|
Archiwum sesji z działu Postapokalipsa Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie Postapo (wraz z komentarzami) |
| Narzędzia wątku | Wygląd |
08-12-2014, 23:55 | #1 |
Reputacja: 1 | [Neuroshima 1.5] Droga ku nadziei +18 - SESJA ZAWIESZONA Rozdział II : Zaadaptuj się 23.11.2056 03:29 Ezechiel leżał na steranym śpiworze spoglądając na migoczące nad nim gwiazdy. Zakaszlał ciężko, zwijając się w kłębek. Zimna noc kłuła jego ciało, wdzierając się lodowatym strumieniem, do wciąż krwawiącej rany. Deakin zmobilizował wszystkie swoje siły, podciągając się na rękach i rozchylając poszarpany materiał wojskowych spodni. Zakręcona staza nie była już w stanie powstrzymać uciekającego z niego życia. - Ty.. stary dziadzie. – Wycedził zakrwawionymi wargami. Prawie się uśmiechnął myśląc, że przecież ta kula wyświadczyła mu przysługę. Upływ lat i tak w końcu by go dopadł, tak jak zabrał z tego świata jego brata. Przynajmniej nie umrze trawiony przez jakąś chorobę, wpatrując się w litościwe spojrzenia swoich bliskich. Ezechiel miał już ponad siedemdziesiąt lat, choć upływ lat mocno go do tej pory oszczędzał. Jednakże w tej właśnie chwili, wykrwawiając się w tak jak i on, prawie umarłych ruinach, czuł, że starość w końcu siadła mu na karku, okrutnie zaciskając na nim swoje szpony. Mszcząc się za to, czego dokonał od tych trzydziestu paru lat, które minęły, od czasu gdy spadły bomby. Było mu dane zobaczyć to wszystko, co dokonało się z ludźmi i zdechnąć, jak potrącony przy autostradzie pies. Przy tym wszystkim nie pozostawał bez winy. Nigdy do tej pory nie zdobył się nawet na taką refleksje, idąc ścieżką zasłaną trupami, trzymając w jednym ręku pistolet, a w drugiej nóż. Zabijał ludzi, którzy zasłużyli, zabijał też całkiem niewinnych. Przez przypadek i z pełną premedytacją. Zawsze by iść dalej, brodząc we krwi, by się nie zatrzymać i nie położyć się gdzieś w ciszy, wśród stosu ciał. Ale teraz to wszystko się zmieniło. Uszła z niego cała wola walki. Naciągnął kapelusz na głowę i czekał. - Wstawaj, stary pierdzielu. – Znajomy głos prawie go ocucił. Deakin przetarł oczy, zostawiając na swojej twarzy krwawą smugę, ledwo dostrzegalną w świetle księżyca. Poruszył się niespokojnie, naruszając stazę zaciśniętą na jego udzie. Z przestrzelonej tętnicy znów buchnęła krew. - Kto..? Kto tam? – Wysapał Deakin, mimowolnie sięgając do kabury z Coltem. W ciemnościach mężczyzna widział cień powoli idący w jego stronę. Dłonie kowboja mimowolnie zaczęły się trząść. Nie czekając dłużej wyszarpał broń celując w zbliżającą się sylwetkę. Palec spoczął na spuście wciskając go z całej siły. Broń nie wypali. Ezechiel przeklnął szpetnie, wypuszczając ją zrezygnowany z rąk. - To ja. – Z mroku wychylił się mężczyzna niewiele od Deakina młodszy. Miał na sobie długi czarny płaszcz, a w ręku ściskał drewniany krzyż, który Ezechiel zdarł z martwego Nathana. - Ray? – Wydusił rewolwerowiec. Przed nim stał jego pochodzący z federacji przyjaciel – Ray, mężczyzna, który przywiózł go pewnego dnia upalnego lata przywiózł go do jego rodzinnej miejscowości, by tam mógł pożegnać swojego zmarłego brata. Ray odjechał zanim łowcy niewolników spalili farmę Deakinów i Ezechiel nie widział go od tamtego czasu. A teraz mężczyzna stał przed nim uśmiechając się złośliwie. - Nie. – Odezwał się cień zmienionym, lecz wciąż znajomym głosem. – Nie, staruchu. – Kowboj podniósł wzrok. Tym razem stał przed nim on sam, ale o prawie sześćdziesiąt lat młodszy. Młody morderca wpatrywał się umierającego Deakina, wciąż ściskając krzyż, z tą różnicą, że teraz spływała z niego ledwo dostrzegalna w ciemnościach krew. - O.. opad. – Wyszeptał konający rewolwerowiec. – Cholerny Opad... - Albo sumienie. – Rzucił ironicznie chłopak. – Umierasz? – Zapytał już całkiem poważnie. - Pieprz się. – Wycedził Ezechiel, próbując zacisnąć pięści. – Pieprz się. – Mimo mocnych słów Ezechiel czuł, jak dogłębna pustka, która towarzyszyła mu wiernie przez ostatnie lata niedoli, nieuchronnie wypełniała dawno już zapomnianym uczuciem. Przerażeniem. Strachem, które odczuwa dzikie zwierze niespodziewanie złapane w sidła. Bezradne, targane szaleńczym bólem, jeszcze wierzgające, ale już w zasadzie tylko czekające na myśliwego, który pojawi się w końcu o świcie by zakończyć wilczy żywot. - Boisz się, Teksańczyku. – Ostra chrypa zamieniła się w delikatny głos Marii. Dziewczyna klęczała nad nim, gładząc go po policzku. Nie przypominała już tej, która kilka godzin temu opłakiwała jego wybór. Teraz była spokojna, wpatrując się w niego pełnym zrozumienia spojrzeniem. Ezechielowi od razu przyszedł na myśl pies wpatrujący się w swojego pana. Spojrzenie dziewczyny gwałtownie zmieniło się, a stojący przed nim wilk wyszczerzył wściekle kły. Ezechiel w agonii sięgnął instynktownie do kabury rewolweru nie natrafiając na dobrze znany mu kształt. Bestia zwinnie odbiła się tylnymi łapami doskakując do swojej ofiary. - Sukinsy... – Wydyszał starzec chwilę przed tym, gdy kły wilka zagłębiły się w jego ręce. Rewolwerowiec ryknął z bólu, który otrzeźwił go jednak na tyle, by halucynacja rozwiała się na krótki moment. Ezechiel dostrzegł w świetle księżyca inne zwierzęta ucztujące już na ciałach rozrzuconych wokół. Napierający na niego wilk jeszcze mocniej wgryzł się w ramię starca. Zwierze odskoczyło do tyłu wyrywając krwawy ochłap mięsa. Deakin odruchowo zakrył drugą dłonią ranę, natrafiając palcami na okrutnie poszarpaną tkankę i twardą kość. Wilk pospiesznie przełknął ochłap, przysiadając na tylnych łapach. Po chwili wstał na nogi i wyciągając ludzkie dłonie w kierunku kowboja, ruszył do przodu. Ten patrzył na niego, bezbronny, sparaliżowany przez strach. - Błagam.. – wyszeptał. – B-błagam! – Wył już z przerażenia. Sylwetka była nie poruszona. Jej ręce przekształciły się w ostre szpony, zęby w kły. Ezechiel pomyślał o swoim bracie. O Marii. Tępe uderzenie. Strzał. I nic. Cisza tylko. 