Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 28-12-2014, 13:36   #40
killinger
 
killinger's Avatar
 
Reputacja: 1 killinger ma wspaniałą reputacjękillinger ma wspaniałą reputacjękillinger ma wspaniałą reputacjękillinger ma wspaniałą reputacjękillinger ma wspaniałą reputacjękillinger ma wspaniałą reputacjękillinger ma wspaniałą reputacjękillinger ma wspaniałą reputacjękillinger ma wspaniałą reputacjękillinger ma wspaniałą reputacjękillinger ma wspaniałą reputację
Dziwne spotkanie z baronem wprawiło Morrisa w lekką niepewność. Rozumiał co prawda, że igra z pradawną siłą, ba, nawet miewał wcześniej kontakty z zębaczem puszącym się niemożliwie w opowieści jaką to osobistą rolę odgrywał z bitwie pod Azincourt, ale Kantyk sprawiał wrażenie zdecydowanie starszego niż 600 lat. Tak starego, że powinien być totalnie nieludzki. Tak starego, że sama śmierć widać o nim zapomniała. Ta druga, ostateczna śmierć oczywiście.
W dodatku sen o Lindisfarne… We snach na pewno zdarzają się projekcje, psycholog bez trudu mógłby po prostu orzec, że Morris umieścił znaną mu postać w niecodziennej scenerii i tyle. Sęk w tym, że nigdy wcześniej nie widział Kantyka, prawie na pewno nie było takiej okazji. Chłopiec ze snu, chłopiec z bukłakiem wina, BYŁ Kantykiem, tak jak i w jakiejś części Leaf był brodatym Wikingiem, walczącym do ostatka w murze tarcz z potwornymi bestiami wokół świętego klasztoru. Nigdy wcześniej nie myślał o zataczaniu kręgów przez historię, ale też nikt nigdy nie podejrzewał, że Mały Ludek, Starsi Bracia i cała reszta mistycznego gówna ot tak po prostu dołączą do tygla ludzko-nieumarłych konfliktów.
Niezależnie od targających nim wątpliwości, czuł że zasługuje na kilka piw. Nie lubił pijać sam, dlatego spędził wieczór u Matuszki, słuchając rzewnych dźwięków ballad Okudżawy, oraz uspokajającej paplaniny starszej kobiety.
Cały następny dzień starał się przetrwać w spokoju i względnej ciszy. Miesiące węszenia, tropienie zwinnego niczym duch łotrzyka, w warunkach odcięcia od tradycyjnych mediów, oraz chaosu zmienionego świata wyczerpały Morrisa tak bardzo, że dopiero teraz zaczynał sobie uświadamiać skalę przekleństwa jakim stała się misja. Z drugiej strony, tak naprawdę nie miał wyjścia. Gdyby Bracia nie wyciągnęli swej pomocnej dłoni, jego wysuszone truchło rychło znalazłoby się gdzieś w rynsztokach portowych dzielnic. Przez cholerną wpadkę w Banchory, gdzie wspomagał obławę na zdziczałe wampiry nowej krwi, stał się pariasem i w zasadzie żywym trupem. Tym straszniejsze to przeżycie, że stało się to dwa dni po nieoficjalnej informacji, że awans na koordynatora został przyznany właśnie jemu. Tryumf, nowy gabinet, szacunek podszyty zazdrością kolegów z działu. Oficjalna nominacja we środę, a we wtorkowy wieczór jatka. W dodatku niezamierzona, ale faktycznie zawiniona.
Nie lubił więc pijawek. Nie lubił i już.
A teraz prowadził ryzykowną grę tuz pod nosem jednego z najpotężniejszych wysysaczy, jakich nosiła brytyjska ziemia. O ironio, był on teraz największym sprzymierzeńcem Morrisa.

