Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 24-12-2014, 16:43   #570
VIX
 
Reputacja: 1 VIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumny
Królestwo Kazrima Kazadora, Pana Stalowego Szczytu
12 Vharukaz, czas Morganitu, Anugaz Veaghir 5568 KK
Jaskinia na dnie komina sitowego, przeprawa, wieczór


Khazadzi jeden za drugim wychodzili z wody i dołączali do wciąż rosnącej grupy zebranej wokół ogniska. Ogień, ciepło, światło, tyle wystarczyło by uśmiechy wykwitły na ustach kilku towarzyszy broni, trud drogi był za grupą i można było się radować jednak kolejne zmagania miały nadejść już wkrótce i kto o tym pomyślał temu humor z pewnością musiał się szybko zepsuć. Huran jako drugi postawił nogę na brzegu, zaraz po Thorinie, choć to Dirk pchał się by iść od razu w ślady medyka. Gdy tylko stary i ranny khazad wytoczył się z wody, od razu rozebrał się i zaczął rozcierać skostniałe ramiona i uda, wkrótce potem wyżął swe odzienie a także brodę i włosy. Huran był zbyt ranny by pchać się za innymi którzy mieli w zamiarze przeszukać jaskinię, z całą pewnością młodzi i sprawni szybciej mogli się z tym uporać. Rorinson odpakował to co zostało z jego racji żywnościowych i wcisnął do ust pasek wołowiny co stanowiło aż połowę jego zapasów, drugą część położył na kamieniu przy ognisku by się osuszyła i podgrzała a gdy tylko wyciągnięto na brzeg majaczącego Rorana, Huran podszedł doń i wybudził go podając kawałek ciepłej i pachnącej wołowiny.

- Dobrze żeś żyw, słyszał żem ja krzyk twój w kominie a potem cisza, myślałem że już w drodze do przodków swych ruszyłeś, a ty tylko straciłeś przytomność. Majaczyłeś coś o bukłakach i wylaniu wody, o ogniu ale ten już przecie płonął w najlepsze. Cosik tam trafia do ciebie ale o skrzynie się nie martw już się tym zajęli twoi towarzysze. Trzymaj, zjedz to, więcej nie mam. Skoro jeszcze dychasz znakiem to że wyżyjesz. Twardy z ciebie skurwiel, pewnie stary Ronagald też taki był. No ale, nie dla takich starych dziadów jak my ta zabawa, co? Har! Nic nie mów. Odpoczywaj i zjedz to. Pamiętaj. - Huran poklepał lekko rannego Rorana po barku i odszedł na drugą stronę ogniska, nie czekał odpowiedzi gdyż wargi Rorana spękane były niczym ziemia po przysłowiowych szesnastu latach suszy i starzec nie chciał męczyć poparzonego krasnoluda. Huran usiadł oparty o kamień i wystawiał dłonie do ognia, nie minęło kilka chwil gdy zasnął, rany, głód, wyziębienie oraz wyczerpany organizm, a być może i trucizna ze skaveńskiego ostrza wreszcie upomniały się o odpoczynek, a gdy tylko ciało poczuło ciepło, żołądek zaspokoił głód a umysł wiedział że otoczenie jest stosunkowo bezpieczne i do tego strzeżone, wtedy pozwolił sobie na spoczynek.