24.11.2056 04:17 - Kim jesteśmy?! – Mężczyzna ryknął stojąc na wraku ciężarówki do kłębiącego się pod nim tłumu. Sczerniały od ognia plac po brzegi zapełniony był przez słuchające go sylwetki. Stali, siedzieli, wszyscy bez różnicy wpatrzeni w przemawiającego. Ten przechadzał się w tą i z powrotem po pojeździe, sycąc się wyczuwalnym podnieceniem tłumu. Czekali na jego słowa, wiedzieli od kogo je przynosi. Zdawali sobie sprawę, jak ważny jest posłaniec, ten który może stać tuż obok Niego. Silny z niesmakiem obserwował tą scenę z walącego się budynku. Tłum odpowiedział mówcy potężnym krzykiem dziesiątek gardeł, mieszającym się ze sobą, tak, że tworzyły niezrozumiały bulgot. - Nie słyszałem! – Wykrzyknął mężczyzna. Jego twarz rozświetliło światło wystrzelonej nieopodal racy. Na pierwszy rzut oka przypominał człowieka, który został okrutnie poparzony na całym ciele, a jego rany nie chciały się goić. Dopiero po chwili uważny obserwator, który nie dał się zwieść pierwszemu wrażeniu, dostrzegał zwyrodniałe porosty pokrywające ciało przemawiającego. Mutant – dziecko nowego, niedoskonałego świata. Stojący u jego stóp pobratymcy krzyknęli jeszcze głośniej. Niewątpliwie ich wrogowie czekający przecznice dalej musieli ich słyszeć. - Mutantami! – Tłum ryknął z radością. Przemawiający podniósł ręce, pozwalając tamtym wiwatować. Silny splunął słysząc to. Siedzący obok niego żołnierz oderwał się od ładowania naboi do magazynku i spojrzał na niego obojętnie. - Odmieńcami. Tym jesteśmy. Pieprzoną gromadą dzikusów. – Wyszeptał Silny. Mówca ruchem ręki uspokoił stojących pod nim mutantów. - Wiecie co to znaczy? – Zapauzował wpatrując się w ogień na horyzoncie. – Stąpamy po naszej ziemi! Naszym miejscu, które powstało na gruzach tego, czego ludzie nie potrafili szanować! - Od kiedy Silny straciłeś wiarę w NASZĄ MISJĘ? – Towarzysz Silnego zapytał ironicznie, nieumiejętnie przy tym naśladując ton przemawiającego przywódcy. - Wcześniej to miało jakiś sens. - Silny mówił chyba tylko do siebie, nie zadając sobie nawet trudu by odpowiedzieć na pytanie, czy nawet spojrzeć w stronę wojownika. - Zanim zrzuciliśmy sobie Opad na łby. Teraz to wszystko – machnął ręką wskazując na rozciągające się pod nimi ruiny miasta. – Nie ma najmniejszego sensu. Nic tu nie urośnie. Nie mamy szacunku do tej ziemi, tak jak nie mają ludzie. Wszyscy na równo pracujemy nad naszą zagładą. – Odpalił papierosa, nie zaciągając się jednak. – Rozpieprzyliśmy to wszystko, sądząc, że jakoś damy radę poskładać z powrotem, jak tylko to gówno się skończy. A się nie skończy. Jeżeli nawet to przeżyjemy, to popadamy z głodu, tej albo najdalej następnej zimy. Zwyczajnie. To koniec. Je... – Chciał dodać coś jeszcze, kiedy z mroku wyłonił się kolejny mutant. - Czy ty już nic nie pamiętasz pieprzony skurwielu? – wycedził ze złością wpatrując się w Silnego. – Jak kurwa żyliśmy w kanałach, wpieprzaliśmy gówno, handlowaliśmy naszymi pobratymcami, żeby sami przetrwać? Nie pamiętasz to kurwy nędzy? Jak i tak przychodzili i mordowali, niezależnie jak głęboko staraliśmy się przed nimi schować? – W oczach mutanta płonął ogień. – Nie zatrzymamy się? Rozumiesz Silny? Dociera to do twojego pustego łba? Nie potrzebujemy jedzenia, żeby przetrwać zimę...– Mężczyzna stanął nad mutantem, podnosząc pięść do jego oczu. Silny spojrzał na nią bez zainteresowania – Bo wiosną nas tu już nie będzie. Tak samo jak tego pieprzonego miasta. I nikt nie stanie nam na drodze, żeby tego dokonać. Rozumiesz? Nikt, Silny. Nawet Ty. - I co wam to da? – Mutant zdjął hełm, przyglądając się rozmówcy. – Ta wojna dawno straciła sens. - Ty.. skurwielu. – Wydyszał tamten łapiąc go za hełm i brutalnie kierując jego twarz w stronę okna. – Patrz kurwa! Spójrz, do cholery! – Na horyzoncie jasno płonął wielki stos. Palenisko. - Albo my albo oni, Silny. - Albo nikt, bracie. Albo nikt. 24.11.2056 08:23 Wybuch uderzył tuż obok nich. King szarpnął kierownicą w prawo próbując wyminąć grupkę biegnących do schronienia uchodźców. Łazik zawył i z piskiem opon zjechał z drogi. Randall szarpał się z pasem bezpieczeństwa próbując przypiąć się do siedzenia. Wszędzie na ulicy leżeli zabici i ranni. Okoliczne budynki pocięte były kulami, niektóre nosiły ślady pożaru. Misja Ojca Gianni była tuż za nimi. - Trzym...! – Krzyknął King naciskając mocno na hamulec. Mężczyźni uderzyli z impetem o deskę rozdzielczą pojazdu. Silnik momentalnie zgasł. Pojazd zdążył jednak wyhamować, zanim długa seria karabinu maszynowego przecięła ulicę i biegnącego kilka metrów od nich żołnierza. Chłopak upadł na ziemię, wyrzucając ręce do góry, po czym znieruchomiał. Po chwili dopadła do niego młoda dziewczyna, wyjmując mu z rąk karabin i biegnąc dalej. Clyde podniósł głowę trzymając się za przecięty łuk brwiowy. Siedząca z tyłu Ira płakała bezgłośnie. Druga seria uderzyła w maskę pojazdu, krzesząc przy tym iskry. King zerwał się, próbując wycofać, samochód jednak nie zareagował. Kolejny pocisk moździerzowy z gwizdem uderzył w stojący nieopodal budynek. Z okien buchnął płomień, wlewając się na ulicę. Z opętańczym krzykiem przez jedno z nich wyskoczył płonący człowiek, podrygując karykaturalnie w daremnej próbie ugaszenia się. W końcu upadł na ziemię, cały czas wyjąc z bólu. Kolejna seria ucięła jego krzyk. - Spierdalajmy stąd! – Krzyknął Fray strzelając w stronę niewidocznego wroga. Clyde jeszcze raz szarpnął za stacyjkę, próbując wskrzesić silnik. Łazik zawył, nie dając się jednak odpalić. Spec ze złością uderzył pięścią w kierownice. Jeden z uchodźców przebiegł przez ulicę, doskakując do pojazdu. W kilka chwil znalazł się na tylnym siedzeniu obok Iry. - Błagam! Zabierzcie mnie stąd! – Wykrzyknął. Siedzące obok niego dziecko schowało twarz w rękach, próbując się odsunąć od nieznajomego jak najdalej. Fray odwrócił się w jego stronę i mocnym uderzeniem korpusu karabinu złamał nos. Krew trysnęła zza skołtunionych włosów przykrywających twarz uciekiniera. Ten odruchowo złapał się za twarz wystawiając się na drugie uderzenie. Kolejny pocisk moździerzowy upadł blisko nich zasypując walczących pyłem i gruzem. - Zostaw! Pozwól jechać! – Krew zalewała twarz uchodźcy podnosząc ręce w obronnym geście. Kolba karabinu wędrowcy co raz zbijała je w dół, torując sobie drogę do poobijanego mięsa. - Z wozu! – Fray metodycznie okładał mężczyznę po całym ciele. Ten kompletnie przestał się już bronić, wczepiając się w przedni fotel, wciąż nie dając wypchnąć się z łazika. - Nie zostawiajcie! Nie zostawiajcie! Na śmierć! – Wydzierał się, próbując zasłaniać przed kolejnymi atakami. Randall prawie stanął nad nim, raz za razem uderzając kolbą w czaszkę mężczyzny. Ta trzasnęła nieprzyjemnie, a jego chwyt zwiotczał. Mocnym szarpnięciem Fray wyrzucił bezwładne ciało z łazika. - Zostaw go, zostaw! Wysiadamy! – Krzyknął King, starając się nie patrzeć w stronę zmasakrowanego mężczyzny. Czerwona smuga karabinowego pocisku zrykoszetowała od karoserii, wzbijając się w powietrze. Gdzieś wybuchł granat, ktoś wykrzykiwał urywane komendy. Spec rzucił się do tyłu wozu, łapiąc za swój plecak i biorąc Irę na ramiona. - Zaraz! – Odkrzyknął Fray w tym samym momencie szarpiąc się z samochodową radiostacją, próbując zerwać ją ze statywu. - Zostaw to! – Krzyknął zdezorientowany spec. – Uciekajmy! – Fray spojrzał na niego ze złością, ale nic nie odpowiadając, złapał za zasobnik i zarzucił go sobie na plecy. Trzech uchodźców wypadło na drogę strzelając w stronę zabudowań. Jeden z nich upadł na ziemię trzymając się za gardło. Dwaj pozostali wskoczyli w wyrwę w betonie znikając z oczu podróżnikom. - Tam! – King wskazał w to miejsce ruszając do biegu. Fray ruszył za