Na małym gazowym palniku usmażył jajka z kilkoma plastrami prawdziwego bekonu. Nie musiał z reguły oszczędzać, nie potrzebował za wiele pieniędzy by uzyskać zadowalający go poziom życia. Dorzucił na patelnię kawałek cheddara, lubił aromat dojrzałego sera zapiekającego się na ogniu. W sierocińcu był to jego największy przysmak, choć tak nieczęsto miał okazję go kosztować. Gęsty aromat wypełnił małe mieszkanko, otulił przykurzone sprzęty apetyczną wonią.
To może byc jego dom, prawdziwy, własny dom. Kiedy wyciśnie Virgillo, może wcale nie wróci do Aberdeen? Może zamieszka w tym wielkim, nieprzewidywalnym mieście? Może zaufanie barona przełoży się na stabilną, zrozumiałą pracę, na ponowne wtłoczenie swych zdolności w pozory ładu i jako takiego celu? W sumie, czemu by miał nie spróbować. Bracia oczyszczą go w Szkocji, ale tam już zawsze będzie Rzeźnikiem z Banchory, pieprzonym nadgorliwcem winnym śmierci stada na wpół szalonych nowych wampirów, które utraciły kontrolę nad zewem krwi. Czy warto? Czy nie lepiej wkupić się w łaski Kantyka, załatwić Rudego Vince’a, odebrać mu sztylet i po prostu wrócić do swojego domu w północnym Londynie, gdzie będzie spokojnie czekać na kolejne zlecenia od Sirene?

Czytał pożyczoną od sąsiadki powieść Tołstoja, mniej więcej do czternastej. Przyrządził sobie dobrze wypieczony stek, po czym zabrał się za prasowanie garnituru i toaletę. Nie chciał czuć się przy wampirze jak barbarzyńca. Elegancki, popielaty garnitur kupiony na wyprzedaży u Harrodsa, śnieżnobiała, niemal nieużywana koszula z łamanym kołnierzykiem, staranny węzeł ciemnoszarego krawata. Dwie krople Bossa na gładko ogolone policzki. Jak na zakichaną randkę, w dodatku z pedalską pijawką. Co za dziwne czasy naszły na ludzkość…

Rolls Royce w kolorze czerwieni burgundzkiej obwieścił swe przybycie równym, mocnym brzmieniem ośmiu cylindrów. Bardzo blady szofer otworzył drzwi przed Morrisem.

- Witam serdecznie, panie Leaf, proszę wsiadać. Ja nie gryzę - ciepły głos o przepięknym oksfordzkim akcencie wydobył się z prastarej krtani. Leaf odczuł drobny tryumf, widząc aprobatę dla swego starannego stroju. Sam wampir odziany był w ekstrawagancką biel, w coś, co na pewno było jakimś wyższym stadium elegancji, choć niekoniecznie na takowe wyglądało.
Kwadrans później nie miało to już i tak znaczenia.

Po drodze, w tak małej i zamkniętej przestrzeni, mimo wyraźnego zapachu perfum unoszącego się w kabinie, dało się wyczuć coś jeszcze. W powietrzu przesyconym piżmem, paczuli, jakimiś nieznanymi choć miłymi nutami zapachowymi Morris wyczuł coś jeszcze. Zapach starej jatki z przedmieścia, zapach rzeźnickiego pieńka, u wziętego wędliniarza, czy też woń prosektorium odartą z formaldehydów. Mimo całej eleganckiej powierzchowności wokół Kantyka tańczyła ledwie odczuwalna woń rozkładu i śmierci. Ciekawe, że przy innych wampirach tego nie dało się odczuć, mimo że ich metabolizm rozkładał głównie obcą krew, a to z pewnością nie jest najpiękniejszy z możliwych zapachów tego świata.

“Westchnienia” same wyrywały się z piersi, kiedy spojrzało się w stronę Tamizy, gdzie pogięta, niesprawna konstrukcja The Eye, straszyła przechodniów, będąc znakiem czasu i miernikiem upadku cywilizacyjnego.
Zupełnie inaczej prezentowała się najbliższa okolica klubu. Zadbana, czysta, całkiem jak przez zmianami. Tylko goryl na bramce mimo dobrze skrojonego garnituru rzeczywiście za bardzo przypominał prawdziwego goryla.

Baron wyglądał na spokojnego, obojętnego niemalże. Za to krew łomotała potwornie w skroniach ojczulka. Odynie, nie daj mi zejść na zawał w takiej chwili. Najpierw misja. Najpierw obowiązek.
Weszli.

- Morris – na poły przestrach, na poły wściekłość. Pewnie parę innych odczuć tez dałoby się odnaleźć w głosie Vincenta Rehagillo. W tym na pewno strach, na pewno.
- Chyba macie sobie coś do powiedzenia - głos Kantyka nie brzmiał już tak spokojnie, ociekał zainteresowaniem, topił się w bezmiarze zaciekawienia. W nudnej, millenijnej egzystencji pijawki pewnie niewiele było rzeczy, które nadal mogły sprawiać przyjemność i budzić egzaltację.

