Odchodzili coraz dalej, ale błagalne krzyki mężczyzny ciągle rozbrzmiewały w uszach Marii. Kobieta zaciskała pięści coraz mocniej, ale to nie pomagało - krzyki wwiercały się jej w mózg, choć coraz cichsze, to ciągle przejmujące. Miała ochotę zasłonić uszy. nie pomogło nawet kiedy odeszli za daleko, aby cokolwiek słyszeć. Lynx zachwiał się, podtrzymała go wdzięczna, że może się zająć czymś innym. Nie myśleć. Nawet, kiedy odeszli zbyt daleko, aby cokolwiek dało się usłyszeć, ciągle je słyszała.
Droga była w miarę oczyszczona, niezbyt trudna do przejścia. Brnęli do przodu i choć zdawało się, że nigdy nie dotrą do Misji, to Maria – spoglądająca czasem w niebo – wiedziała, że się zbliżają. Poświęcenie Ezachiela nie mogło pójść na marne. Była to mu winna. Jemu i Waylandowi. Ale było coś jeszcze, poza powinnością. Coś, nad czym nie chciała – nie mogła – się teraz zastanawiać. Wiedziała tylko, że gdyby była sama na tym pustkowiu odpuściła by. Teraz myśl, że każdy krok przybliża ich do celu, do Misji, pomagała przesuwać stopy. Prawa, i znów lewa. I znów prawa. Tylko raz. Tylko jedne krok. I kolejny. Tylko jeden – obiecywała sobie za każdym razem i ciągle szła dalej. Nie chciała nawet zastanawiać się, co napędza Lynxa. Coraz częściej i ciężej wspierał się na jej ramieniu, potykał. Zaciskała tylko zęby i ciągnęła go do przodu. Jeszcze jeden krok. Tylko jeden. Nie pozwoli mu tu zostać.
Po trzech godzinach marszu otaczający ich mrok zaczął, powoli i niechętnie, ustępować – wstawał świat. Teren wymusił na nich wspięcie się na mały pagórek, z którego mieli wgląd na okolicę. Dostrzegli ją - dwie wieże kościoła, otoczone przez zaimprowizowaną barykadę - Misję Ojca Gianniego. Maria ze świstem wypuściła powietrze. Nagle długa seria wystrzałów przecięła horyzont. Kilka wybuchów jeden po drugim rozświetliło okolicę. Misja odpierała kolejny szturm.
-
Zatrzymajmy się na chwilę. - Wydyszał Lynx, z którego całkowicie już spłynął kokainowy szał. Maria rozejrzała się po okolicy. Kilkadziesiąt metrów od nich stał budynek, w całkiem niezłym stanie.
-
Tylko na chwilę. – Zgodziła się niechętnie, prowadząc go do środka. Snajper usiadł na ziemi, wyciągnął z plecaka wodę i wypił połowę prawie jednym haustem. Nagle znieruchomiał. Dobiegł ich odgłos odrzucanego gruzu. Ktoś również próbował znaleźć schronienie w tym miejscu, wchodząc z przeciwnej strony.
Lynx starając się narobić jak najmniej hałasu, ujął karabin w dłonie i skierował lufę w kierunku skąd dochodziły dźwięki. Pokazał gestem Marii, że ma zrobić to samo. Musieli być cicho, może udałoby się im przemknąć, albo pozostać niezauważonym. Maria bez słowa zacisnęła dłonie na kolbie. Czekała.
-
Gdzie jest ten skurwiel? - Z pomieszczenia obok dobiegł ich zachrypły głos.
-
Nie mam pojęcia. Zbliża się ranek… - Właściciel drugiego głosu, ciężko opadł na ziemię. -
Schowaj to co zostało. Poczekamy na teksańczyka, bierzemy, co nasze i ruszamy do Nash.
- Co ze Strzygą? - Zapytał pierwszy.
-
Wiedziała w co się pakuje. Dla mnie mogą ją nawet rozerwać żywcem. Jej ryzyko, jej działka.
- Skończy na Palenisku, dobrze o tym wiesz. - Głos był urywany, jakby mężczyzna się z czymś siłował. Oprócz tego dochodziły do nich charakterystyczne odgłosy kopania.
-
W chuju to mam. Jej sprawa. Nikt nie kazał się jej tam pakować.
- Pewnie i tak.
Mężczyźni zamilkli. Przez dłuższy czas do uchodźców dochodził tylko odgłos pracy. W końcu umilkł i on. Tamci czekali. Maria też, starała się nawet nie oddychać.