nim, przytrzymując opatrunek na głowie. Kilka pocisków rozbiło się tuż pod ich nogami, zmuszając ich do przyspieszenia tempa. Pierwszy do rowu wpadł Fray, celując w głąb czegoś co okazało się ciągnącym pod ziemią korytarzem. Zaraz za nim wpadł King, ciężko dysząc. Mała Ira zasłaniała oczy, drżąc z przerażenia. - Kompletnie oszalałeś? – King wysyczał. – Co to miało być? - Tunel serwisowy. - Powiedział Fray kompletnie ignorując pytanie. – Wybuch musiał go wcześniej odsłonić. – King spojrzał w głąb przytłaczającego ciemnością korytarza. Wyobraźnia natychmiast podsunęła mu obrazy rozwścieczonych Croats, które dopadły ich w czasie przeprawy pod Paleniskiem. - Tamci musieli nim pójść. – Rzucił niepewnie, dając za wygraną. – Pewnie prowadzi do kanałów, albo może metra. - Zastanawiał się głośno. – Chyba jest często wykorzystywany. – Wskazał na charakterystyczne ślady spalenizny na ścianach i suficie pochodzące od pochodni. - Droga do Misji? – Zapytał autostopowicz wciąż patrząc przez kolimator M4. - Pewnie tak... – King poprawił oporządzenie. Fray załadował kolejny magazynek do M4 i przewiesił broń przez plecy. Z kabury na udzie wyciągnął skróconą strzelbę, biorąc za cel czerń tunelu. - Idziemy. – Rzucił nie odwracając się za siebie. Mężczyźni ruszyli przed siebie, zostawiając za plecami starcie toczące się na ulicy. Po kilkunastu metrach wyciągnęli latarki oświetlając sobie drogę. Tunel był dosyć szeroki, dwóch mężczyzn z łatwością mogło iść obok siebie. Przejście było odgruzowane, pozwalając z łatwością schodzić w dół. Niewątpliwie ktoś często używał tego przejścia i zadbał o niego. - Czujesz? – King zaciągnął się stęchłym powietrzem. Fray potwierdził kiwnięciem głowy. Kiedy wyszli zza rogu z całych sił uderzył ich zatykający smród spalenizny. Korytarz znacznie się rozszerzał, prowadząc ich do dużych rozmiarów hali. Światła latarek wyciągały z mroku popalone wraki samochodów. Wszystko pokryte było sadzą, unoszącą się w górę przy każdym kroku. Fray starł pot z brudnego czoła. Hala wciąż była rozgrzana po pożarze, który musiał rozszaleć się tutaj zaledwie kilka dni temu. King zasłonił twarz Iry szmatą. Dziewczynka wciąż wyglądała na przestraszoną kurczowo przytulając się do jego boku. Clyde nie zwracając na to uwagi, uklęknął wkładając dłoń w proch pokrywający całą podłogę. Roztarł go w palcach i przyłożył do twarzy. W nozdrza uderzył go intensywny smród zgniłych ryb. King wyprężył się jak struna, naciągając na twarz maskę przeciwgazową. - Maski! – Krzyknął, drugą wkładając Irze. Stojący obok Fray już zaciągał paski swojej. - Co jest?! – Wycharczał przez filtr. - Biały fosfor.... – Odpowiedział King, wodząc światłem dookoła. – Ktoś podpalił to miejsce. - Stary parking samochodowy? – Rzucił wątpiąco Fray, przyglądając się stojącemu nieopodal wrakowi ciężarówki. - To nie był tylko parking... – King patrzył prosto w oczy wypalonemu człowiekowi. W ręku trzymał stopiony kawałek materiału. Latarki wyławiały jednego po drugim kolejnych zabitych. Mężczyzn kobiety i dzieci. Poskręcane ze sobą ciała, próbujące przed śmiercią znaleźć osłonę przed chemicznym żywiołem. Niektórzy leżeli samotnie, jednakże większość z nich zbita była w grupki, jak najdalej od korytarza, który zaprowadził tutaj wędrowców. Dokoła walał się potopiony sprzęt codziennego użytku – resztki poszarpanych schronień, mebli i ubrań. Nigdzie jednak nie dostrzegli broni. - Ci ludzie tu żyli... To osiedle. – Dokończył. Fray nie mówiąc nic ruszył przed siebie. Zawieszona na kamizelce latarka podrygiwała dodając całej scenie groteskowego wymiaru. King przysiadł na wypalonym wraku, przyglądając się odchodzącemu żołnierzowi. Jego usta poruszały się bezgłośnie. Absurdalne myśli krążyły mu po głowie. Ile ludzi mogło żyć na takim parkingu? 300 osób? Ale tu pewnie było ich mniej, musiało być ich mniej, z 60 osób maksymalnie, kim jest ten, który wymordowałby tak okrutnie 60 ludzi? Sylwetki mutantów, łamiące się jak suche drzewa podczas burzy, ulica wijąca się pod strzałami, dziecko z kobietą wypadająca z okna, detonator w jego rękach, Roadblock rozstrzeliwujących klęczących jeńców. Fray. Fray mógłby coś takiego zrobić. King zerwał się z wraku ciągnąc za sobą Irę. Nie miał pojęcia, co chciał zrobić. Ruszył w kierunku mężczyzny ściskając w dłoni rewolwer. Fray. King stanął zaraz za nim. Krew pulsowała mu w skroniach, czaszka prawie płonęła od ciężaru wspomnień ostatnich dni. Trupów jakie zostawili za sobą. Rodzinę Morganów. Opad, cały ten syf. Będący obok Randall zastygł w bezruchu, spoglądając przed siebie. - Fray... – Odezwał się lekarz, ciężko dysząc przez filtry maski. Kręciło mu się w głowie, czuł się jakby zaraz miał zwymiotować. Żołnierz nie odpowiadał. - Fray! – Krzyknął drżącymi ręką ściskając broń. Ira próbowała się wyrwać z jego żelaznego uścisku, jednak King nawet tego nie zauważył. - FRAY! - Tamten podniósł tylko dłoń w geście ciszy. Stał nieruchomo obserwując kłębiące się pod ścianą kształty. Promień latarki padał na kolejną grupę zabitych. - Stać, kurwa! – Fray z podniesionymi rękami wyłonił się z mroku. Kilku mężczyzn na końcu korytarza kryło się zza pospiesznie wzniesioną barykadą z gruzu i worków z piaskiem. Jeden z nich wodził lufą karabinu po sylwetce żołnierza, reszta przypatrywała mu się tylko z niepokojem. Kilkadziesiąt metrów dalej, tam gdzie nie sięgało światło ognisk leżał King z karabinkiem Randalla przypartym do policzka. - Nie strzelaj. Idę do misji. – Powiedział Fray uspokajającym tonem. – Jestem uchodźcą, chcę tylko przejść. - Jak każdy, koleżko, jak każdy. – Rzucił strażnik, nie obniżając jednak broni. – Rozbieraj się. - Mogę wam zapłacić. – Odpowiedział Fray, wbijając wzrok w tamtych. - Słuchaj gościu w dupie mam twoje gamble. Wypieprzaj z łachów. – Chudy strażnik pogroził mu obciętą strzelbą. Fray doskonale zdawał sobie sprawę, że jeżeli wypali, to nie ma szansy, żeby go nie trafił. - Musimy sprawdzić, czy nie masz widocznych mutacji, albo nie ukrywasz dynamitu, czy innego gówna. – Wyjaśnił drugi wartownik zarzucając karabin na plecy. Jego akcent i sposób wyrażania zdradzał przybysza z rejonów Federacji. – Nie bierzemy gambli za przejście, wolą Ojca jest przepuszczać każdego, kto potrzebuje pomocy. – Mężczyzna uśmiechnął się przyjaźnie. – Naszym zadaniem jest by nikt nie nadużył tej gościnności. Fray zbliżył się o kilka kroków, powoli zdejmując z siebie swój ekwipunek i rzucając go pod ścianę. Rzucił wzrokiem na barykadę. Na ogniu w pustej skrzynce na amunicje gotował się niezidentyfikowany wywar, obok leżało kilka brudnych materacy. Fray nigdzie nie widział łusek, ani śladów po walce. - Sprawdźże go. – Jeden ze strażników podszedł do Fraya, lustrując go pobieżnie. Drugi przekopał się przez jego ekwipunek, co jakiś czas przyglądając się z podziwem