Prace w nowym obozie wciąż trwały, jedni przeklinali chłód a inni już rozchodzili się po sali, kolejni zjeżdżali na linach na dół, wprost w toń rozlewiska. W ten czas Roran żując kawałek soczystego od tłuszczu mięsa spróbował wstać, okupił to niesamowitym bólem i plamami krwi które pojawiły się od razu na brudnym płótnie bandażowym. Fakt, Ronagaldson był straszliwie poraniony, jednak tylko górna część jego nóg poważnie ucierpiała a minęło już prawie pięć dni od feralnego rzutu Galeba bombą zapalającą. Roran zatoczył się i upadł, z ust od razu strzeliła fontanna krwi a rany odezwały się straszliwym żarem, zupełnie jakby znów stanął w ogniu, w końcu po kilku próbach udało mu się ustać na nogach i zrobić kilka kroków jednak nic więcej, strasznie go to zmęczyło i musiał wrócić na miejsce i usiąść. Być może były sierżant miał kilka dobrych pomysłów i chciał je wprowadzić w życie jednak chyba nie zdawał sobie do końca sprawy z powagi swych ran, przez wiele dni jeszcze nie miał być zdolny do ruszania ramionami, odwrócenia głowy za siebie lub niesienia czegokolwiek, jego dłonie były jak dwa kawałki spalonego mięsa i nawet gdyby pozwalały na to grube bandaże to i tak nie dąłby rady zacisnąć na niczym palców. Od połowy ud wzwyż Ronagaldson był niczym drewniany manekin, nie mógł nic robić poza patrzeniem i mówieniem, do tego miało jeszcze dojść powolne dreptanie za grupą, w gorączce, skrajnym wyczerpaniu i niewyobrażalnym bólu… ale to dopiero kolejnego dnia, tej nocy Roran regenerował siły by nazajutrz przestać być aż takim ciężarem dla drużyny. Choć wciąż na Thorinie spoczywać miał obowiązek by myć Rorana, karmić go i dbać o jego potrzeby fizjologiczne, tak miało być jeszcze przez dłuższy czas choć z pewnością żadna ze stron nie była z tego powodu zadowolona. Roran miał szczęście że w ogóle żył i choć zrozumiałym było to że z pewnością nie chciał by zajmować się nim jak niedołężnym starcem to musiał się z tym pogodzić, albo to albo śmierć w samotności, w kopalniach, labiryntach, bez jedzenia, światła, wody i z pełnymi od gówna gaciami których nie sposób było opróżnić

***

Trzeba było przyznać że bez skaveńskiej kuszy oraz miecza, a także bez jakże cholernie ciężkiego górniczego młota, Ergan czuł się całkiem dużo lżejszy, odzyskał też swoje rzeczy które także niemało ważyły ale co swoje to swoje. Poważnie ranne ramię wracało do zdrowia dość szybko i dzień, góra dwa i krasnolud mógł być prawie jak nowy… los jednak zamiarował chyba spłatać Erganowi kolejnego figla, bo ten siedząc i grzejąc się przy ognisku, wyżymając swe odzienie i susząc je czuł już lekkie kłucie w gardle które z każdą chwilą robiło się co raz to i bardziej bolesne i uciążliwe. Policzki azulczyka zrobiły się czerwone a nozdrza pokryły przeźroczystą wydzieliną, do tego czoło było jakieś nad wyraz gorące, mimo tego jednak Ergansson ruszył przed siebie, w głąb sali by ją zbadać. Początki choroby dawały się lekko we znaki ale nie było to nic takiego co mogło zatrzymać krasnoluda tak też Ergan dotarł do kopczyków i połamanych sit. Połamane przesiewarki nie były w żaden sposób wyjątkowe, co innego niewielkie kopczyki. Rzemieślnik dostrzegł że między kamieniami znajdują się jakieś błyszczące drobinki, po dokładniejszym badaniu można było stwierdzić ze czymkolwiek jest ów połyskliwy materiał jest on tylko pyłem niezdatnym do pochwycenia, tyle przynajmniej Ergan ocenił po wzięciu garści czy dwóch owego żużlu… ten pył wyglądał zupełnie jak złoto, jednak azulczyk nie słyszał nigdy o kopalni złota w zachodniej kopalni a co dopiero mówić o jaskiniach. Dalej rzemieślnik trafił na drewnianą solidną kładkę po której można było ze spokojem spacerować, na drugim jej końcu był cały skomplikowany mechanizm dźwigu i koparki. Pół klepsydry nie minęło gdy działanie urządzenia stało się jasne. Strug, olinowanie, zgarniak i klapa opróżniająca, przekładnia która zwalniała blokadę na rozlewisku i koło łopatkowe nadające energię maszynie, zasięg ramienia pozwalał na swobodne poruszanie się ramieniem dźwigu nad całym jeziorem a nawet do kilku metrów nad skalną posadzką. Ktoś uparty i zwinny jak kot mógłby nawet z dobrze ustawionej łyżki doskoczyć do kraty w kominie sitowym, co się zaś tyczyło półki skalnej osadzonej piętnaście stóp nad lustrem wody… i tam można było z łyżki się dostać, potrzebny by jednak był skok na dobre pięć metrów, choć gdyby tak rozbujać łyżkę to… najważniejsze jednak że Ergan wiedział jak korzystać z dźwigu.

