radowali się, święto na cześć nowoprzybyłych trwało do samego rana… bo właśnie rankiem sytuacja zaczęła przybierać diametralnie inny obrót. Początkowo były to incydenty, takie jakich nie brak było w mimo wszystko spokojnej społeczności Oikeme. Jednakże skala owych wydarzeń zmusiła tubylczych Nesjan do reakcji. Około południa do Króla Rybaka przybył jeden z jego zaufanych doradców, minę miał nietęgą, a słowa tylko potwierdziły to, czego władca się spodziewał.

- Zrobiliśmy błąd, mój panie…

Wszystko zaczęło się już pod koniec uroczystości na cześć mieszkańców wschodniego wybrzeża. Rankiem, gdy jeszcze sprzątano po zabawie, kilkoro nowoprzybyłych wdało się w konflikt z jednym z tubylczych Nesjan. Konflikt ów zakończył się tragicznie – wschodni rzucili się na biedaka i własnymi rękami udusili go, a jakby tego było mało, następnie rozbili mu głowę sporym kamieniem. To wydarzenie wzbudziło niepokój u, dotychczas pozytywnie nastawionego wobec przybyszów, społeczeństwa.

Można to było jednak uznać za pojedynczy, acz niefortunny incydent. Było jednak inaczej. W kolejnych dniach do uszu zarówno strażników, jak i samego Bahalieusa dochodziły kolejne protesty – a to gdzieś wschodni okradli jakiś dom, a to gdzieś wdali się w bijatykę, a to ktoś znowuż donosi, że nie chcą pracować razem ze zwykłymi mieszkańcami… Szczególnie zaniepokoiło to Bahalieusa, który począł grzmieć, że wschodni są zakałą miasta i im szybciej Król Rybak się ich pozbędzie, tym lepiej. Wysłał nawet oficjalne poselstwo w tej sprawie, ale z niewiadomych przyczyn poseł ostatecznie nie dotarł do siedziby władcy.

Takie opinie nie przeszły oczywiście bez echa. Wschodni, oburzeni takowymi zarzutami, wybrali wkrótce pośród siebie Starszego, który miał reprezentować ich interesy przed Królem Rybakiem. Owy wybraniec pojawił się wkrótce na dworze władcy, gdzie dość bezceremonialne wepchnął się przed jego oblicze i zaczął wrzeszczeć:

- Co to ma znaczyć, królu?! Wasi Nesjanie obrzucają nas błotem, a ty nie reagujesz?! My, wschodni, żądamy, byś powiesił tego bezczelnego głupca, Bahalieusa! On śmie nam zarzucać, że nie pracujemy, ale jak mamy pracować, jeśli on i jemu podobni nam to utrudniają! Jeżeli jakiś wschodni chce się nająć do pracy w polu to jego kandydatura jest odrzucana, bo nie urodził się w Oikeme! I gdzie nasza wojna, królu, gdzie?! – uspokoił się nieco. – Panie, proszę, w imieniu twych wiernych poddanych: ukróć te bezczelne wybryki, niech polecą głowy tych, którzy kłamią przeciw nam. Moi ludzie są porywczy, to prawda, dlatego też tak wiele jest z nami kłopotu, ale gdyby mieszkańcy Oikeme byli bardziej otwarci, dogadalibyśmy się bez problemu! To oni są winni, nie my! – zakończył swą tyradę.

Nie tylko to jednak działo się wtenczas wśród Nesioi – Dziecię Allatu powróciło ze swej ekspedycji. Załoga doniosła, że lad okazał się wyspą, która, owszem, jest zdatna do zasiedlenia, gleba jest urodzajna, a na brak zwierzyny również nie można narzekać, zaś wielkim (dosłownie i w przenośni) problemem może być obecność na wyspie ponad czterometrowych, przerażających stworów, regularnie przechadzających się po lasach. Cześć marynarzy natknęła się właśnie na oddalonego od stada takowego potwora – wróciło tylko dwóch, by o tym opowiedzieć innym. Dodatkowy lęk wzbudził fakt, że cieleśnie stwory te mają pewne cechy wspólne z orkami, z tym, że są po prostu o wiele większe.


Stwór z wyspy

Załoganci rozbili obóz na brzegu – bali się bowiem stawiać go w gęstym lesie. Kolejne dni badań ujawniły, że wyspa, podobnie jak ojczysta ziemia Nesjan, nie obfituje w żadne większe cieki wodne, co może rodzić problemy przy ewentualnym masowym zasiedleniu. Ponadto również tutaj rosną daktyle, przywieziony ze wschodu. Kolejne doświadczenia będą oczywiście prowadzone, zaś Dziecię Allatu, za zgodą Króla Rybaka, wróci na wyspę po ponownym zabraniu zapasów.