pojedynczym egzemplarzom umundurowania i broni. - Dobra, możesz przejść. – Fray ubrał się pospiesznie, po czym wywołał Kinga. Kilka chwil później spec stał obok niego z dziewczynką. Strażnicy widocznie przyzwyczajeni do takich sytuacji, nawet nie skomentowali pojawienie się kogoś jeszcze. Pospiesznie przeszukali ekwipunek nagiego fizyka, jeden z nich poklepał Irę i przepuścili uchodźców dalej. - Ci ludzie tam... – zapytał King wskazując za siebie. - Uchodźcy.. – Jeden z wartowników zaczął smutno. – Czekali na wejście. - Szli w za dużej grupie nie mogliśmy od razu wpuścić wszystkich. - Przerwał mu kolejny. - Skurwiałe mutki. Nawet nie było kogo gasić... – Zakończył pierwszy. King pokiwał głową i w ciszy ruszył dalej. Gdy tylko minęli posterunek Fray odezwał się cicho. - Pieprzeni amatorzy. – Wycedził. King spojrzał na niego pytająco. – Najpierw pozwalają mutantom podejść tak blisko, a teraz nawet nie kazali rozebrać się dzieciakowi. – Dodał wskazując na wlekącą się w ogonie Irę. – Niewiele wyciągnęli z ostatniej lekcji. Głupcy. – Dodał. - To nie są żołnierze. – Odpowiedział King. – Po prostu się boją i robią, co mogą, żeby się bronić. - Bezskutecznie. – Rzucił trochę na odczepnego Fray. Mężczyźni posuwali się dalej przez rozpadający się korytarz. Odgłosy pojedynczych strzałów dochodzące z powierzchni zdawały się być coraz mniej wytłumione przez solidny strop. W końcu dotarli do końca korytarza, które okazało się kolejnym zawalonym wykopem, prowadzącym na zewnątrz. Oślepieni światłem słonecznym wyłączyli latarki i ruszyli na powierzchnie. Wyszli kilkadziesiąt metrów na wprost wzniesionego naprędce ogrodzenia z szeregiem luf wycelowanym w ich stronę. Stali naprzeciw dawnej stacji kolejowej, teraz umocnionego punktu obronnego. Za posterunkiem widać było pokaźnych rozmiarów katedrę. Jedna z wież zawaliła się, ale dwie pozostałe wciąż pięły się w niebo. Same barykady wyglądały na solidne, worki z piaskiem chroniły obrońców, a na przedpolu panował ciężki karabin maszynowy, teraz biorący sobie za cel Kinga. Jeden z pociągów, wciąż stojący na torach straszył przestrzelinami i krwią rozmazaną na powybijanych oknach. Dokoła leżały zmasakrowane trupy zmutowanych zwierząt. Powietrze przesiąknięte było jeszcze wonią prochu. - Jednak nie jest tak źle z ich obroną. – Wycedził King podnosząc ręce w górę. – Nie strzelać! – Krzyknął. – Jesteśmy uchodźcami! – Obrońcy gestami nakazali się zbliżyć, po czym dwóch z nich opuściło broń ruszając w ich kierunku. - Ranni? – Brodaty mężczyzna opuścił broń przyglądając się wędrowcom. – Cześć mała. – Szczerze uśmiechnął się do Iry. - Nie... – Fray poprawił bandaż na głowie. – Nic, w czym potrzebowalibyśmy pomocy. Chcemy tylko przejść. - Do Nashville? – Mężczyzna przykląkł wyjmując z kamizelki kawałek przypominającej cukierki masy. Podał je Irze. Dziewczynka nie pewnie wyciągnęła po nią dłoń, dziękując gestem głowy. - Nie bój się mała. – Wartownik spojrzał na Kinga, uśmiechając się. – Jak masz na imię? – Ira nie odpowiedziała znikając za Clydem. – Nie jest córa zbyt rozmowna, co? - Nie, nie bardzo. – Przytaknął odrobinę zmieszany Spec. – Tak, do Nashville. – pospiesznie zmienił temat. – Byliśmy w większej grupie, ale się rozdzieliliśmy. Wczoraj w nocy, pozostali powinni tutaj dotrze... – King nie skończył, kiedy mężczyzna przerwał mu, ruszając w stronę worków z piaskiem. - Porozmawiamy w środku. – Uciął, idąc przodem. Towarzyszący mu strażnik stanął za plecami podróżników, wskazując gestem kierunek. Fray trzymając za uchwyt karabinka wszedł za pierwsze ogrodzenia. Znajdowało się tu kilku strażników. Na pierwszy rzut oka wyglądali na doskonale przygotowanych do obrony tego miejsca. Hełmy, maski przeciwgazowe, kamizelki kuloodporne, karabiny oraz pełne ładownice. Jednakże Fray po chwili dostrzegł coś więcej. Poszarpane ubrania, niedbale zawiązane opatrunki, skrajne wyczerpanie i ledwo palące się iskry w oczach. Niewątpliwie żołnierze walczyli już kilka dni i byli na skraju wytrzymałości. Randall wyobraził sobie domek z kart, zabrać jedną z nich i cała konstrukcja sypie się za jednym zamachem. - Wczoraj w nocy przybyło trochę ludzi. Teraz też idzie dużo, ciężko będzie wyłapać tych konkretnych. – Razem z mężczyzną zbliżyli się do wejścia na teren Misji. Prowadziło ono przez stary pociąg pasażerski. – Mamy na środku tablicę informacyjną. Jeżeli umiecie czytać oczywiście... Zresztą jeżeli nawet nie, to jest tam kilku gości, którzy mogą napisać i przeczytać ogłoszenia za gambla, albo dwa. – King wciąż był jednak nieprzekonany. - Szukamy młodej kobiety, ładna, brunetka. Ranna w rękę. Był z nią żołnierz i jednooki starzec, mógł nie chodzić. Kojarzysz? - Nie... Musicie szukać na słupach. Ostatnio wielu tędy przechodzi. – Jak na sygnał z tunelu wychyliła się kolejna o wiele większa grupa. – Mike, Ester! Sprawdźcie ich! Fray spojrzał na niego przecierając łzawiące oczy. Nie mógł sobie przypomnieć kiedy ostatnio dobrze się wyspał. Tydzień temu? Nie, chyba dłużej. - Znasz jednego z lekarzy, Igła się nazywa? – Zapytał, choć domyślał się odpowiedzi. Brodacz spojrzał się na niego niepewnie. – Ale to nasz lekarz? - Chyba. Nie jestem pewien. - Nie, coś musiało Ci się pomieszać. Był tu z pół roku temu taki facet, wołali na niego Igła, ale nie był z medycznych. Zresztą gościa dawno już tu nie ma. Wasz kumpel? - Nie. – Odparł King, stając na podeście pociągu. - Nie tak szybko. – Brodacz zastopował go stanowczym tonem. - Musicie oddać broń długą. Wiem, że czasy są niepewne, ale na terenie Misji nikt, oprócz nas nie jest uzbrojony. Możecie zostawić sobie po jednej na łebka przybocznej. – Powiedział rzucając im oznakowany farbą w sprayu wór. – To też. – Dodał wskazując na shortiego na udzie Fraya. – Widziałem to cacko na robocie. – Dodał uśmiechając się krzywo. King z Frayem niechętnie złożyli broń. - Tu nic nie ginie, macie na to moje słowo. A ono coś tu jeszcze znaczy – Mężczyzna z uśmiechem podał im przerwaną na pół kartą do gry. – Nazywam się Henry Williams. – Dodał mocno ściskając ich dłoń. Jak już znajdziecie swoich kumpli to wpadnijcie do mnie. Może będę miał coś dla was. Chcecie zarobić, nie? – Rzucił, nie czekając na odpowiedź, by ruszyć w stronę kolejnej nadchodzącej grupy. Fray i King wchodząc do Misji przez chwilę spojrzeli za siebie. Żaden z nich nie powiedział tego głośno, ale oboje pomyśleli to samo. W końcu, nawet jeśli nie na długo, to jednak, zostawiają za sobą te pieprzone ruiny. Jednakże żaden z nich nawet na moment nie poczuł się bezpiecznie. |
24-12-2014, 01:14 | #2 |
