Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 18-12-2014, 20:43   #197
Sayane
 
Sayane's Avatar
 
Reputacja: 1 Sayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputację
Nieco wcześniej nieświadomi niebezpieczeństwa -a raczej ignorujący je - pędzący na odsiecz towarzysze Vara i Tibora spostrzegli szczupłą postać przedzierającą się w ich stronę przez śniegi od strony Doliny Żywej Wody. Gdy była już blisko zatrzymała się i krzyknęła:
- To wy jesteście Kostrzew, Shando, Mara i Burro? Jak dobrze, że was spotkałam! Jakie straszne nieszczęście - zaatakowały nas okrucieńce, na Tibora i Vara zawaliła się wieża, widziałam, jak kamienie rozłupują im czaszki! Uszłam z życiem tylko dlatego, że strzelałam z innego miejsca… Do końca myśleli o was. Tak bardzo mi przykro…
Mara czula jak wzrasta w niej niepewność. Nadchodząca kobieta była podoba do Hebdy. Tyle, że… ona miała pewność, że obie corki Hebdy nie żyją.
- Zaiste nieszczęście… - dziewczynka zatrzymała się w odległości kilku metrów od okutanej w skóry kobiety. Zeskoczyła z końskiego grzbietu i żwawo ruszyła ku niej. Zatrzymała się gdy była na tyle blisko by z ją dotknąć. Strzyga powarkiwał nerwowo, wyczuwając emocje swojej pani. - Mów ze szczegółami…
Shando także zeskoczył z siodła i położył dłoń na ramieniu dziewczynki powstrzymując ją od podejścia do nieznajomej.
- To nie brzmi najlepiej - rzekł Wishmaker do towarzyszy. Ogarnął go smutek, gdyż przywiązał się już do obojga. Czarodziej wiedział, że wcześniej czy później zacznie tracić towarzyszy broni i jest to strata nieunikniona, dlatego do tej pory starał się nie nawiązywać więzi, uważać innych jako środki do celu, czasem wręcz narzędzia - jednak to była północ. Cholerna Północ, na której wszystko się powielbłądziło. Byli mu... bliscy. Wszyscy. Nawet durna druidka, przynajmniej dopóki nie wleźli na jej rodzinne ziemie, bo od tamtej pory miał ochotę udusić dzikuskę jej własnymi szmatami.
- Musimy ich znaleźć i spalić ciała - zdecydował czarodziej - przynajmniej tyle jesteśmy im winni. A już na pewno nie powinni spocząć tutaj.
Gdzieś tam na dnie Shandowej świadomości pojawił się jednak znajomy głosik, który zachichotał się, wiedząc, że cokolwiek czarodziej poczuł, czy powiedział, mogło być zwyczajną chciwością dostania się do magii po poległych i chęcią zdobycia dla siebie tajemnic doliny... a potem głosik zanikł. Mara była ich kompasem, drogowskazem. Wyczulona na śmierć rozmawiała z duchami, a w jej ostatniej relacji wyraźnie była mowa, że Hebdy nie udało się wskrzesić, a sama Arna przy tym zginęła. Mina czarodzieja wyraźnie się zmieniła, gdyż nie potrafił specjalnie maskować uczuć. A malowała się na niej podejżliwość.
- Łżesz! - wrzasnął niziołek, ręce mu się trzęsły kiedy zaciskał palce na wodzach. - Łżesz, oni żyją…
Dokończył cicho i zwrócił się ko czarodzieja i Mary.
- Wsiadajcie szybko, musimy jechać ich szukać, oni na pewno żyją!
- Lawina zasypała przesmyk prowadzący do doliny… ale nie powstaną z martwych, są przywaleni kamieniami - wyjaśniła Arna, przyglądając się uważnie wędrowcom. Nie wykonywała gwałtownych ruchów, ale widząc podejrzliwość Shando nie podchodziła bliżej. - Gdy próbowali pomóc mi uciec z wieży zaatakowały nas okrucieńce… to takie stworzenia potrafiące zmieniać humanoidów w kolejne okrucieńce przez straszliwe tortury; mają tunele wszędzie pod doliną; chciały nas pochwycić. Grzmot chwycił jakiś głaz, chciał w nie cisnąć, ale trafił w ścianę i osłabiona czasem i mrozem konstrukcja runęła…