Alrikson zaniedbał ostatnio wiele zajęć, treningi władania włócznią, walka wręcz i taktyka działań zwykła profesji ochroniarza, tego wszystkiego było brak. Wiadomym było że jeśli Thorin ma się nauczyć jak zostać dobrym strażnikiem czyjegoś życia to musi poświęcić temu odpowiednio dużo czasu, w końcu idąc poniekąd śladami walecznego Detlefa medyk miał doskonały wzór do naśladowania, bo nie wystarczy przecież jedynie lepiej machać toporem by stać się wojownikiem z krwi i kości, trzeba wyszkolić ten zmysł, ten dryg by chronić czyjeś życie nawet za cenę własnego, trza wiedzieć jak to robić… trza po prostu wreszcie zacząć szkolenie. Czas jednak był zagospodarowany do granic możliwości a w tych rzadkich wolnych chwilach Grundi nauczany był tajników sztuki pisania i czytania, i tyle w tym dobrego że zaparł się skubany i wkuwał z zapałem krasnoludzkiego uczonego, przynajmniej to nie poszło jak krew w piach. Thorin pomagał każdemu z towarzyszy by wydostać się z lodowatej wody, raz za razem, jeden po drugim, azgalczyk o wstrętnie pobliźnionej lewej stronie twarzy był niczym cuma łącząca łódź z nabrzeżem, bez niego pewnie wszyscy by potonęli. Pomoc jakiej udzielił towarzyszom miała jednak swoją cenę i nawet gorąca woda jaką starał się nieudolnie serwować swymi zabandażowanymi dłońmi Dirk na wiele się nie zdała, Thorin kichał raz za razem co nie było zbyt wygodne w ich sytuacji gdy starali się być jak najbardziej niezauważalni, każde kichnięcie niosło się po jaskini echem i dalej tunelami. Do tego jeszcze, z nosa wisiały zielonkawe sople regularnie wciągane na powrót do nozdrzy, w gardle zaś Thorin czuł tak jakby stała mu tam kula flegmy której nie szło ani przełknąć ani wypluć. Modlitwa chyba nie zdała się na wiele w kwestii choroby ale rozsądnie było dbać o duchową stronę swego życia, wszak syn Alrkia wciąż kroczył między żywymi a przecież już ze dwa razy to najmniej jak Gazul machał swym mieczem śmierci przed twarzą medyka z Karak Azgal. Stojąc w lodowatej wodzie po pas i pomagając któremuś z kolei towarzyszowi wyjść na brzeg, Thorin zdał sobie sprawę z dwóch rzeczy. Po pierwsze przed Thorinem malowała się wizja zdjęcia drugiej skóry z Rorana, niebawem, trzy noce powinny wystarczyć by nornkańczyk miał w sobie tyle sił by przeżyć szok zdjęcia bandaży. Grube płótno opatrunkowe normalnie mogło być u każdego innego rannego zdejmowane, prane i zmieniane ale nie u Rorana, jego obrażenia były tak drastyczne że zwęglona skóra musiała zostać usunięta i wtedy też krew, osocze oraz otwarta droga do mięśni przyjęły płótno, utwardziły i niemalże wtopiły w ciało. Jasnym było że przy takich ranach nie można zdjąć opatrunków gdyż groziło to śmiercią pierwej od zakażenia a później od szoku pourazowego, ale Ronagaldson powinien być już prawie gotów, najgorsze było pierwsze rwanie dlatego lepiej przeprowadzić je gdy droga była spokojna a tempo wędrówki powolne. Thorin musiał wybrać czy pozbyć się drugiej, płóciennej skóry zespolonej z ciałem z nóg Rorana i dać mu tym samym większą mobilność, czy może ramiona i dłonie były lepsze, wtedy ranny mógłby o siebie zadbać przynajmniej w podstawowym stopniu a w ostateczności chwycić za broń, a może szyja i głowa co z pewnością także mogło pomóc w wielu rzeczach, na przykład umożliwić lepsze widzenie, słyszenie a z czasem bardzo istotnie poprawić samopoczucie rannego? Trzeba było podjąć taką decyzję, jednak co by nie było, zdjęcie bandaży równało się z ogromnym szokiem i niesamowitym krwotokiem, zepchnięciem Rorana znów na próg życia i śmierci gdzie nadchodzące dni miały pokazać czy będzie w stanie wyzdrowieć w pełni. Druga sprawa była nie mniej ważna. Thorin jako medyk zauważył że z Dirkiem też nie dzieje się dobrze...