Reputacja: 1 | Zostawili za sobą Ezechiela Deakina - mężczyznę, który pokonał połowę Stanów w poszukiwaniu córki swojego brata. Zostawili go na pewną śmierć ruszając w ruiny. Ciemność dookoła była, aż przytłaczająca, a depresyjne myśli tylko ją potęgowały. Zimny wiatr smagał odsłonięte części twarzy Lynxa, przypominając o tym, że listopad to tylko przedsmak zimowej zawieruchy. Szli wolno, od czasu do czasu robiąc krótkie postoje ze względu na stan snajpera. Żołnierz starał się nie myśleć o tym, co stało się kilkanaście minut temu. Zaciskał tylko wolną pięść z bezsilności, mając w umyśle ostatnie słowa Eza. Ciężar zdobionego Magnum przypiętego do pasa, przypominał o obietnicy jaką poczynił. Maria spojrzała w gwiazdy. - Tam. - Wskazała kierunek. - Gwiazda polarna. - Lynx uśmiechnął się tylko, ciężko oddychając. Mimo, iż księżyc nie dawał wiele światła Maria widziała, jak bardzo jest blady. Mężczyzna wspierał się ciężko na jej rannym ramieniu. - Boli.. - Wyszeptała, czując porażający wręcz ból w lewej ręce. Mimo tego pomogła mu ustać. - Musimy… - Wydyszał żołnierz - musimy ruszać dalej. Droga prowadziła przez walące się ruiny i gruzowisko, rozdzielając się w dwie strony. W zielonej poświacie emitowanej przez noktowizor Wayland oglądał obie ścieżki. Ta prowadząca w lewo, oddalała się od bezpośredniego azymutu na Misję. Była jednak względnie oczyszczona z gruzów, pewnie w lepszych czasach służyła jako jedna z głównych ścieżek do przystani Gianniego i dalej do Nashville. Gdzieś z przodu, na porywistym wietrze łopotała czerwona flaga oznaczająca bezpieczny szlak. Druga ścieżka prowadząca bezpośrednio w kierunku ich upragnionego celu, była pełna zawalonych gruzów i połamanych mebli. Zdecydowanie nie zachęcała do wędrówki dwóch wyczerpanych, rannych osób Maria otarła pot, który zalewał jej oczy. Pomyślała, że to dziwne pocić się, skoro jest tak zimno. Bardzo pilnowała, żeby jej myśli nie wracały do Ezechiela. Udawała, że go nie ma. Nie było. Nigdy nie było. To była dobra taktyka. Chyba. Popatrzyła na drogi w ruinach, a potem na Lynxa. Ledwie stał. Zagryzła wargę. - Tędy - wskazała na lewo. - Idziemy. Mężczyzna zgodził się bezgłośnie. Maria prawie ciągnąc za sobą rannego posterunkowca, ruszyła przed siebie. Dziewczyna zacisnęła pięści widząc, jak powoli brną w kierunku zachodnim, zamiast iść w kierunku Misji. Jednakże droga wyglądała na często używaną, co napawało pewną iskierką nadziei. Za ich plecami najpierw rozległo się posępne wycie wilków, ucięte nagle pojedynczym strzałem. - Ezechiel... - Po twarzy Marii mimowolnie popłynęły łzy. Zatrzymała się, żeby obetrzeć je rękawem i wtedy usłyszała, jak jej towarzysz charczy, ze świstem łapiąc powietrze. Po chwili zwiotczał, nie dała rady utrzymać jego bezwładnego ciała, które z łoskotem zwaliło się na zmarzniętą ziemię. - Lynx! - zawołała Maria szarpiąc go rozpaczliwie. - Wayland! Nie opowiadał, nie reagował na na jej starania. Szarpnęła go jeszcze raz, powstrzymując łzy cisnące się do oczu. "To już?” przemknęło jej przez myśl. A potem poczuła coś, czego się nie spodziewała - spokój i ulgę. Już nic nie musi. Może.. odpocząć. Uczucie było cudowne, ale po sekundzie prysło, rozwiało się, w sumie nie wiedzieć czemu. Otrząsnęła się, jakby dostała w twarz. Zaczęła działać szybko, metodycznie. Sprawdziła puls - wydawało się jej, że coś wyczuwa - potem oddech. ****** Sala konserwacji i projektowania implantów pachniała sterylną czystością. Zawsze kojarzyła mu się z wonią dezynfekantów i nieprzyjemną bielą. Niestety jego implant optyczny wymagał konserwacji, może nie częstej ale jednak. Teraz jednak miał jeszcze jeden powód by odwiedzić. Kończył mu się kontrakt, to była jego trzecia tura, druga w Zwiadowczym. Miał dość… krok po kroku widział jak wszystko w co wierzył, co wpajali mu kolejni nauczyciele i sierżanci, było poświęcane dla “większego dobra” w imię “przydatności” i niezbędnych “strategicznych celów”. Wielu dowódców w Posterunku, zaczęło uważać, że jeśli chcą pokonać Molocha, muszą być równie pragmatyczni i bezwzględni. Przestano zwracać uwagę na ofiary poboczne, czy ludzi, którzy nie rozumieli zadań Wędrownego Miasta. Nadal uważał, że zniszczenie Molocha powinno być główną misją ludzkości. Front był nadal najważniejszym dla przyszłości ludzkiego gatunku miejscem. On jednak miał dość… czuł się zmęczony. Zmęczony tym, że co raz częściej lufę karabinu kierował w stronę ludzi, których powinien chronić, nie Maszyn które powinien niszczyć. Co raz częściej budził się zlany potem, prześladowany przez obrazy zamordowanych kobiet i dzieci, przez obrazy dymiących domostw i dopalających się szczątków. Co raz mniej pomagały rozgrzeszenia udzielane przez zwierzchników z samej góry Wojennego Dowództwa, którzy niczym starożytni demiurgowie czyścili ich sumienia coraz bardziej wyświechtanymi frazesami. Gdzieś w plątaninie laboratoryjnych urządzeń, migających monitorów siedziała jego matka, pochłonięta zapewne kolejnym “niezbędnym” dla Posterunku projektem. Rozłożone, elektroniczne części maszyn Molocha, leżały na szerokich, stalowych stołach w różnym stadium rozpracowania. “Pokonaj wroga jego własną bronią” - prychnął pod nosem zbliżając się do przygarbionej postaci w białym jak śnieg fartuchu. “Skąd mamy wiedzieć, czy i tego ten skurwiel nie przewidział” - taka smutna myśl przemknęła mu na horyzoncie skłębionych myśli. Był spięty i niespokojny, zawsze czuł się w pobliżu matki niepewnie, jakby czując, że ciągle robił za mało według niej i Wędrownego Miasta. W pewnym sensie był to synonim. Madeline Givens, była dyrektorem Departamentu Rozwoju i Nauki, zasiadała w Najwyższym Konsylium wytyczającym strategię Posterunku. Przystanął dwa kroki za nią, doskonale zdając sobie sprawę, że dawno już zarejestrowała jego przybycie. Oderwała się od pracy, odwracając się na obrotowym krześle. Zmierzyła go beznamiętnym wzrokiem i powiedziała: - Witaj, synu. Powiedziała to tym zwykłym, wypranym z emocji głosem, jakby wracał z wycieczki za miasto, a nie trwającej półtora miesiąca kampanii na północ od Fargus Fall. Dla niej po prostu przyszła pora na okresowe sprawdzenie funkcjonalności wszczepu optycznego. - Siadaj - wskazała mu krzesło za jego plecami. - Zaraz zaczniemy. Zniknęła gdzieś między regałami i po chwili wróciła niosąc puzdro z kwasoodpornej stali, z pobrzękującymi narzędziami chirurgicznymi. Zaświeciła lamę ledową umieszczoną na długim ramieniu i skierowała prosto w jego twarz. - Słyszałam, że dobrze wam poszło. Miejscowi stawiali spory opór? Wywiad mówił, że tak. Światło lampy chwilowo go oślepiło, ale wzrok powoli przyzwyczajał się do intensywności, kiedy wspomniała o misji, przed oczyma znowu stanęły mu obrazy prześladujące go już od kilku nocy. Płonące zabudowania i krzyczący ludzie, biegający pośród nocy, ginący od śmiercionośnych serii z karabinów maszynowych ustawionych na wzgórzu. W zielonej poświacie noktowizji, widział tylko błyskające linie, wyznaczone przez smugacze. które gasiły żywoty tych, którzy nie podporządkowali się