- Witaj Vince, pozdrowienia od pułkownika Abotta. No i ode mnie oczywiście też. - Morris znał z widzenia Virgillo, dlatego powierzono mu misję. Widywali się kiedyś w oddziale Ministerstwa Regulacji w Aberdeen. Abott też tam bywał, nie jako pracownik, a jako jedna z najbardziej wpływowych postaci polityki. Bohater wojenny, nieustraszony człowiek, wymagający lecz szlachetny, wzór dla niemal wszystkich. Za wyjątkiem przedstawicieli Korony, bo był zaciekłym antyrojalistą i jednym z liderów organizacji anty unionickich. To on, wspólnie z Seanem Connerym najmocniej zagrzewali Szkotów w 2014 roku do secesji od Wielkiej Brytanii w referendum. No i jak to w polityce bywa, zaprzysiężony przeciwnik szlachty przyjaźnił się mocno z wpływowym Johnem Douglasem, hrabią Morton, który założył tajne zgromadzenie, Bractwo.
Bractwo zaś mocno nieprzyjaźniło się obecnie z panem Virgillo. A Sean Connery straszył jako ziemisto-siny, ale nadal przystojny zombiak.

- Masz coś, czego mieć nie powinieneś. Jeśli tego nie masz, musisz to znów mieć. Pułkownik kazał mi cię sprowadzić osobiście. Nie wiem, czy jesteś mu potrzebny, czy potrzebne mu jest to co masz. Nie wiem, czy chce to od ciebie kupić, czy wydrzeć z twego martwego ciała. Vince, to nie są żarty. W ogóle ostatnio mamy coraz mniej powodów do żartów. Ty jednak masz ich cholernie mało, bo na razie chroni Cię baron. Na razie, to nie to samo co wiecznie. Znasz mnie, wiesz że nie jestem niczyim wrogiem, robię tylko to co muszę. Teraz ty jesteś moim zadaniem. Łatwym, lub trudnym. Pomóż mi i sobie, pułkownik jest daleko, nie musi wiedzieć wszystkiego. Muszę tylko to od ciebie dostać, to wszystko. - Morris otworzył się na całun, nasłuchiwał brzmienia fałszywych nut, mogących dowieść, że Virgillo kombinuje coś z mocą i talizmanami. Nie wydawało się to prawdopodobne, ale warto było sprawdzić.

Virgillo uspokoił się. Częściowo. Zapalił papierosa wyciągając paczuszkę w stronę Morrisa z niemym pytaniem.

- Morris. Obaj wiemy, że pewne rzeczy są niewybaczalne. Że to, co zabrałem jest moją polisą na życie. Wroć do pułkownika. Powiedz mu, że mnie nie znalazłeś. Nie jesteś mordercą lecz duszołapem. Egzorcystą. Nie powinien cię pakować w pościg za mną. Chyba, że miał cię serdecznie dość. Taki już jest. Stajesz się niepotrzebny, zbędny, wylatujesz. Lub znikasz.

Zaciągnął się papierosem, głęboko. Spojrzał w oczy Morrisa.

- To jak? Pójdziesz na to. Zapłacę ci. Mam kasę. Nie wiem ile dał ci pułkownik, ja dam ci dwa razy tyle. Pasuje?

- Pasuje, ale tylko częściowo. Pasuje mi, bo przyznajesz że nadal masz artefakt. Pasuje mi, że mi schlebiasz, uznając mnie za godnego dobrej zapłaty. Rzecz w tym, że nie możesz podwoić oferty Abotta, bo nie wchodzi w rachubę forsa. Nie przebijesz też wpływów jakimi dysponuje Bractwo. No i fakt - masz rację, że nie jestem cynglem od mokrej roboty. Zdaje mi się, że bardziej widziałbym się jako skalpel, wycinający chorą tkankę. To pułkownik jest chirurgiem, ja jestem tylko narzędziem w ręku lekarza.

Leaf wiedział, że nie będzie łatwo, wiedział jak przebiegły i cwany jest Virgillo. Mógł temu sprytowi przeciwstawić jedynie żelazną konsekwencję i upór.

- Przedstawiłeś mi swoją ofertę. Uczciwą, jak na krętacza. Teraz ja podam ci swoją wersję. Oddajesz cacuszko, a ja pozoruję twoją śmierć. Raportuję centrali, że problem Vince’a rozwiązał się przypadkowo sam. Wysyłam umówionym kanałem mikrofilm z fotografią twoich zwłok. Inscenizujemy to wspólnie, poproszę pana Barona o pomoc i uczestnictwo w sprawie. Ty leczysz swoje sumienie, poprzez zwrócenie kradzionego fantu, ja leczę twoją dupę od bezpośrednich skutków gniewu naszych Szkockich przyjaciół. Musisz sam wybrać - ból dupy i ciężki grzech na sumieniu, czy tabula rasa, nowy start i spokój. Bo wiesz, że jeśli nie ja, to w końcu namierzą cię inni. Co innego, jeśli przestaną definitywnie szukać.