- Spokojnie - rzekła niziołkowi czarodziej, po czym zwrócił się do obcej. - Wybacz, ale przyjęcie do wadomości śmierci towarzyszy nigdy nie jest łatwe. Wybacz nam gniew. Nazywam się Ari Kostrzewa, jestem kupcem z Calimportu, reszta to czarodziejka Mara (wskazał Kostrzewę), nasz przewodnik Shando (wskazał Burra), a ten urwis tutaj, to Burra, córka mojego brata. Var i Tibor byli naszą ochroną, trudno będzie nam bez nich. Ale chętnie wysłuchamy twojej opowieści - Czarodziej podszedł nieco i podał rękę młodej kobiecie, a gdy ta podała swoją, ku zdumieniu wszystkich chwycił ją mocno i pociągnął ku sobie. Arna krzyknęła zaskoczona i szarpnęła się w tył, a czarodziejowi została w ręce tylko skórzana rękawica.
- Co robisz?! - warknęła kobieta, kładąc dłoń na nożu. Mara zauważyła w jej oczach złoty błysk.
- Kłamiesz - syknął czarodziej i przybrał postawę do walki, szykując się do wejścia w nogi dziewczyny.
- Uspokój się magu, to nie twoje dzikie krainy - rzuciła druidka. - Tu ludzie bardziej ważą słowa. Skąd masz pewność, że głosy nieumarłych mówią prawdę? Od kiedy wierzysz naszym wrogom?- Kostrzewa nie wątpiła w szczerość Mary, ale to *co* zostało przekazane dziewczynce nie musiało być prawdziwe, szczególnie że nie było pewności *kim* był mówiący - Dużo przeszliśmy - zwróciła się do Arny - A zaginieni towarzysze byli nam bardzo bliscy… przynajemniej niektórym z nas - wzruszyła ramionami. Starta Tibora i Vara była bolesnym ciosem dla drużyny, ale z drugiej strony czego można było się innego spodziewać? Dobrze, że zginęli tylko ci dwaj, a nie wszyscy - Masz coś na potwierdzenie swych słów? I czego tam właściwie szukałaś…? - mimo obojętnego tonu, kobieta pamiętała, co sprowadziło Arnę w to miejsce. Nekromanckie praktyki… albo ich próba. Nic dobrego w każdym razie, nawet jeśli szamanka miała szczere intencje.
- Jakiego dowodu chcesz, obciętych głów waszych towarzyszy wyciągniętych z rumowiska? - syknęła Arna. - A co tam robiłam to nie twoja sprawa; nie będzie mnie przesłuchiwał ktoś, kto napada nieznajomego podróżnego przy pierwszym spotkaniu, zwłaszcza niosącego wieści o śmierci kompanów - cofnęła się kilka kroków. - Var wspomniał, że przysłała was moja matka i wiecie po co, ale najwyraźniej to on kłamał!
- Coś ostatnio za często słyszę to słowo na “k” - syknęła druidka - Czyście wszyscy poszaleli?! Nikt nikogo nie napada… jeszcze, a za gorące głowy i ich głupotę nie odpowiadam - Kostrzewa zrobiła bezradny gest - Skoro jednak wyciągamy sobie grzechy, to na tobie ciąży zarzut nekromancji, złamania tajemnicy klanu… i uprowadzenia dziecka - wyciągnęła palec w kierunku kobiety - O ile od moich czasów nic się nie zmieniło, wśród Kamiennych Żmij płaci się z to wygnaniem... lub głową.
- Jakiego dziecka?! - spytała podejrzliwie Arna, po czym westchnęła i wbiła wzrok w Kostrzewę (choć nadal miała baczenie na Shando), wyciągając przed siebie otwarte dłonie. - Przeżyłam wiele dni samotnie, zabarykadowana w wieży, dręczona koszmarami, z ciałem siostry pod spodem, a gdy w końcu przyszła odsiecz, nadzieja na ocalenie i powrót do żywych, to… - bezradnie rozłożyła ręce - …to moja nadzieja oskarża mnie o kłamstwo i próbuje pochwycić. Wybacz więc, ale nerwowa reakcja wydaje mi się w pełni uzasadniona.
Czarodziej widział czarne chmury. Był niemal pewien, że druidka stanie po stronie klanowej siostry, mimo zarzutów i innych dyrdymał. W końcu ona nie była "ta obca".
- Maro, wierzę Ci - powiedział czarodziej - jak rozumiem jesteś pewna tego co nam powiedziałaś? Powiedz słowo, mnie wystarczy.