Posterunkowi. Z zamyślenia wyrwał go głos matki: - Nie odpowiedziałeś na moje pytanie… żołnierzu. - Tak stawili opór, bezskutecznie. Zwiadowczy szybko się nimi zajął. Umocniliśmy pozycję i inżynierowie rozmontowali resztki fabryki chemicznej i zabezpieczyli zasoby. Pokiwała głową z zadowoleniem, a on poczuł jej zimne palce, dotykające go wokół prawej skroni. Poczuł woń płynu odkażającego, kiedy przetarła skórę wacikiem. Potem ukłucie igły zawierającej środek konserwujący. - Twój dowódca, kapitan Nielsen stwierdził, że poszło Ci wzorowo. Moje gratulacje, słyszałam, że interesuje się twoim CV sam Nestugow, a niebawem skończy Ci się trzecia tura kontraktu. Pozwoliłam sobie wpisać Cię, na listę rekrutacyjną. Tam trafiają najlepsi - dodała, jak mu się przez chwilę wydawało, z dumą w głosie. - Niepotrzebnie - westchnął, zbierając się na odwagę by kontynuować wypowiedź - nie będzie czwartej tury. Rezygnuję, zgodnie z regulaminem po trzech pełnych kontraktach, mogę odejść bez zwrotu ekwiwalentu za sprzęt i wyszkolenie. - Poczuł, jakby ogromny kamień stoczył się gdzieś z okolicy piersi. Odetchnął głębiej. - Bzdury opowiadasz - zbagatelizowała zupełnie jego poprzednie słowa, biorąc je za kiepski żart. - Mówię poważnie… - nie wiedział czy dodać to ostanie słowo - mamo. Mam dość, swoje już zrobiłem, teraz chciałbym pożyć inaczej. Oderwała ręce od jego głowy i cofnęła się o krok: - Ty… - po raz pierwszy widział, żeby okazała jakieś emocje, wrzała gniewem - Ty nie mówisz tego poważnie!!! Nie wolno Ci!!! Nie po to Cię wyszkolono!!! - ostatnie zdanie prawie wykrzyczała. Początkowo prawie się skulił w sobie pod wpływem jej krzyku, ale rodziła się w nim złość i wściekłość. Jeżeli ktoś miał go rozumieć na tym parszywym świecie to właśnie ona. - Nie możesz mi zabronić - głos miał spokojny i opanowany - dowództwo bez problemów mnie zwolni ze służby. Niektórzy nawet tyle nie wytrzymywali. Odchodzę i już. Kobieta prawie poszarzała na twarzy, zacisnęła ręce na połach laboratoryjnego fartucha. - Jesteś słaby - rzuciła mu w twarz z pogardą - słaby i niewydarzony. Możesz zajść tak wysoko, a uciekasz jak tchórz!!! Poczuł piekący ból na policzku, ślad uderzenia wątłą, kobiecą dłonią, palił bardziej niż rana po odłamku szrapnela. - Jesteś słaby jak twój ojciec!!! - Nie waż się tak o nim mówić - zerwał się z krzesła i podniósł głos - zginął na Froncie jak bohater!!! Nie masz prawa!!! - Bohater?! Nic Ci nie powiedziałam wtedy, byłeś za mały. Był zdrajcą i tchórzem!!! Chciał zdezerterować, tak jak Ty teraz!!! Jednak spełniłam swój obowiązek!!! Nie mogłam pozwolić na taką zniewagę dla naszej rodziny!!! Chciał nas stąd zabrać, a gdy odmówiłam, chciał zabrać Mi Ciebie!!! - Kłamiesz!!! - kręcił gwałtownie głową w geście protestu. - Ty tchórzu!!! Nawet prawdy nie umiesz przyjąć jak mężczyzna. Sama na niego doniosłam!!! A teraz idź stąd, nie chcę Cię nigdy widzieć. Ostatnie zdania sprawiły, że stracił rozum. Czuł się jakby ktoś rozdzierał jego duszę i umysł i z tych strzępków osobowości, lepił na nowo człowieka. “Jak ona mogła?” Przez nią stracił człowieka, który był dla niego herosem w dzieciństwie, a którego ledwie wraz z upływem czasu pamiętał. Dezercja równała się wyrokowi śmierci. Zakręciło mu się w głowie, zatoczył się niczym pijany i złapał się stołu, chroniąc się przez upadkiem. To było zbyt wiele. Starsza kobieta pochyliła się nad nim, gotowa wykrzyczeć mu w twarz coś jeszcze. Nie zdążyła. Mocarne dłonie zacisnęły się na jej szyi. Rzucił nią o ścianę, uderzając raz po raz jej głową o twardy mur, powiększając plamę krwi na pobielonym tynku. Puścił jej bezwładne ciało, czując, że życie z niej uszło. Spojrzał na swoje skrwawione dłonie, jakby nie poznając swoich własnych rąk. Początkowa panika, przerodziła się w ulgę. Czuł, jakby uwolnił się od jakiegoś dręczącego go demona. Przyklęknął spoglądając w puste, szkliste oczy i powiedział: - Od dziś będę walczył tylko za to, co uznam sam za słuszne… mamo... ****** Nic. Odchyliła mu głowę do tyłu, potem jedna ręką zacisnęła skrzydełka nosa, nabrała haust powietrza. Nachyliła się i wtłoczyła mu powietrze do płuc, raz i drugi. Potem sięgnęła do jego klatki piersiowej, kamizelka nie poddawała się naporowi jej dłoni, chciała ją rozpiąć, ale Lynx zakaszlał i złapał oddech. Poczucie ulgi było dojmujące. Zakręciło się jej w głowie, usiadła. Snajper kaszląc, powoli przekręcił się, wsparł na dłoniach i kolanach. Maria podniosła się na nogi i złapała go za ramię, pomagając wstać. - Musimy iść - powiedziała. Wątpliwości minęły - Chodź. Po kilkudziesięciu minutach przedzierania się zwaliskiem dotarli do miejsca, gdzie droga otoczona była z dwóch stron przez stojące jeszcze parterowe budynki. Ciężko padli na ziemię. Musieli odpocząć. - Tam.. - Wycharczał Lynx wskazując coś przed wejściem do budynku.Maria ledwo dostrzegała wyłom w ciemnościach listopadowej nocy. Jednakże był tam kilka metrów od budynku. Sama budowla wyglądała solidnie, mogąc dać im schronienie na kilkanaście minut, całe jego ciało wołało o chwilę przerwy. Jego mózg wiedział, że nie mogą się zatrzymać. Wspierał się na Marii, starając się jakoś wspólnymi siłami mozolnie posuwać się na przód. Ból w nodze promieniował teraz na całe ciało, odbierając siły i determinacje. - Chodźmy - wskazał na budynek - odpoczniemy kwadrans i pójdziemy dalej - starał się nie okazywać słabości w głosie, ale chyba wychodziło mu to kiepsko. Nie chciał jej martwić swoim pogarszającym się stanem, ale nie miał złudzeń - wyglądał kiepsko. Ledwo kilkanaście minut temu stracił przytomność. Maria pokręciła głowa, ogarnięta nagle jakąś dziwną determinacją. - Jeśli usiądziemy, nie uda ci się potem wstać. Nie dam rady cię podnieść. Idziemy. - zdecydowała. Snajper potrząsnął głową w geście zgody, dziewczyna miała rację, choć jego ciało i mięśnie domagały się odpoczynku, to jednak spróbował ruszyć dalej. Przeszli kilka metrów odgruzowaną ulicą. W chwilach nocnej ciszy, między kolejnymi - Lynx.. - Wyszeptała. Snajper spojrzał na nią rozbieganymi oczyma. Kobieta nie musiała mu mówić. Wayland dostrzegł ruch w oknie jednego z budynków. Ktoś wyraźnie się tam mignął w oknie, a oni byli na środku odgruzowanego szlaku, wystawieni na ewentualny atak jak na patelni. - Pod ścianę - pociągnął kobietę w stronę ściany budynku gdzie zauważył ruch. Musieli zejść jak najszybciej z drogi. Nie miał złudzeń, że zostali nie zauważeni. Lynx, zbierając całe swoje pozostałe siły, pociągnął kobietę w stronę budynku, gdy byli prawie przy ścianie, usłyszeli charakterystyczny syk. Ulicę rozświetlił czerwonawy blask flary sygnałowej. Skąpani w karminowej poświacie byli doskonale widoczni na tle szarej elewacji zrujnowanego budynku. - Żesz kurwa! Łapy! Łapy w górę, no! - Krzyk z okna na przeciwko ich pozycji, ujawnił