***

Urgrimsson chciał pokazać ze swej strony dużo dobrej woli, chęci niesienia pomocy i heroizmu ale przyszło mu za to zapłacić poważną cenę. Ciężko ranny krasnolud, ze spaloną twarzą, szyją i rękami, pokryty bandażami tak że przypominał bardziej kukłę niż żywą istotę, nie tylko przeprawił się przez rozlewisko ale wziął się za pływanie i pomoc innym. Rany paliły żywym ogniem, regenerująca się skóra pierwej pękała i ukazywała mięśnie, krew lała się strugami i bandaże szybko z białych zrobiły się czerwone. Później było odrobinę lepiej bo od wody rany namiękły i zrobiły się elastyczne co oczywiście nie powstrzymało krwotoku, Dirk nawet nie wiedział że pchnął swój organizm na krawędź fizycznej wytrzymałości, krew zabarwiała wodę, ciało wychłodziło się a w połączeniu z osłabieniem jakie alchemik dzierżył na swych barkach od dnia feralnej eksplozji bomby zapalającej. Urgrimsson pomógł kilku kolegom opuścić zimną toń, sprawdził też w międzyczasie czajnik i zdołał zauważyć w nim osad i wyczuł z niego zapach wina i korzeni, przegotował wodę i dodał swe medykamenty, wszystko szło dobrze do tej pory bo choć przemarznięty to jakoś się trzymał a zimna woda w jakiś cudowny sposób pozwoliła na chwilę zapomnieć o bólu spowodowanym poparzeniami. Później było już gorzej, ruszył na pomoc Detlefowi i gdy wchodził do wody już w głowie mu się kręciło, nie mógł ustać na nogach, prawie utonął starając się pomóc koledze, bandaże rozwinęły się z szyi i na ramionach i Dirk począł przypominać jakąś mroczną zjawę odzianą w biel której szaty powłóczyły się po posadzce. To było dużo za dużo dla złamanego ciała owego krasnoluda, cichy napastnik jakim było coś co pewnie sam Dirk nazwać mógłby szokiem termicznym w połączeniu z innymi ranami i osłabieniem spowodowanym brakiem snu, trudną podróżą, brakiem żywności, krwotokiem… po prostu Dirk wyszedł z wody, zrobił kilka kroków w stronę ogniska i upadł, jego ciało wygięło się w łuk a spalone palce uwolnione spod bandaży nienaturalnie się wykrzywiły jak w przedśmiertnych spazmach. Alchemikiem rzuciło raz i drugi niczym pstrągiem wyciągniętym na brzeg który zdychał bez swego naturalnego środowiska, Dirk miłą jeszcze świadomość ale język zdrętwiał mu a zęby zacisnęły się jak imadło, oczy zamknięte z ogromną mocą, wszystko to ukazało dziwną, niemą maskę grozy i bólu. Później paraliż odpuścił ale wcale lepiej nie było, Dirkiem poczęło rzucać jak kimś chorym na północną pląsawicę i nie minęła chwila gdy Urgrimsson stracił przytomność.

Dirkiem opiekował się Thorin, inni zaś pewnie z przerażeniem patrzyli na całe zajście, jednak nic było po nich bo pomóc nie potrafili w takich przypadkach dlatego każdy skierował się na inny odcinek tak by jak najlepiej pomóc oddziałowi. Siggurdsson musiał zostawić Miruchnę do wyschnięcia, a sprawdzenie rogów prochowych ukazało że ładunki nie zostały zamoczone co rokowało już chyba nieźle. Odzież się suszyła przy ogniu którego Thorgun rozpalać nie musiał bo gdy dobił do brzegu, płomienie już wesoło tańczyły na kawałkach skrzyń i beczek, dym unosił się nad wodę i kolejno do komina sitowego ale i w stronę dźwigu co mogło być dość dziwne, zresztą trzeba było mieć dobre oko by to dostrzec. Siedząc i czyszcząc swą broń, Thorgun zauważył jak inni kaszlą, smarkają i kichają, na szczęście z nim nie było tak źle, przynajmniej na razie. Rany odzywały się paskudnym bólem i zniechęcały do wszelkiej maści wycieczek, nawet po sali, ale zebrawszy się w sobie Thorgun ruszył na przepatrzenie beczek i skrzyń. Utykając na lewą nogę i trzymając się za ranę na żebrach, Tułacz wszedł między beczki i rozejrzał się. Większość z nich była połamana i rozbita, na kilku były oznaczenia prochu strzelniczego i gdy Thorgun zajrzał doń odnalazł trochę na dnie, może jakby spędził na tym trochę czasu to z dna kilku beczek odzyskałby odrobinę pyłu strzelniczego, jednak były to ilości wręcz śmieszne a pracy w to włożyć trzaby niemało. Gdzieś obok jednej ze skrzyń Thorgun dostrzegł leżący kilof, między połamanymi deskami biegały szczury i z piskiem uciekały spod butów krasnoluda. Szczególnie dużo gryzoni było w okolicy beczek pod ścianą ale potężny zapach ekskrementów szybko wyjaśnił co było zawartością pojemników. Na brzegach skrzyń Thorgun dostrzegł ślady pazurów którymi je rozerwano, zapach świadczył o tym że kiedyś musiała być tu żywność, ser i mięso ale teraz poza ów zapachem nie było niczego, skaveny lub szczury się tym zajęły, a może khazadzi zabrali ze sobą, któż to mógł wiedzieć.