Spojrzał na złodziejaszka. Nie dostrzegał w nim prawdziwego lęku. Ma widać mocny układ z Baronem, sądzi że jest w miarę bezpieczny. Traci rezon, bo nie do końca rozumie rolę Kantyka w dzisiejszym spotkaniu. Może po prostu nie wie, że rozmawia z człowiekiem pracującym dla wampirzego władcy? Morris złożył dobrą i sensowną propozycję. Jeśli nie będzie przyjęta, to poczyta odrzucenie za brak rozsądku. A nierozsądni źle kończą w dzisiejszych, trudnych czasach.

- Plan doskonały, ale ma jeden mały feler. Opchnąłem fanty.

- Zręcznopalcemu pewne rzeczy wychodzą dobrze, wyszło ci raz, wyjdzie i drugi. Pytanie, czy będziesz uczestniczył w odzyskaniu gadżetu z własnej, nieprzymuszonej woli, dokładając wszelkich starań, nie śpiąc, nie jedząc, a tylko kombinując jak oskubać swego pasera… czy po prostu zajmę się poszukiwaniami przedmiotu u kolejnego właściciela, z przykrością wysyłając zawiadomienie na północ, że twoja rola w sprawie nie jest już najważniejsza. No wiesz, strata polisy na życie musi zaboleć - bladym uśmiechem przekazał Vince’owi zapowiedź wyroku śmierci. Nie czuł jakiegoś współczucia czy żalu. Nie byli kumplami, nic ich nie łączyło, a altruizm to chyba najszybciej zanikające z języka angielskiego słowo po pierwszym Fenomenie.

- Pan pozwoli baronie - zwrócił się bezpośrednio do Kantyka - sprawa pańskiej protekcji jest dla moich przyjaciół kluczowa, jednak nie najważniejsza. Chciałbym prosić o ustalenie kwoty odstępnego za pańskiego poddanego. Moi przyjaciele ze Szkocji odwdzięczą się na wiele sposobów. Nie mam odpowiednich uprawnień do negocjacji, ale pułkownik i hrabia Morton to ludzie bardzo ceniący sobie honor, dlatego będą bardzo nalegać na pańską współpracę. Pan Virgillo podejmując za chwilę decyzję zdecyduje o swoim losie, który w wypadku złej decyzji będzie nieunikniony, niezależnie od wszelkich okoliczności. Mądry wódz z pewnością umie podjąć korzystne dla ogółu wspólnoty działania, nawet jeśli będą godziły w dobro jednostki. Kilkadziesiąt tysięcy ludzi może zyskać na kontaktach handlowych i odpowiednich koneksjach, a jedynym który nie skorzysta już z niczego, będzie pewien rabuś. To niewielka cena za nowe możliwości.

Starał się przemawiać do barona spokojnie, głosem pewnym, nie okazując żadnej emocji. Proponował zwykłą transakcję, w której stawką było truchło pewnego rudego złodzieja. Nie wartego zachodu, zwłaszcza że Bractwo nie pozwoli żyć Vince’owi po tym numerze który wywinął. Owszem, zwrot sztyletu zmieniłby wszystko. Morrisowi nie chciało się jednak wierzyć, że rabuś zrobi cokolwiek w kierunku odzyskania artefaktu. Pewnie będzie tylko kombinował, jak nawiać z miasta. Najlepszą barierą dla takiej ucieczki będzie jego protektor. Jeśli baron uzna, że to będzie korzystna wymiana, to dyskretnie i bez hałasu odstawi pana Rehagillo związanego jak barana.

- Vince, muszę wykazać się brakiem zdolności negocjacyjnych. To naprawdę nic osobistego. Bierzesz się do roboty i odzyskujesz gadżet w ciągu tygodnia, albo stajesz się wspomnieniem. Naprawdę chcę ci pomóc przeżyć. Jestem dla ciebie aniołem miłosierdzia, jedyną i ostateczną szansą. Nie wiem czemu to robię, ale zrobię wszystko byś wyniósł swój ryży łeb z tego cało. My rudzi musimy sobie pomagać, nie brachu?