napastnika. W oknie stał obdarty mężczyzna, mierząc do nich ze strzelby. W oknie obok był ktoś jeszcze. Po chwili ukazała się w nim wychudzona kobieta, w podartych łachach. - No, łajzy! Robić co gada! Bo rozwalimy te wasze durne dupska! - W rękach trzymała rewolwer nawet nie próbując dokładnie celować w uchodźców. - Nawet nie drgnąć, do chuja! Dawać żarcie i broń! Chcecie zdechnąć?! - Kobieta krzyczała grożąc rewolwerem. - No chcecie?! Lynx wysunął się trochę do przodu, starając się zasłonić choć częściowo Marię. Uniósł lekko rękę z karabinem, licząc, że flara szybko się wypali, Ci w oknach na przeciwko wyglądali na pieprzonych amatorów. Nie potrafili nawet przyjąć postawy strzeleckiej. Zdesperowani, głodni, ale nadal niebezpieczni. Szepnął cicho do Marii: - Jak przygaśnie flara skacz przez okno do środka. Pokiwała, ledwie dostrzegalnie, głową. - Będę strzelał! - Wydarł się obszarpaniec. Lynx odkrzyknął głośno napastnikom, grając na czas: - Kim kurwa jesteście? Też mam broń, lepszą od waszej!!! - No to chodź tu kurwa, no chodź! - Krzyknęła kobieta. - Rzuć ją! - Wydarł się mężczyzna. - Dajesz żarcie, idziesz dalej! Niespodziewanie dla napastników flara syknęła przeciągle i zgasła zalewając ulicę z powrotem ciemnością. Maria wykorzystała moment i rzuciła się do okna przeskakując na drugą stronę. Z hukiem wylądowała na ziemi, aż krzycząc z bólu, jaki przysporzyła jej poraniona ręka. Jej oczy przyzwyczajały się do ciemności bardzo powoli. Wyławiała z mroku kształty połamanych krzeseł, szaf i komód. Z przerażeniem spostrzegła w rogu pomieszczenia leżącą ludzką sylwetkę. Snajper nie czekał na to aż tamci rzucą kolejną flarę, wybrał drugie okno i wpadł z łoskotem do środka. - Nie strzelaj - powiedziała Maria. - Chcieliśmy tylko przejść. Lynx spojrzał na nią zaskoczony ciągnąć do przodu za plecak. Dzięki wszczepowi w ciemnościach widział zdecydowanie lepiej niż dziewczyna. Coś co ta wzięła za napastnika było dawno porzuconym, poskręcanym domowym sprzętem. Frontowiec dopadł do skrajnego okna i nie wychylając się za bardzo sprawdzał ulicę. Napastnicy opuścili swoje pozycje, przyczaili się przy głównych drzwiach od budynku, próbowali przez otwory w deskach wypatrzyć ich dwójkę. - Nic nie widzę - syknęła Maria. - Jest stąd jakieś wyjście? - Ciii - szepnął żołnierz - padnij. Namacał ręką kawałek gruzu i wyrzucił przez okno na ulicę, chcą odwrócić uwagę grabieżców od wejścia. Maria posłusznie opadła na kolana. Ręka pulsowała ostrym, szarpiącym bólem. Zmęczenie przygasło, zalane adrenaliną. Rozglądała się, wzrok powoli przyzwyczajał się do mroku. Na zewnątrz huknął strzał, napastnik wypalił w stronę z której doszedł go dźwięk upadającego kawałka gruzu. Zrobił to odruchowo, na wpół przerażony. To co Wayland wcześniej wziął za strzelbę, było prymitywnym muszkietem. Bandyci na chwilę zniknęli w tumanie dymu, generowanego przez palący się na panewce proch strzelniczy. Posterunkowiec nie czekał, uniósł broń drżącymi rękami i wystrzelił w kierunku obdartusów. Ciężki pocisk praktycznie skosił kobietę z nóg. Z histerycznym wrzaskiem upadła na ziemię, krzycząc na całe gardło z bólu, próbowała zasłonić przerażającą ranę własnymi dłońmi. Towarzyszący jej mężczyzna wypuścił bezużyteczną broń z rąk i próbował odciągnąć ją od budynku, zasłaniając przy tym własnym ciałem. Snajper wstrzymał ogień, pozwalając mu ratować ranną. Odkrzyknął: - To było ostrzeżenie!!! Mogłem załatwić was wszystkich!!! Z drugiej strony przez krzyki rannej przebiły się wrzaski: - Stary! Kurwa! Ty ją zabiłeś! Zabiłeś ją skurwielu! - Niedoszły bandyta odpowiadał mu chroniony przez mury walącego się domu. - Chcieliśmy tylko żarcia! No kurwa mać! Ona umrze! - Wtórował mu dziki krzyk kobiety. “Tak i dlatego, chcieliście naszą broń i jedzenie” - skwitował to w myślach snajper. Spróbował odciąć się od wrzasków umierającej kobiety. Podszedł do wyjścia z tyłu, przystanął i powiedział: - Musimy wyjść tyłem - głos miał zimny, jakby zmieniony przez zażytą wcześniej kokainę. Narkotyk wzbudził w nim nowe pokłady energii, a ból wydawał się krążyć gdzieś na widnokręgu świadomości. Maria przykuliła się, tym razem przygięta poczuciem winy. Gdyby tylko… - Może uda się jej pomóc? - zapytała wstając. Zanim jeszcze wypowiedziała te słowa, wiedziała, ze brzmią idiotycznie. Ale nic nie mogła na to poradzić. - Słabo widzę, ale uważaj z korytarzem, coś chyba słyszałam. Nie jestem pewna. - Nie uda - uciął temat Givens - oni z nami zrobili by to samo… - głos miał głuchy i pusty. - Dzięki za ostrzeżenie, złap mnie jedną ręką za plecak i wyjdziemy ostrożnie tyłem - wychylił tylko głowę sprawdzając korytarz przed nimi. Lynx wysunął tylko głowę by natychmiast schować ją z powrotem. Na korytarzu stał mężczyzna. Żołnierz ponownie wychylił się tym razem, dużo niżej z bronią gotową do strzału. Młody chłopak w za dużym płaszczu odrzucił od siebie maczetę podnosząc ręce wysoko do góry. - Błagam.. nie strzelaj.. - Wyjęczał prawie już płacząc. - Spokojnie, nie jestem mordercom. Kim jesteś? Jesteś z tamtymi którzy próbowali nas obrabować? Co tu robisz? - snajper opuścił karabin ale na tyle tylko że mógł szybko jej użyć. Jego wzrok kierował się w stronę korytarza za plecami młodziaka. Givens chciał się upewnić, że to nie kolejna zasadzka. - Nie.. Nie, nie z tamtymi.. Ja.. Ja szedłem tędy i zasnąłem w tych ruinach.. No i usłyszałem strzały… Koleś, nie zabijaj… - Chłopak trząsł się ze strachu co jakiś czas wpatrując się w Lynxa, a to w lufę karabinu, w końcu dostrzegł stojącą za nim Marię. - Dziewczyno, powiedz mu.. Ja po prostu pójdę… - Rzucił cofając się. - Dokąd szedłeś? - zapytała Maria. - No.. Do Misji! Do Misji! - Skąd szedłeś? - pytanie było szybkie i konkretne. - Noo… - Chłopak zawahał się. - Żesz kurwa mać! - Krzyknął rzucając się za siebie. Lynx opuścił broń i pozwolił mu uciec. Ruszyli dalej korytarzem, szukając wyjścia na tyły domu. Po chwili znaleźli je, podwórze było usypane kawałkami gruzu o różnej gramaturze, stanowiło nie lada wyzwanie dla dwójki rannych osób. Odpadało przedzieranie się tyłami budynków, byli by bezpieczniejsi ale Maria wiedział, że Lynx nie miał tyle czasu. Szybkim marszem wyszli na ulice. Narobili przy tym sporo hałasu, pod nogami chrzęściło potłuczone szkło i kawałki tynku. - Gdzie jesteście?! Nie strzelajcie! - Włóczył się po niej mężczyzna na rękach nosząc ranną kobietę. - Ja też nie będę! No gdzie jesteście, do kurwy nędzy? Lynx zastygł przez moment, jakby się nad czymś zastanawiał, po czym cicho zaszeptał do Marii: - Idziemy dalej… - mężczyzna czuł, że działanie kokainy zaczyna słabnąć. - Pomóżcie błagam! - Mężczyzna upadł na kolana. Uchodźcy szybko minęli zabudowania, ruszając w stronę Misji. Błagania mężczyzny jeszcze długo towarzyszyły im w drodze, aż umilkły zupełnie.