Lynx spojrzał w jej stronę. Najciszej jak potrafił, szepnął do dziewczyny:
- To muszą być Ci, którzy współpracowali z Igłą. Na pewno te skurwiele czekają na niego.
- Co robimy? - zapytała też szeptem. -
Czekamy, aż pójdą?
- Nie wygląda na to, żeby się gdzieś wybierali… - Lynx wsłuchiwał się w odgłosy za ścianą. Starcie przy Misji nie wyglądało na specjalnie intensywne, ale bez trudu rozpoznał odgłosy moździerzy i broni małokalibrowej. Co jakiś czas odezywał się CKM.
-
Spróbujemy wyjść na zewnątrz, jak będą wybuchać granaty moździerzowe, może nas nie usłyszą. - brzmiało jak plan.
Dziewczyna pokiwała głową, choć nie do końca rozróżniała, który z dochodzących do niej odgłosów generowały „granaty moździerzowe”. Chyba jednak te najgłośniejsze.
-
Coś zakopują, słyszysz? – wyszeptała.
Faktycznie, chyba znowu coś tam robili, snajper krytycznym okiem rzucił na szkło porozbijane na podłodze, mieli małe szanse na to, że uda im się wymknąć. Bycie nakrytym podczas odwrotu, nie było dla nich korzystne. Mieli by ich jak na patelni.
Maria złapała jego spojrzenie i natychmiast domyśliła się jaka jest druga opcja. Poczuła, jak poci się jej dłoń zaciśnięta na kolbie.
-
Nie … nie umiem. - wykrztusiła.
-
Rozumiem… - odpowiedział, dziewczyna i tak wiele przeszła tej nocy -
… ale obiecaj, że jak wyjdziemy z tego cało, pozwolisz się podszkolić ze strzelania… żebyś mogła się obronić...
Nie zdążyła odpowiedzieć, ze to nie techniczna strona strzelania jest problemem, kiedy dobiegły ich głosy z sąsiedniego pomieszczenia.
-
Słyszałeś? - Rzucił podejrzliwie jeden z mężczyzn. Dźwięki pracy umilkły. - [i] Może idzie ta suka? [i] - Mężczyźni zamilkli.
Lynx z Marią zamarli celując w wejście do pomieszczenia. Dziewczyna zaciskała dłoń na rękojeści najsilniej jak potrafiła - inaczej ręka zaczynała jej drżeć.
-
Coś Ci się popieprzyło. – drugi mężczyzna zbagatelizował obawy pierwszego. -
Tu też to przysyp, dostaniemy kiedyś za to niezły gambel.
- Szkoda, że tyle tego gówna zeszło.
- No.. - Głos roześmiał się. -
Trochę przesadziliśmy z tym gównem. Ale było warto, co?
Przez kilka minut dochodziły do nich tylko dźwięki krzątaniny. Mężczyźni prawdopodobnie jedli. Maria poczuła, że zbiera się jej na wymioty.
-
Idzie. - W końcu odezwał się jeden z nich, chyba wstając.
-
Gdzie?
- Ta.. - Nagle głos mężczyzny urwał się. -
Uważaj! - Wykrzyczał, padając na ziemię. Zaraz za tym padł strzał. Drugi głos również upadł na ziemię rycząc z bólu.
-
Dostałem, dostałem! Kurwa mać, skurwiel mnie uwalił! Ja pierdolę krwawię jak świnia!
- Williams! Skurwysynu! Popieprzyło cię?! Załóż zacisk! - Kolejne strzały rozbiły się o ścianę.
Ustały po kilku sekundach. Usłyszeli jakiś ruch obok, polujący na siebie strzelcy prawdopodobnie zmieniali pozycje, krzycząc jeden do drugiego.
-
Nie masz kasy, Willi? O to Ci chodzi sukinsynu?! - Gdzieś z zewnątrz dochodzi was niewyraźny krzyk tego, który prawdopodobnie ostrzeliwuje budynek.
-
Zabiliście! Zabiliście ich wszystkich sukinsyny!
- Tak przecież chciałeś, do kurwy nędzy! - Wydarł się mężczyzna wystrzeliwując.
Lynx nakazał gestem Marii nie ruszać się. Nie było to potrzebne, kobieta sama wiedziała, że pakowanie się w krzyżowy ogień jakichś porachunków, nie był w ich interesie. Nie było w interesie kogokolwiek. Lynx starał się obserwować na raz obydwa wejścia.
-
Widzisz go? - Wysyczał ranny.