Mara nie odpowiedziała; przynajmniej nie słowami. Była pewna, po prostu pewna, że słyszany w jej głowie głos mówił prawdę i należał do córki Hebdy. Dojrzany w oczach nieznajomej złoty błysk był jedynie finalnym impulsem, którego potrzebowała. Podczas gdy kobieta skupiała się na rozmowie z Kostrzewą i obserwacji Shando zaklinaczka szeptem zaczęła splatać czar. Czuła, jak nowo odkryta moc buzuje w jej żyłach domagając się uwolnienia. Tym razem jednak dziewczynka miała zamiar w pełni kontrolować swoją moc i udowodnić wszystkim, że nie jest zagrożeniem - a wręcz przeciwnie. Gdy calishyta zwrócił się do niej z zapytaniem wypowiedziała ostatnią sylabę i uwolniła zaklęcie. Sinoszary promień wytrysnął z jej rąk i z pełną mocą uderzył w “Arnę” - i choć wydawało się, że nie uczynił barbarzynce żadnej krzywdy kobieta wrzasnęła przeraźliwie i z wściekłością w oczach odwróciła sie ku napastniczce. A potem zaczęła się zmieniać. Jej postać wydłużyła się i spęczniała rozrywając ubranie i rozrzucając wokoło fragmenty ekwipunku. Z pleców wyrosły dwie… nie, cztery macki i ogon. Kończyny zmieniły się w pazurzaste łapy, twarz - w wydłużoną, pełną ostrych zębów paszczę. Wielka maszkara mutowała w oczach, a jej naga sylwetka błyskawicznie porastała czarnym futrem by w końcu uzyskać końcową postać - kociopodobnej bestii o czterech wyrastających z grzbietu mackach i głowie lwa (choć tę rozpoznał jedynie Shando).


Potwór ryknął, a zwielokrotnione echo odbiło się od ścian wąwozu. Co gorsza, w dalszej części wąwozu (od strony Doliny), gdzieś na granicy wzroku pojawił się czterometrowy, barczysty i chyba dwugłowy stwór, biegnący w stronę walczących. W przeciwieństwie do lwiopantery wyglądał jakby był w całości stworzony z kamienia.

Kucharzowi trzęsły się ręce. To nie może być prawda, to nie może… oni nie zginęli. Na pewno nie, to nie możliwe. Słowa kobiety docierały jak przez mgłę z oddali, niziołek nieprzytomnie rozglądał się, a w okół niego znowu zaczynał rozpętywać się chaos. Jak tylko Mara zaatakowała zaklęciem, Węgielek pisnął w strachu, zupełnie inaczej niż Olbrzymia Kosmiczna Łasica, która wcześniej gromiła ptaszydło. Chowaniec wyskoczył z kociołka Burra i odbiegł kilkanaście skoków po czym przypadł do ziemi znikając w śniegu.
Burro z przerażeniem obserwował jak kobieta przepoczwarza się w kolejnego potwora, zebrał się do kupy wyjątkowo jak na siebie szybko, zrywając z tradycją zastygnięcia na długie sekundy w bezruchu. Zeskoczył z Myszatego, sięgnął do sakiewki przy pasie i wyciągnął kamień grzmotów. Nie myślał wiele, cisnął go w panterostonogę, ale bez widocznego efektu. Coś huknęło, zaiskrzyło i tyle.