Tymczasem w sprawie zapasów w Oikeme bywało różnie. Bum demograficzny, jaki spowodowany był przybyciem wschodnim, przełożył się na mniejsze nakłady pożywienia na osobę. A jako, że większość przybyszów nie pracowała, zaś jedzenia żądała, wkrótce w mieście pojawił się dość znaczny margines ludzi, dla których nie starczało już jedzenia, ani wody. Na tym punkcie zresztą dochodziło do zupełnie nowych konfliktów na linii wschodni-tubylcy. Przybysze, jak się bowiem okazało, uznawali, że pożywienie należy im się zawsze, a pozyskiwać je mogą dowolną drogą, także drogą wymuszenia czy kradzieży…

Tai’atalai

Quetz-hoi-atalai, miasto wśród dziczy, rozwijało się nader prężnie. Dobrze zorganizowane, zhierarchizowane społeczeństwo znające swe obowiązki dodawało mu chwały i potęgi. A chwała ludu była chwałą taoitlani, jego zaś – przodków. Obława, jaką zarządził wszechpotężny władca, skierowana przeciw smilodonom, nękającym pobożny lud Tai’atalai okazała się sukcesem. Rozum wygrał z dziką nieprzewidywalnością. Populacja tygrysów spadła w najbliższym otoczeniu o dobrą połowę, a stworzone ufortyfikowania utrudniła im atak na ludność miasta. Taoitlani był zadowolony.

Sady owocowe, jakie nakazał tworzyć władca okazały się sprawą nie tyleż trudną, co pracochłonną i czasochłonną. Wilgotne, niejednokrotnie wręcz bagniste ziemie otaczające Gniazdo ludzi nie ułatwiały upraw, zaś adaptacja drzew owocowych do tych warunków kosztowała mnóstwo wysiłku, zdrowia, a razu pewnego nawet życia, rolników ludu Tai’atalai. Nie ma jednak rzeczy niemożliwych, szczególnie, gdy ma się cztery ręce i już wkrótce sady, z tą czy inną wydajnością zadziałały w końcu w pobliżu ]Quetz-hoi-atalai.

Inną zaś sprawą był fakt, że o ile w mieście rzeczywiście było bezpiecznie, a dzicz nie sięgała swymi pazurzastymi łapami do siedliszcza czterorakich, o tyle jej władza nadal rozciągała się nad sadami i polami. Robotnicy, choć nie byli bezbronni i pozbawieni ochrony, często padali łupem dzikiej zwierzyny, wraz z czasem jednak ta liczba malała ze względu na coraz większe doświadczenie w walce ze zwierzętami. Wytępienie większej części populacji smilodonów także przyczyniło się do zwiększenia bezpieczeństwa robotników. Niemniej nadal, jeżeli gdzieś padały trupy, to zawsze na polach i w sadach.

Po kilkunastu dniach zwiadowcy wrócili przed oblicze taoitlani. Ich odkrycia nie były zbyt zaskakujące – ogromna dżungla porastała wszystkie prawie tereny otaczające miasto, jedynie ta część zwiadu, która ruszyła na zachód, przyniosła taoitlani nowe, niespodziewane wieści. Na zachodzie bowiem dżungla kończyła się nagle, gwałtownie, zaś jej miejsce zajmował wąski pas plaży i nieprzebyta woda.

I gdy zdawało się, że wszystko jest już jasne, powróciła ostatnia dwójka zwiadowców, zdyszana i wyraźnie przejęta. Gdy taoitlani nakazał im mówić, stwierdzili, że daleko, daleko we wschodniej dżungli widzieli dziwny monument, ogromny, wysoki na dobre kilkanaście metrów czarny słup z kamienia, na którym widnieje miedziana tablica, na tablicy zaś wyryte są bliżej nieokreślone znaki. Poza tym budowla jest pusta, nie ma na niej ni malowideł ni płaskorzeźb. Co ciekawe, dżungla wokół znaleziska jest przerzedzona, w promieniu dziesięciu metrów nie ma nawet najmniejszego drzewa, zaś dłuższe przebywanie w pobliżu monumentu przyprawiało zwiadowców o silne bóle głowy. Słusznie uznali oni, że takowe znalezisko może poważnie zainteresować władcę, wszak jakakolwiek budowla, a tym bardziej tak majestatyczna, nie mogła powstać ot tak pośród dzikiej, nieprzebytej dżungli…