***

Z dnia na dzień czuć się zaczynał lepiej Dorrin. Siła przetrwania była w nim ogromna, a rozsądek nie mniejszy, nie forsował się, nie pchał do wszystkiego jak opętany, jadł, spał, szedł i zdrowiał. Po tylu obrażeniach jakie zebrał w swym życiu, szczególnie odkąd zaczęła się ta cała wojna o Azul, z całą pewnością wiele go nauczyły o jego ciele, inni musieli nauczyć się tego sami, najczęściej w paskudny sposób. Dorrin zaś wiedział już że spokój i cisza oraz solidny kawał mięsa najszybciej postawią go na nogi, z tym ostatnim jednak było ostatnio bardzo trudno. Ten czy inny towarzysz broni mówili już że jadła zostało im na dzień, dwa z górką, co dla Zarkana mogło być trudne bo zjeść przecież lubił za trzech, powszechnie był to znany fakt. Najważniejsze na razie jednak że ogień ogrzewał ciało i błogi sen znów upomniał się o Dorrina. Lepsze samopoczucie nie oznaczało jednak jeszcze pełni zdrowia, co to to nie. Lewe ramię wciąż było na temblaku i nie sposób było nim ruszyć ale dało radę zginać palce zatem szło wszystko ku lepszemu, rany na lewej nodze też już prawie się zaleczyły i lada dzień Dorrin pewnie będzie mógł znów szarżować na wroga… resztę ran można było zignorować w standardach Zarkana, bolące gardło od ciosu obuchem w krtań czy lekkie poparzenia na twarzy były niczym. Z radosnym duchem Dorrin zasnął, wiedział że jeszcze dzień czy dwa i dłonie wreszcie chwycą rzeźnicki topór by upomnieć się o krew wrogów.

Łyk piwska to było cudo, zapaszek szybko poniósł się po jaskini i wyposzczeni od dobrego browara khazadzi już po chwili węszyli w powietrzu z nosami zadartymi do góry niczym dobrej krwi posokowce, Khaidar szybko musiała zamknąć bukłak by ci zaprawieni piwosze nie odnaleźli źródła prawdziwego złota. Siedząc przy ogniu, spoglądając to na śpiącego spokojnie Hurana, to na chrapiącego głośno Dorrina, krasnoludzka kobieta grzała się, na szczęście ją tez ominęły nieprzyjemne efekty kąpieli w lodowatej wodzie zatem był powód do świętowania. Do tego córa Ronagalda trzymała się doskonale jeśli przyrównać ją do reszty załogi, oczywiście bóle głowy spowodowane pobytem na tak dużej głębokości wciąż towarzyszyły wojowniczce ale to byłą właściwie żadna cena za brak innego rodzaju bólu, zresztą, wystarczyło spojrzeć na Rorana by dusza rosła nawet u kogoś kto nie miał ręki czy nogi. Rana na twarzy zamieniła się w bolącą lekko bliznę, strup na piersi prawie zniknął a bąble, efekt poparzeń na twarzy, stwardniały i leczyły się jak należy. Ciepło bijące od ognia omiatało całą postać khazadki i suszyło na niej ubranie, tym samym wprawiało w błogi nastrój i zapraszało Khaidar do krainy snów, ale miły żar szybko zmienił się hutniczy piec, a to za sprawą Kyana.