- Dobra - Virgillo spojrzał na Kantyka, ale baron wydawał się być znudzony całą tą sytuacją. W każdym razie na chłopięcej, nawet jeszcze niemęskiej twarzy, nie widać było większych emocji. - Dobra. Spróbuję to odzyskać. Potrzebna mi jednak będzie twoja pomoc. Niezbyt kluczowa, wręcz marginalna, ale muszę zdobyć pewne informacje, a sam nie mogę udać się do tego, kto je posiada. Jeśli mi pomożesz, Morris, to zwrócę ci fant w trzy dni. I wszyscy będziemy zadowoleni. Co ty na to?

Przez głowę Morrisa przeleciały swobodne spacery w Duthie Park, włóczenie się godzinami po Balmedie Beach, gdzie chłodne, przesycone jodem powietrze koiło nerwy jak nic innego na świecie. Pomyślał o chwilach spokojnej medytacji w katedrze St.Machar, której majestatyczne wnętrze napełniało nadzieją, że Bóg jednak nie zapomniał całkiem o ludzkości. Mimo że nie wierzył w niego ani trochę. Czysta karta, zdjęty wyrok, spokojne i nieskrępowane życie, bez lęku że jakiś zębaty wychla całą hemoglobinę jaką Leaf nosi przy sobie…

- Zależy mi na wypełnieniu zadania, pewnie nie mniej niż tobie na tym, by przeżyć. Jedziemy na jednym wózku Vince. Zgadzam się, ale pod dwoma warunkami. Po pierwsze - wszystko konsultujesz ze mną, ja jestem szefem operacji. Po drugie - chcę zapewnienia, że się po prostu nie ulotnisz. Baronie, czy zechcesz poręczyć za współpracę pana Virgillo? Twoje wsparcie byłoby dla nas niezwykle korzystne. Nie omieszkam go przedstawić moim szkockim przyjaciołom. Oni mogą wiele, nawet tak potężna postać jak pan, panie baronie, może wiele skorzystać na współpracy. Poza tym, mam wrażenie że coraz bardziej podoba mi się Londyn i docelowo chciałbym tu zamieszkać na stałe. Trudno mi sobie wyobrazić lepszego pracodawcę niż pan baronie. Po sprawie, kiedy zamknę pewien rozdział swego życia, chciałbym wrócić tu i osiedlić się na stałe.

Wyczekująco spojrzał na młodocianego z wyglądu wampira, o prastarym wejrzeniu zielonych oczu. Morris był zadowolony, skłoni Virgillo do wypełnienia umowy, rozliczy się z misji, uzyska amnestię dzięki wpływom pułkownika i zasili szeregi żołnierzy barona. Nigdy do tej pory nie planował niczego z wyprzedzeniem, z dnia na dzień łapał po prostu nici swego losu, tkając z nich materię elastycznie okrywającą kształty rzeczywistości. Teraz sam postanowił zabrać się za formowanie swego przeznaczenia. Myśl była o tyle krzepiąca, że pozwoliła nie myśleć o przeszkodach, jakie na pewno jeszcze będą do pokonania w sprawie Virgillo. Problemy czekać mogą sobie dłużej, dziś będzie okazja do świętowania. Wiaderko pienistej rozkoszy, albo cała wanna nawet! Odynie, na twoją cześć!

- Przypilnuję Virgillo, by nie uciekł z miasta - zgodził się Kantyk. - Lecz nic więcej. To wasze sprawy i tego pułkownika, o którym pan wspomniał. Nie chcę mieszać się do nich, nim nie poznam wszystkich niuansów sprawy. A w Londynie przyda nam się nowy egzorcysta. Nie wszystko da się osiągnąć brutalną siłą, którą zresztą osobiście się brzydzę. Zawsze uważałem, że istoty uważające się za cywilizowane szukają innej drogi, niż nieodwracalna przemoc. Nieprawdaż, panowie?

- Prawdaż, jak najbardziej się zgadzam. Przemoc to ostateczne rozwiązanie. Na pewno damy sobie radę bez niej Vince, prawda? Tu masz mój numer telefonu. Zadzwoń proszę w południe, ustalimy co dalej. Dziękuję za spotkanie panowie, jestem bardzo zadowolony z jego przebiegu. Pańska obecność baronie niezwykle korzystnie podziałała na negocjacje, doceniam to i dziękuję szczerze.

Skłonił się, a jego myśli pobiegły ku wieczorowi unurzanemu w litrach piwa.
 
__________________
Pусский военный корабль, иди нахуй
killinger jest offline