Widząc, co dzieje się z Arną (i Marą) Kostrzewa zaklęła siarczyście i splunęła na ziemię. *Czymkolwiek* była teraz Arna, zaliczała się do tego rodzaju stworzeń, których lepiej nie prowokować, nawet jeżeli w grę wchodziło pomszczenie klan-siostry i poległych towarzyszy. Duch najwyraźniej miał rację - a to znaczyło, ze wróg jest ponad siły awanturników.
- Na zawszony zad Malara! Mogliśmy rozejść się w pokoju!! - krzyknęła druidka w złości, kątem oka zauważając jak jej koń - i wierzchowce towarzyszy - jak zwykle w takich sytuacjach dają dyla, podobnie jak i Wredota. Przynajmniej one miały więcej rozsądku niż jej dwunożni kompani. Przez chwilę kobietę kusiła ta sama możliwość, ale opanowała się. Diabelski kot mógł pożreć głupiego maga, ale śmierci Mary Kostrzewa by sobie nie darowała. W tej chwili najważniejsze było odciągnąć bestię od dziewczynki… a co potem, to będzie się zastanawiała później. Uderzyła końcówką kija o ziemię, wyciągnęła naprzód dłoń i przymknęła oczy, przywołując do siebie zwierzęce sługi Silvanusa. Biały śnieg zalał delikatny zielony blask i woń lasu, ale tym razem odpowiedź na zew była silniejsza niż zazwyczaj; zamiast wilczego wycia w powietrzu rozległ się wysoki, ptasi pisk, a z powietrza na zmiennokształtną panterę runął skrzydlaty kształt. Hipogryf zapikował na przeciwniczkę, usiłując pochwycić ją za grzbiet, ale smagnięty macką odskoczył gwałtownie, zawisając nad stworem, wściekle bijąc skrzydłami i obwieszczając swój gniew przeciągłym skowytem. Fereng zaś schował się za nogę druidki i dokładał się do ogólnego hałasu ujadając zaciekle.

Mara chwyciła perłę od Nauta i wypowiedziała aktywujące ją hasło. Ognisty pocisk wyprysnął z wisiorka i pomknął w stronę pantery. Niestety nie miała wprawy w celowaniu czarem z wisiorka, toteż płonąca strzała trafiła w śnieg, wzbijając przy tym tuman pary. Strzyga nie ośmielił się zaatakować, choć stał przed swoją panią w obronnej pozie. Natomiast Shando nie miał żadnych wątpliwości - co prawda jego plan powalenia i związania “Arny” spalił na panewce, lecz miał w rękawie inne asy. Splótł palce i jego duma, i chluba - Magmowy Atak - pomknął w stronę przeciwnika. Tyle że przeciwnik zwinnie jak - no cóż - kot w ostatniej chwili uniknął skutków wybuchajacej kuli magmy i w tumanach dymu i pary rzucił się na calishytę.

Niziołek choć wystraszony po czubek kudłatej czupryny, złapał linę i zakręcił młynka nad głową. Kamień grzmotów nie zrobił wrażenia na potworzysku, ale przecież nie mógł brać nóg za pas, ani zanurkować w zaspę jak jego futrzasta łachudra. Czekaj, ja ci darmozjadzie jajka w słoikach na Wyprawy będę pakował na drugi raz… Zdążył pomyśleć i cisnął darowaną linę maszkarze na grzbiet, przy czym maszkarą nazwał atakującego stwora a nie tego co się wrył pod śnieg.
Lina najpierw zaświeciła się delikatną niebieskawą poświatą po czym zwinęła jak wąż i oplotła łapy pantery.