Monument

Ulliari

Delikatne, słabe promienie słońca przebijały się przez okiennicę kamiennego pałacu archonta. Następowała wiosna, śniegi powoli ustępowały i dawały miejsce do rozkwitu trawie i kwiatom, by nie więcej niż siedemdziesiąt nocy potem zasypać odżywającą naturę grubym, śnieżnym puchem. Sluepburg był wtedy osobliwy, zupełnie inny niż podczas zimy, żywy. Rybacy wypływali w morze, prędko, póki jeszcze mogli coś wyłowić nim jeziora skuje ponownie lód, nieliczni rolnicy zasiewali swe niewielkie poletka, licząc, że tym razem zima nie nadejdzie tak szybko i gwałtownie jak rok wcześniej. Tylko archont tkwił w ciemnym pałacu z kamienia, oczekując świtu.

Choć wszystko wskazywało, jakoby społeczność Ulliari szła w dobrym kierunku, były to tylko pozory. Ekstrawagancki, niebezpieczny starzec śmiał wygrażać pokojowej ludności miasta i w swej bezczelności domagać się ziemi ich przodków. Archont nie mógł do tego dopuścić. Wyjrzał przez okiennicę, by raz jeszcze przyjrzeć się swej ziemi, gdy wtem odkrył, że coś jest nie tak…

Pośrodku niewielkiego placyku, którego okalały liczne domostwa, pośród dzieci bawiących się beztrosko i pośród swobodnie powiewającego na wietrze prania, ziemia się wybrzuszać, pęcznieć, wypiętrzać. W końcu urosła na jakieś dwa metry, a jej czubek otworzył się. Przez krótką chwilę cała scena zatrzymała się, trwała w niecierpliwej konsternacji, aż niewielki krater wybuchł z całą siłą na pobliskie chaty deszczem ognia i siarki.


Momentalnie zapanował chaos, część Ulliari uciekła, inni zaczęli gasić pożary powstałe w wyniku wybuchu krateru, ale ten ani myślał się zatrzymywać. Buchnął szaleńczo kolejną ognistą porcją, następne domy zapłonęły. W Sluepburgu zapanowała istna panika, poddani archonta miotali się bezładnie, nie potrafiąc zareagować na to, co przyniósł im bez żadnej zapowiedzi parszywy los…

***

Kilka dni potem wszystko było już jasne. Przybyło poselstwo z wieży i kłaniając się z przesadną uprzejmością, z cynicznym uśmieszkiem na pyskach, emisariusze oznajmili, że to przestroga dla ludu Ulliari od ich Pana, który niecierpliwie oczekuje oddania mu jego ziemi. Cały dwór był wściekły powstała na dworze archonta nieopisana atmosfera gniewu, powiązanego jednak ze strachem. Przerażenie padło na zbożny lud Ulliari, coraz głośniej słychać było o kapitulacji, o odejściu…

A przecież ledwie tydzień temu było jeszcze spokojnie. Jeszcze tydzień temu do wspaniałego pałacu archonta przybyli rybacy ogłaszając, że zwiększenie zasięgu łowisk pozwolił co prawda zwiększyć zapasy, jednak praca przy takiej liczbie rybaków, a takim zasięgu prac jest nieefektywna, a rozrastająca się populacja Sluepburga wciąż jeszcze wymaga zaspokojenia swojego głodu.

Wtem z zamyślenia wyrwało archonta pukanie do drzwi. Nakazał wejść. Był to jeden z jego doradców, sędziwy, mądry Ulliari, który jednak wydawał się bardziej podekscytowany niż zwykle. A w jego wypadku dość rzadko można było mówić o jakiejkolwiek ekscytacji. Zdyszany wytarł czoło rękawem i trzęsącym się, starczym głosem, wyrzekł:

- Mój panie! Takie… coś przybyło do miasta! Nie wiem jak to opisać… ni to kruk, ni sowa. Kracze coś w nam nieznanym narzeczu, ma ze sobą kilku kompanów i wóz przepełniony rupieciami. Ktokolwiek to jest, miłościwy archoncie, nie należy on do Ulliari, niech skonam, większej maszkary w życiu nie widziałem!


Przybysz
 

Ostatnio edytowane przez MrKroffin : 18-12-2014 o 14:36.
MrKroffin jest offline