-
Nie… Odpowiedział drugi. - Kolejna kula uderzyła w ścianę pomieszczenia. Ktoś upadł ciężko.
-
Kurwa mać! - Krzyknął ranny, chyba próbując wstać.
-
Rzuć broń, Ice. - Spokojny głos już całkiem wyraźnie dobiegał z zewnątrz. -
Mieliście tylko ich przestraszyć, zranić kogoś… - Głos drżał ze zdenerwowania. -
Spaliliście ich wy pieprzeni psychole.
- Pierdo…! - Kolejny strzał urwał krzyk w połowie. Cisza znów wypełniła budynek.
Lynx nic nie rozumiał z tej rozmowy, brzmiała jak porachunki za zjebane zlecenie czy usługę. Kimkolwiek był ten, który załatwił gości za ścianą był groźny i dobry. Jedyne co mogli zrobić to siedzieć cicho na razie, czujni jak osaczone zwierzęta.
Po kilku minutach nerwowego napięcia i nasłuchiwania zorientowali się, ze mężczyzna się wycofał. Nie słysząc żadnego dźwięku czy ruchu snajper ostrożnie wstał: -
Idę zerknąć co tam się stało - wyszeptał. -
Chodź. - wyciągnął do niej rękę, pomagając wstać.
Maria podniosła się na nogi i ostrożnie, starając się nie robić hałasu, poszła za mężczyzną.
Jej ostrożność była zbędna. Leżących w pomieszczeniu mężczyzn nic nie mogło już obudzić. Krew przestała już cieknąć z dziur na głowach i powoli krzepła. Maria przełknęła ślinę. Powinna już przywyknąć do widoku trupów, w końcu nawet jednego sama… sama. Nie czas teraz o tym myśleć. Poczuła, jak żołądek kurczy się boleśnie, próbując przepchnąć się na zewnątrz przez jej przełyk. Odetchnęła głęboko hamując mdłości i odwróciła się, gwałtownie, od ciał.
-
Sprawdzę, co zakopali – powiedziała, odpinając crovela.
Lynx przyklęknął obok trupów i zaczął przeszukiwać ubranie i plecaki.
-
Kurwa, niech mają antybiotyki i morfinę. – mruknął sam do siebie, przetrząsając ekwipunek mężczyzn. Broń, amunicja, ubrania, jakaś żywność.. jest. Kilka nieoznakowanych fiolek, tornado, automatyczny podajnik z dawką morfiny. Odetchnął z ulgą, rozpiął pasek w spodniach i zsunął je z prawego biodra. Sięgnął ręką za siebie i przycisnął podajnik do pośladka. Po chwili ból w nodze i całym ciele przygasł, zbladł.
Spojrzał na dziewczynę, mocująca się z metalową skrzynką, którą wyciągnęła z rozkopanej ziemi.
-
Wygląda jak skrzynka na amunicję. – stwierdził, podchodząc bliżej. –
Kłódka.. nie będziemy szukać klucza. – uśmiechnął się, jakby właśnie powiedział jakiś świetny żart. Wziął łom i rozwalił kłódkę. Otworzył delikatnie.
W środku zobaczyli przesączone smarem szmat. Lynx sięgnął do środka i wyciągnął
coś metalowego .
-
Granaty – odpowiedział na niezadane pytanie. –
Pięć sztuk. Sporo warte. Masz ochotę na fajerwerki?
Kobieta popatrzyła na swój plecak i ekwipunek zabrany zabitym mężczyznom.
-
Niby niedaleko do Misji… Wydajesz się być w lepszej formie, ale to złudzenie. Truciznę masz już w całym organiźmie, wysiłek, adrenalina.. Morfina nie wystarczy na długo. Przytłumia ból, ale nie daje ci siły. Nie usuwa trucizny. Nie dam rady holować i ciebie, i tej skrzyni. – wyjęła mu granat z rąk i ostrożnie zawinęła na powrót w szmatę. –
Zakopiemy ją z powrotem.. wrócimy po nią później.
- W porządku – powiedział. –
Zabierzemy leki, broń i kurtki. Są cieplejsze, a idzie zima. Zima i Nowy Rok. Będą jak znalazł. – wskazał ręką na skrzynkę i znów się zaśmiał. –
Rozumiesz?
- Jasne. - odpowiedziała zmęczonym tonem wpychając skrzynkę na powrót do dziury. -
Fajerwerki. Zakopię ją z powrotem, ty oszczędzaj siły.