Syn Thravara dorzucił do ognia naręcze desek i iskry strzeliły słupem na trzydzieści stóp wzwyż, po chwili ogień buchnął taki że nawet Huran się przebudził i musiał odsunąć o kilka kroków od ognia co by mu brody nie spaliło. Kyan sprytnie wykorzystał otoczenie i jego odzienie schło najszybciej, bez dwóch zdań był to sposób lepszy niż niezdrowe suszenie ubioru na sobie lub machanie nim nad ogniem lub rozkładanie na kamieniach. Szybkie szacowanie zasobów drewna pozwoliło Kyanowi ocenić że przy tak silnym ogniu który nie tylko potężnie grzał ale i rozświetlał całą salę, w zupełności wystarczy nawet gdyby palić bez przerwy przez dwa, może nawet trzy dni, beczek i skrzyń było po prostu masę, zresztą później można było palić stół, taczki, ramy sit a nawet dźwig… z tym ostatnim to pewnie i tydzień można by siedzieć i palić nim dzień i noc. Kyan wkrótce ruszył by zbadać jaskinię, fakt, był on ranny tak jak prawie każdy w oddziale ale jego obrażenia leczyły się dobrze a do tego khazad nie forsował się nadmiernie, zresztą, nawet z obolałymi żebrami czy złamaną szczęką można było się zwyczajnie przejść po okolicy, a nawet zrobić to czy tamto. Pierwszym spostrzegł swymi zmysłami tropiciel był cug… dym oraz powietrze z sali było zasysane w stronę dźwigu. Kyan zajrzał pod kładkę i odnalazł tam tunel którym wypływała z sali woda, to tam właśnie był cug a co dziwne, nie było go tam gdzie schody wyrzeźbione w skale, w owym wąskim przejściu. Thravarsson obejrzał też kopczyki które usypane z kawałków skał i żużlu zawierały w sobie jakiś dziwny błyszczący pył którego tropiciel nie był w stanie zidentyfikować, obok były sita które niczym specjalnym się nie wyróżniały, były wysokie na prawie dziesięć stóp i szerokie na drugie tyle, jednak obecnie ich ramy były połamane a same sita leżały powyginane. Długi kamienny stół był kolejnym obiektem zainteresowań Kyana, były na nim usypane małe kupki przesianego piasku, większość niedbale rozsypana po stole, zupełnie jakby ktoś je celowo tak rozrzucił, może w złości, jednak bliższe oględziny pozwoliły dostrzec tam coś jeszcze. Kyan rozgarnął dłonią piasek i jego oczom ukazały się niewielkie błyszczące grudki żółtego metalu, zanieczyszczone węglem i miedzią, ale z poprawnym błyskiem, czyżby złoto?! Później Kyan ustawił wszystko tak jak miał w zamiarze, sito przy wyjściu z sali i taczkę przy niewielkim mrocznym tunelu, jednak podczas tych prac zauważył dwie rzeczy. Tunel który wyglądał na jedyną drogę wyjścia z sali, miał widoczny szczyt schodów, Kyan zajrzał tam i nie dalej jak dwadzieścia stopni w górę była zwyczajna skalna ściana, brak tam było drogi dalej. Co się zaś tyczyło małego tunelu gdzie stanęła taczka, tak Kyan wyczuł zapach odchodów a na skale przed tunelem zauważył kopczyki skał, żużlu i piachu, takie jakie znalazł na taczkach. Przejrzenie stosu spalonych ciał skavenów nie ukazało niczego nowego. Nie dało się ocenić kto ich zabił ani jak, pęknięte czaszki i żebra nie odkrywały przed tropicielem czy to khazadzka czy może inna broń odebrała życia tym stworom, z pewnością stało się to już dość dawno. Stos był zimny a kości suche, na owym stosie królowały zaś szczury, cała horda ogryzała kości i pałaszowała kawałki zasuszonej na pergamin skaveńskiej skóry, gryzonie nawet nie uciekały przed Kyanem który je odganiał… zaiste bezczelność tej zawszonej szczurzej rasy nie znała granic.