Oplątany liną potwór ryknął ze zdumienia i zatrzymał się, co zapewne chwilowo ocaliło Shando życie sądząc po sile, z jaką cztery macki smagały powietrze. Bestia opuściła paszczę i jednym szarpnięciem rozerwała krępujący ją sznur, jednak Shando i Mara już splatali kolejne zaklęcia. Niziołek tymczasem przyjął z zawziętą miną bohaterską śmierć liny w obronie towarzyszy. Powstrzymała bowiem choć na chwilę szarżę na czarodzieja, dając kompanom czas na zebranie swoich magicznych mocy do kupy. Burro po raz pierwszy w życiu zaczął żałować, że nie nauczył się choć jednego przydatnego w takich sytuacjach czaru. Ot, zamykasz oczy, sztuczkujesz i z nieba spada kamulec waląc panterę w łeb na śmierć… No ale co poradzić, skoro jemu bardziej się przydawały sztuczki robiące ogniki do zabawiania Milly i przyświecania sobie w ciemnej kuchni. Co prawda czar Mary nie miał żadnych wizualnych efektów, natomiast ognisty grot, który wystrzelił z dłoni calishyty zadał złotookiej bestii poważne rany. Kostrzewa również nie próżnowała, przyzywając z powietrza kolejnego hipogryfa. Oba stwory rzuciły się z góry na panterę z dziobami i pazurami, a po chwili pod niebo buchnął wściekły wrzask i kłęby piór. Zmiennokształtna bestia oganiała się od krążących nad nią orłokoni niczym znudzony włóczęga od natrętnych much, i choć biel śniegu splamiła nitka purupry, w panującym wokół zamieszaniu druidka nie mogła być pewna czyja była to krew i czy gwałtowne ataki jej pomagierów przyniosły jakikolwiek efekty.

Kucharz spiął się jeszcze raz próbując pomóc w walce. Przywołane gryf i wilk przez Kostrzewę wsparły ich mocno, kucharz z podziwem zobaczył jak atakują panterę, a nie tylko wyglądają groźnie tak jak jego obrazy sztuczkowe. Przydatna rzecz. Cofnął się krok i sięgnął do sakiewki, po czym wydobył garść kolorowego piasku. Wykrzyczał formułę, nawet nie jąkając się za bardzo i cisnął pył w kierunku bestii. Zawirowało, barwne smugi jak zwykle zafurkotały w powietrzu mknąc do celu… i jak zwykle guzik z pętelką się stało.

Kucharz wrzasnął we frustracji, przypominając sobie jak to samo stało się podczas walki z obrońcami świątyni w Ybn, pobudzonymi przez Siemiona. Tam przynajmniej czerep jednego kościeja zrobił się kaczeńcowego koloru, a tu nawet pantera nie kichnęła, ani nic. Wstęgi doleciały i odbiły się jak od ściany. A to przecież był najbardziej bojowy z jego czarów, gdzieś słyszał że cel to powinien znieruchomieć czy coś, wpaść w panikę czy zacząć skomleć o litość. No coś w tym guście, a nie nawet nie zauważył, że on się tak stara!

Uwolniona z więzów, rozwścieczona ranami i zmasowanym magicznym atakiem poczwara rzuciła się prosto na czarodzieja. Potężne lwie szczęki zacisnęły się na ramieniu Shando, a gibkie macki świszczały zadając cios za ciosem tak szybko, że niemal rozmywały się w powietrzu, Nie minęła chwila, a śnieg wokół calishyty pokryły bryzgi jego krwi. Na koniec bestia schwyciła calishytę w macki, unosząc go w górę i - wydając triumfalny ryk - cisnęła w najbliższą zaspę. Czarodziej legł w niej bezwładnie, intensywnie brocząc krwią, bestia zaś skierowała swój wzrok na Marę, nie przejmując się zupełnie krążącymi nad jej głową gryfami, które próbowały pochwycić wijące się macki.