Szło jej opornie, ręka dawała znać o sobie coraz bardziej. Nie wiedziała, czy nadwyrężyła ją w czasie marszu, czy uszkodziła sobie coś na nowo wskakując do rudery.
Ruszyli dalej. Tak blisko, a tak daleko. Maria była już bardzo zmęczona. Nowy plecak – choć wygodniejszy, niż jej – ciążył coraz bardziej. Kurtka ściągnięta z trupa przesiąknięta była zapachem poprzedniego właściciela. Lynx szedł wolniej z każdym kolejnym krokiem, właściwie wlókł się noga za nogą, opierając na niej ciężko. Oddychał płytko, chrapliwie. Już nie próbował żartować. Nawet mówienie stało się dla niego za trudne. Zamglony wzrok miał wbity w ziemię. Kiedy potknął się po raz kolejny i musiała prawie podnosić go z zamarzniętej gleby, pomyślała, ze nie da już rady iść dalej. Że zamarzną tutaj, kilometr od Misji. I ta myśl rozśmieszyła ją tak, że jeszcze raz znalazła siły.
Resztę pamiętała jak przez mgłę.
Tunel. Trupy. Mężczyzn celujących do nich z karabinów.
„Wyskakuj z ubrania, mała” rzucone lekkim tonem. Przeszukanie bagaży i konfiskatę – ‘zabranie w depozyt” - całej długiej broni. Swoje zmarznięte palce rozpinające kamizelkę i kurtkę Lynxa, aby umożliwić strażnikom przeszukanie jego bezwładnego ciała.
„Jest ledwie ciepły, mała. Nie wolisz nam dotrzymać towarzystwa?”
Lazaret, w którym śmierdziało gorzej niż w rzeźni. A już na pewno było dużo brudniej.
„Tam” ktoś wskazał jej kawałek podłogi pod obdrapaną ścianą. „
Żołnierz? To oznacza krótsza ścieżkę. Max 6 godzin czekania. Masz szczęście, ze jesteś z żołnierzem, mała.” - poklepał ją po ramieniu.
Wtedy się wściekła.
Nie wiedziała nawet, czy bardziej chodziło o kolejną „małą”, czy o ton, czy o to, ze wlokła się tutaj całą noc, czy może raczej o to, ze Lynx zdecydowanie nie miał do dyspozycji sześciu godzin. A może o Ezachiela. Trupy. Lub wszystko razem.
Nawrzeszczała na faceta. Nawyzywała go, używając słów, których nawet nie miała pojęcia, ze zna. I że przejdą jej przez gardło. Ale przeszły, lekko, jakby to był jej codzienny język. Patrzył na nią, niespecjalnie przejęty, z rodzajem zadumienia. Na koniec go walnęła. A potem – w zupełnej bezsilności, bo próbował odejść odganiając się od niej – rozpłakała się.
Westchnął. A potem spojrzał na ich wypchane plecaki.
-
No dobra, mała. Widzę, że jesteś zdeterminowana, żeby ten twój żołnierz przeżył. Za 10 naboi go obejrzę. Wstępna selekcja, rozumiesz - puścił do Marii oko, a potem nachylił się nad Lynxem.
-
Mów, co mu jest, przecież nie jestem prorokiem - rzucił do niej gniewnie, kiedy w końcu, zmęczona swoim wybuchem, oparła się o ścianę, ciężko oddychając.
Wysłuchał, zaglądając Lynxowi w oczy.
-
Nie szkoda ci na niego gambli? - upewnił się. -
Trzeba mu przefiltrować krew. Dializa kosztuje, mogła byś za tą cenę przeżyć kilka ładnych dni, może dłużej, jeśli zaczniesz oszczędzać. Lub zarabiać. – uśmiechnął się, lustrując ją od stóp do głów. –
Masz coś z ręką, jak widzę, ale poza tym – wszystko wydaje się być na swoim miejscu.
- No pogadaliśmy, teraz pokaż co tam masz. - wskazał na plecak.
Pół godziny później, Maria była uboższa o jakieś 300 pocisków. Znała ceny. Nawet niespecjalnie przeszkadzała jej świadomość, że właśnie została orżnieta jak dziecko. Nie miała siły na rzetelne nogocjacje. Nie czuła igły zszywajacej na powrót poszarpane ramię. Lynx leżał na pryczy, podpięty do jakiś rurek.
Dotarli do Misji Ojca Gianni. Dali radę. Lynx miał przeżyć. Czemu nie czuła radości? Czemu nic już nie czuła? Była jak pusta skorupka jajka.