***

Poważnie ranny kowal run nie kusił losu tak jak alchemik Urgirmsson, siedział spokojnie przy ogniu i wygrzewał skostniałe ciało. Jedynym co Galeb mógł uznać za plus z całej kąpieli to fakt iż ból w spalonych częściach ciała odpuścił mu na trochę, rany rozmiękły i pozwoliły zluzować napięcie spękanej skóry, co prawda im bardziej owa skóra i bandaże schły tym ból się nasilał i po dwakroć o sobie przypominał, ale takie to już było przykre życie rannego wojownika. Los paskudnie dotknął runotwórcę, brak nogi i miesiące odzyskiwania sił, później samotna tułaczka tunelami pod Azul w zupełnych ciemnościach, bez jedzenia i picia, do tego zaginiony mistrz Ellinsson, a teraz to… spalona twarz i dłonie, bez wąsów, brody i włosów, na wieki naznaczony przez ogień. Bogowie nie szczędzili bólu synowi Galvina, ale wierni zawsze trwali przy tym że wszystko ma swój czas i miejsce, że nic nie dzieje się bez przyczyny, tylko modlić się o to by faktycznie tak było. Galeb wziął sobie za zadanie dorzucanie drew do ognia, co w jego stanie i tak łatwe nie było ale spokojnie, mając czas można było chwycić deski niezgrabnie między zabandażowane dłonie lub po prostu noga wepchnąć do ognia drwa. Coś jednak się wydarzyło w tym czasie, Galeb dostrzegł niewielką poświatę otaczającą futrzaną zdobyczną torbę w której obecnie niósł on swój dobytek. Po dłuższym czasie siłowania się ze rzemieniami w końcu zdołał zajrzeć do środka i zobaczył jak jego rytualne runiczne kamienie pulsują mocą i światłem, czuć też dało się w jakiś sposób obecność magii runicznej i wzór energii Hazgi lub Jolvena, co do tego ostatniego nie można było mieć całkowitej pewności. Co ciekawe, nikt z oddziału Detlefa nie zdawał się widzieć ów emanującego od kamieni światła, cóż, khazadzi zwykli być ślepi na moc znaków… ci tutaj tylko to potwierdzali.

Fulgimssona chwyciła w swe objęcia choroba, kaszlnięcia, kichnięcia i smarki pod nosem, jednak dało się żyć tym bardziej że poza tym Grundi był perfekcyjnie sprawny fizycznie, a i głębokość kadrińczykowi nie przeszkadzała. Grundi ogrzał się, rozłożył odzienie do wyschnięcia i ruszył w ślad za innymi by przeszukać salę, jednak na dół komina zjechał na linach jako jeden z ostatnich i gdy on zabierał się za penetrację jaskini jego towarzysze już dawno zakończyli przeszukiwanie. Jednak zawsze mogli coś przeoczyć więc nie tracąc ducha Grundi ze stalową łopata w dłoni począł przeczesywać stosy beczek i skrzyń. Opłaciło się, tak jakby. Popychając łopatą jedną z beczek Grundi dostrzegł pęknięcie w skalnej płycie, przyjrzał się temu i odsunął drewniany pojemnik. Pod beczką była ruchoma płyta kamienna. Fulgrimsson odsunął ją i przyświecił pochodnią… była to mała komora, pełna szczurów. Czując bliskość ognia gryzonie uciekły w ściany i wtedy też Grundi dostrzegł masę dziur z pewnością wygryzionych przez podłe szczury. Z komory czuć było zapach sera i chleba, nie, raczej sucharów… ale na dnie nie było nawet okruszka, jedyne co Grundi dostrzegł w niszy było dwa zwinięte kawałki liny konopnej mocarnie pogryzionej przez szkodniki, były też dwie stalowe, żarowe lampy górnicze z markami klanu Goraz i gliniany dzban z ogryzionym korkiem, w dzbanie było ze dwa litry oleju. Poza wspomnianymi rzeczami Grundi odnalazł też jakiś szyty dratwą zeszyt, a właściwie jego resztki bo nic poza dratwą nie zostało, wszystko wpierdoliły szczury, nawet papier… w głębi komory była jeszcze butelka z brązowego szkła, brak było na niej zatyczki. Grundi chwycił ją i zauważył mętny płyn w którym pływały kawałki korka z całą pewnością również pochłoniętego przez okurwiałe szczury. Płyn był z pewnością winem jednak zwietrzałym okrutnie, była tez etykieta na której węglem ktoś napisał… cóż, Grundi dopiero uczył się czytać, ale to chyba było -G-u-n-d-a-r-s-s-o-n-n-a-z-d-r-o-w-i-e.