Kostrzewa w przerażeniu patrzyła to na kociopodobną bestię, która rzuciła postawnym calishytą jak szmacianą zabawką, to na kamiennego stwora majestatycznie biegnącego w ich stronę. Jakie jeszcze potworności skrywała Dolina, przed którą ostrzegał ich Karl Skirata?! Nagle czterometrowa istota zatrzymała się i zaczęła się mnożyć, oddzielając od swego ciała dwa nowe, o połowę mniejsze stwory. Nie… Druidka wytrzeszczyła zdrowe oko nie mogąc uwierzyć w to, co widzi, lecz bojowy zew, który rozległ się w wąwozie nie pozostawił wątpliwości.
- Var… - półorkini potrząsnęła w niedowierzaniu głową, ale nie było wątpliwości: Grzmot pędził do nich z bitewną pieśnią na ustach, wzniecając tumany białego puchu i wywijając nad głową ciężkim korbaczem. Nieco dalej za nim biegł Tibor; wyraźnie wolniejszy, lecz równie mocno zdeterminowany co goliat. Kamienna istota zaś przysiadła na śniegu, wtapiajac się w krajobraz.

Druidka nie miała jednak czasu cieszyć się z niespodziewanej odsieczy; poradziwszy sobie bez najmniejszego problemu z magiem - co sumie mogłoby go nauczyć nieco w kwestiach grożenia nieznajomym na trakcie - bestia skierowała swą uwagę (i macki) na Marę. I o ile rosły mężczyzna, jakim był Shando miał jeszcze szansę przeżyć uderzenie łap potwora (na co, mimo całej niechęci, jaką miała do południowca, Kostrzewa po cichu liczyła), to w przypadku wątłej dziewczynki mogło skończyć się jedynie natychmiastowym rozszarpaniem. Kobieta była zbyt daleko, by móc osobiście zareagować, zresztą ranny również wymagał szybkiej pomocy. Wyciągnęła więc w pośpiechu rękę, przywołując kolejną dziką duszę na pomoc; tym razem odzew był słabszy, a na śnieg zeskoczył dorodny wilk, szczerząc zęby i jeżąc sierść na grzbiecie. Wyraźnie rwał się do walki i mordu, ale druidka miała dla niego inne zadanie; posłuszny jej myślom, basior skoczył naprzód, drąc łapami śnieg i wbiegł między potwora a dziewczynkę, zasłaniając ją swoim ciałem przed atakiem pantery. Pomiędzy jednym groźnym skowytem a drugim, drapieżnik rzucił kose spojrzenie na stojącego obok Strzygę, jakby dziwiąc się, że drugi wilk nie broni członka swojego stada.

Kostrzewa zaś, na chwilę uwolniona z troski o losy pozostałych przy życiu członków drużyny, też zerwał się do biegu, brnąć w śniegu i pomagając sobie kijem, byle szybciej dotrzeć do maga, który mógł zaraz marnie skończyć z powodu nadmiernego upływu krwi.

Mara wstrzymała oddech widząc jak bestia cisnęła ciałem czarodzieja. Teraz najbliższym celem była sama dziewczynka, przynajmniej sądziła tak do chwili nim zasłonił ją rosły basior. Miała nawet przekląć Strzygę za samowolkę ale w mig pojęła, że to jakiś inny wilk, najpewniej wynik jakegoś zaklęcia.
- Obitus - w skupieniu wypowiedziała pojedyncze słowo i złożyła dłonie w gest przywołujący nekrotyczny wybuch. Czar nie przyniósł widocznych efektów ale Mara miała jeszcze za małe doświadczenie w temacie by orzec czy się nie powiodło czy po prostu przeszło bez fajerwerków acz zrobiło swoje.

- Nieee!! - niziołek wrzasnął przeraźliwie, kiedy zobaczył co atak bestii zrobił Shandowi. W ułamku chwili czarodziej ciśnięty w zaspę legł bezwładnie, cały zakrwawiony. Na wszystkich bogów morza, czy on… Kucharz nie mógł zrobić żadnego ruchu, znowu wmurowało go w ziemię. Dopiero po kilku sekundach zaczął nerwowo grzebać przy pasie w poszukiwaniu mikstury leczącej, musi mu jakoś pomóc przecież, jednak w tej samej chwili zobaczył że pantera z mackami odwraca łeb w kierunku Mary i szykuje się do kolejnego ataku. Ręka przypadkiem zupełnie trafiła na rękojeść sztyletu, Burro wyrwał broń z pochwy, ostrze zgrzytnęło na okuciach. Furia i determinacja w kucharzu zaczęła kipieć jak mleko zostawione bez opieki na piecu. Nie może dopuścić do tego by potwór dopadł Marę! Nie może zrobić z nią tego co zrobił przed chwilą z biednym Shando. Już lepiej niech dorwie mnie…

Skoczył w kierunku bestii, krzycząc coś niezrozumiale. Cały swój strach, gniew i determinację włożył w siłę ciosu. uniósł sztylet wysoko nad głowę, doskoczył do pantery od tyłu i machnął bronią. Tak bardzo chciał zatrzymać potworzysko, choć zranić, odwrócić uwagę od Mary. Ostrze tymczasem przecięło powietrze, siła i impet ciosu spowodował że kucharzem zakręciło jak frygą i cisnęło w zaspę. Pociemniało mu przed oczami, kiedy wyrżnął głową w zmrożony śnieg. Chybił.
Podniósł się po chwili, przetarł oczy zaprószone śniegiem, serce mu stanęło, bo był pewien że Mara leży obok Shanda, dlatego że on nic nie zrobił. Fala gorąca uderzyła go i nowe siły wstąpiły w kucharza. Oto bowiem zobaczył jak Grzmot galopuje w ich kierunku, cały i zdrowy. Chciał krzyknąć tym razem z radości. Ze od razu wiedział, że ta potworzyca łże i Varowi oraz Tiborowi nic nie jest!

Grzmot biegł na początku w miarę spokojnie, potem ile sił w nogach, widząc jakie zamieszanie stwór potrafił spowodować. Barbarzyński szał w jaki wpadł dodawał mu sił, przepełniając go wściekłością. Miał na oku stwora, który tak niecnie pogrzebał go pod śniegiem. Tym razem miał zamiar go dogonić i rozłupać na drobne kawałki. Potwór najwyraźniej wyczuł intencje Vara, gdyż z warkotem obrócił głowę w stronę nowego zagrożenia. Przez kilka sekund wpatrywał się w nadciągającą odsiecz, po czym niespodziewanie skoczył do przodu, omal nie tratując Burra, i pognał w dół zbocza, w stronę Doliny Lodowego Wichru.
- Var, strzelaj! - krzyknął zdyszany Tibor; nawet chyży niczym wyżeł goliat najpewniej nie miał szans doścignąć “pantery”. - Pomogę ci czarami!

Grzmotowi zdawało się, że jest jednak nieco szybszy od stwora, a dodatkowe przeszkody postawione przez Kostrzewę na drodze panterowatego zmiennokształtnego, dawały mu dodatkową okazję. Skoncentrował się na biegu, milknąc całkowicie. Skoro stwór uciekał na jego widok, to musiał mieć jakiś powód, zaś skoro tym powodem był Var… to barbarzyńca miał zamiar sprawić że będzie koszmarem czyichś koszmarów.

Gdy dobiegł do stwora, tamten już czekał, zupełnie jakby atak i ucieczka były jego najlepszą taktyką. Wyglądał jakby w ogóle nie był przed chwilą w żadnej walce. Dziwne macki wyskoczyły w stronę goliata, obijając go i rozcinając w kilku miejscach skórę. Var nie był jednak dłużny. Jednym potężnym cięciem miecza uciął jedną z macek. Ciężko było powiedzieć jaki dokładnie miało to efekt na stwora, gdyż ten z rykiem wściekłości uderzył ponownie. Tego już było za wiele dla umęczonego barbarzyńcy. Przed oczyma zrobiło mu się ciemno i całkowicie stracił kontakt ze światem, kiedy zapadał się w miękką jak wata nieświadomość.

 
Sayane jest offline