***

Dowódca oddziału zaserwował sobie kąpiel i słusznie oczekiwał na paskudny tego efekt, na szczęście dirkowa nalewka była bardzo aromatyczna i na swój dziwny sposób uśmierzała ból, no a że była pędzona na gorzałce to tylko same plusy, przyjemne z pożytecznym. Detlef suszył się, pił napar i wydawał dyspozycje oraz słuchał raportujących mu krasnoludów. Thorvaldssonowi należał się odpoczynek, to nawet los by musiał mu teraz przyznać jeśli oczywiście miałby on twarz i głos, Detlef ostatnimi czasy miał moc zajęć i problemów na swej głowie, decyzje, troski, walki, brak snu, wody, teraz jadła, kłopoty, kłopoty i raz jeszcze kłopoty. Z każdym jednak krokiem bliżej było do wyjścia z tuneli, to było jasne… wystarczyło iść wciąż w jednym kierunku tak jak robiła to grupa a gdzieś przecież tunele kończyć się musiały. Każdy dzień i każda kolejna sala zbliżały Detlefa nie tylko do samego wyjścia z podziemi ale i do zakończenia obiecanej roli… jednak tak jak świat podziemny nie był solą w oku syna Thorvalda, tak być może zostanie on poproszony by dalej pełnić funkcję dowódcy. Czas miał pokazać już wkrótce. Detlef wyciskał wodę z brody i pytał dalej… kiedy wywołał on Hurana, który akurat wybudził się ze snu gdyż harmider nastał w obozie, ten od razu dał odpowiedź dowódcy oddziału.

- Nie synu Thorvalda, nic mi o tym miejscu nie jest wiadome. Nigdy tu nie byłem, nawet nie słyszałem o tej kopalni. Moja wiedza sięgała komina sitowego ale z tego co mi mówiono być tam powinien tunel prowadzący do jaskiń no i faktycznie tak jest poniekąd… ale ta spalarnia tam na górze, czy dźwig tutaj? To dla mnie nowość. Wydaje mi się że to miejsce jest stare ale z jakiś powodów nie ma go na mapach. Dziwne. - Zamyślił się i cmoknął w sposób zwykły starszym khazadów którzy często nie mieli już w tym wieku zębów. - Musimy dostać się do tuneli jaskiniowych, tam będąc spróbuje wyznaczyć drogę do najbliższego wyjścia, ykhm, raczej do zewnętrznej ściany jaskiń, bo gdzie wyjście jest to tylko w teorii wiem. Musimy iść na zachód, w końcu trafimy na szyb, komin albo szczelinę. Wiem że idąc stąd w linii prostej, mamy nie dalej jak dzień drogi do zewnętrznego pierścienia jaskiń Azul, jednak przy naszym tempie… sam rozumiesz. - Huran podrapał się bezceremonialnie po przyrodzeniu, nie zwracał uwagi na obecność kobiety w grupie. Rozmowa trwała a zbliżał się już środek nocy, wtem coś miało miejsce, coś czego pewnie można było się spodziewać jednak sposób w jaki do tego doszło na pewno mógł być odrobinę szokujący.

Królestwo Kazrima Kazadora, Pana Stalowego Szczytu
13 Vharukaz, czas Azurytu, Anugaz Veaghir 5568 KK
Jaskinia na dnie komina sitowego, obóz, po północy


Detlef kładł się spać, szykowano warty, dzielono jadło, dyskutowano, suszono odzienie, w ten czas Dirk wybudził się i blady na twarzy pojął co miało miejsce i że zbyt mocno forsował swój organizm, następny taki nierozsądny ruch może być gorszy w skutkach… w końcu ranni powinni odpoczywać, a jeśli robili inaczej to ściągali na siebie nieszczęście, tak to w życiu bywa. Trochę roztrzęsiony Urgrimsson zdołał usiąść i wtedy to zobaczył. Z komina sitowego, nad rozlewiskiem, spoglądały na krasnoludów oczy, kilka ich par ale to nie to było dziwne, a to co stało się w ułamek chwili później. Coś ciemnego nagle spadło z komina, leciało chwilę i uderzyło w wodę, Dirk nawet nie zdołał krzyknąć na czas by ostrzec towarzyszy, ale może nie było przed czym. Khazadzi spojrzeli na jezioro i dostrzegli niewielkiego skavena który wypłynął na powierzchnię i z wielką wprawą w pływaniu ruszył do brzegu, gdy jednak dostrzegł sylwetki krasnoludzkich wojowników, od razu odwrócił się i ruszył do dźwigu, po chwili znów zrobił zwrot i w odwrotną stronę… był osaczony i nie widział dla siebie bezpiecznej przystani, w końcu dostrzegł półkę z drugiej strony rozlewiska i tam ruszył. Na górze, na ostatniej kracie komina widać było inne postacie, te jednak nie skoczyły, nie zrzuciły lin czy nie otworzyły ognia… po dłuższej chwili po porostu zniknęły.
 
VIX jest offline