__________________ Czekamy ciebie, ty odwieczny wrogu, morderco krwawy tłumu naszych braci, Czekamy ciebie, nie żeby zapłacić, lecz chlebem witać na rodzinnym progu. Żebyś ty wiedział nienawistny zbawco, jakiej ci śmierci życzymy w podzięce i jak bezsilnie zaciskamy ręce pomocy prosząc, podstępny oprawco. GG:11844451 |
27-12-2014, 23:43 | #3 |
Reputacja: 1 | post wspólny z Zielarzem i Lostem Fray poczekał aż strażnik się oddali. - Zajebiście. Poprostu kurwa zajebiście. Najpierw tracimy ciężko uciułane gamble potem zabierają nam większość broni. W środku jebanego konfliktu. Kopnął kawałek gruzu, który uderzył o ścianę pociągu i rozsypał się na mniejsze. Spojrzał na Kinga a potem na Ire. - Dobra, chodźmy poszukać reszty. Jeżeli ciągle nie będziemy mieli pecha może znajdziemy też Igłę. Połamię mu każdą kosteczkę. - Randall nie wydawał się żartować. - Jeśli Igła był jednym z tamtych - King ściszył nieco głos - to albo już nie zyje, albo Lynx, Maria i Ezechiel nigdy nie dotrą do misji… - urwał nieco skonsternowany łatwością z jaką taka myśl przyszła mu do głowy. Fray wydawał się tego nie zauważyć, bo pokiwał głową zupełnie naturalnie przyjmując taką ewentualność i podjął dalej: - Nie ma co iść pod ten słup z ogłoszeniami. Chodźmy do lazaretu. Lynx i Ezechiel powinni tam być, a mała pewnie nie odstępuje ich na krok. Po raz pierwszy od rzezi wywołanej Opadem powiedział o Marii inaczej niż używając imienia lub ironicznie. Wyglądał na zmęczonego. I cholernie wkurzonego. - Słup warto sprawdzić tak czy siak. Może ktoś zbiera grupę do Nashville? Ale zgadzam się, najpierw poszukajmy pozostałych. King jakoś nie miał ochoty na dalsze rozmowy, może potem. Teraz opadało z niego napięcie wywołane niedawną strzelaniną. Mięśnie drgały bezwolnie kiedy kończyło się zbawcze działanie adrenaliny, a w głowie pojawiał się biały szum. Oczy same mu się zamykały więc przetarł je energicznie. Jeszcze tylko trochę i się wyśpi, jeszcze trochę. Spec spojrzał z ukosa na małą dziewczynką kulącą się koło niego. Ira popatrywała niepewnie dokoła, przeskakując wystraszonymi oczami po ostrych kształtach zasieków, kolumnach dymu wzbijających sie na horyzoncie i słabo oświetlonych sylwetkach strażników. Na dłuższą chwilę zatrzymała się przy poszarpanych ciałach zmutowanych zwierząt, jakby ten widok przerażał ją i fascynował jednocześnie. W końcu odwróciła głowę i wtuliła twarz w rękaw kurtki Clyde’a. Trzęsła się. Naukowiec zastanawiał się ile jeszcze wytrzyma to dziecko. Co prawda właśnie roztaczała się przed nimi perspektywa odpoczynku i względnego spokoju, jednak gdy pomyślał, że sam ledwo trzyma się na nogach, trudno mu było sobie wyobrazić jak czuje się jego podopieczna. Uścisnął mocniej małą rączkę i ruszył za Randallem. - Nashville? A nie chciałeś Clyde zostać tutaj? Reszta jeżeli żyje jest ranna, niezdatna do podrózy. Zostaliśmy tu uwięzieni minimum na dwie doby. - Uwięzieni - lekarz przygryzł wargę - jeszcze się przekonamy. Mimo to wolałbym poszukać jakiejś alternatywy, gdyby nagle zrobiło się gorąco. King miał złe przeczucia, a posępne obwarowania i zakrwawione wnętrze pociągu tylko potęgowały poczucie zagrożenia. Po przeżyciach ostatnich dni uprzejmość strazników absolutnie go nie przekonywała. Skoro są tact neutralni, dlaczego wszyscy nagle próbują ich atakować? Nauczyciel na siłę rozpraszał złe myśli, żeby nie popaść w paranoję. - Rozsądnie. Rozejrzę się jutro sprawdzając ile mają dróg wyjścia jakby mutki zaatakowały. Wkurwia mnie to, że nie mamy nawet czym się wtedy obronić. *** Mężczyźni szybko znaleźli się na placu. Misja mimo ciągłego zagrożenia atakiem mutantów i jeszcze widocznych lejach po pociskach moździerzowych tętniła życiem. Plac był wręcz zatłoczony. Dookoła nich snuli się poszarpani uchodźcy, starając się coś od nich wyżebrać, zaczerpnąć informacji, bądź tylko przyjrzeć się przez chwilę apatycznym wzrokiem. Nad gwarem wynędzniałego tłumu przebijał się pojedynczy głos. Wysoki mężczyzna stał na podwyższeniu z obalonego bilboardu reklamowego i przemawiał z ekstazą, gestykulując podniesionymi rękoma. - A co robi się z dzikim psem?! Do dzikiego psa się strzela! - Kilka osób zaklaskało, krzykami wyrażając swoją aprobatę. - Zemsta jest rzeczą ludzką! Jej chęć normalna! Normalna, rozumiecie moi bracia?! - Kolejne okrzyki przyłączyły się do poprzednich, motywowując go by mówić jeszcze głośniej. - Przydarzyła się nam wielka tragedia! Straciliśmy żony, dzieci, matki i ojców! Zamordowani przez zdziczałą hałastrę! I teraz odmawia się nam prawa, tak dawnego i trwałego jak rasa ludzka! Oko za oko! Ząb za ząb! Tak?! - Tłum zaczął skandować razem z prorokiem “oko za oko, ząb za ząb!”. Stary nakazał uciszyć się tłumowi gestem ręki. - Spłonęli w wielkich męczarniach - Przemawiający zszedł z bilboardu, ruszając w tą samą stronę, w którą szli Fray z Kingiem. - spłoneli, bo byli ludźmi! I teraz mamy ich, mamy ich w garści i pozwolimy im odejść i dalej mordować nasze dzieci, tak jak pozwoliśmy odejść poprzednim? Tego chcemy? Tego chce Gianni?! - Mężczyzna stanął na wprost Kinga, patrząc mu w oczy. Spec od razu zauważył, że jednego oko nieznajomego jest szklane. - A Ty bracie? Co sądzisz? - Plwocina rozbiła się na twarzy Clyde’a. - Czy ludzie mają prawo do sprawiedliwej zemsty? - Stojąca za prorokiem grupka uchodźców wpatrywała się w Kinga spodełba. Randall spojrzał na proroka, potem na Kinga i uśmiechnął się samymi ustami do lekarza czekając co ten zrobi. King zatrzymał się w pół kroku i zamarł. Czuł na sobie spojrzenia wielu ludzi, które nie pozwalały mu pozostać anonimowym człowiekem w tłumie, zupełnie jak reflektor wyciagający kryjace się w ciemności kształty. Clyde pchnął lekko Irę w stronę Randalla, a sam odwrócił się do natchnionego starca początkowo na niego nie patrząc. Nie był pewien co odpowiedzieć, nie był pewien Starł rękawem ślinę z twarzy, zważył słowa na jezyku, po czym zaczął: - Tak, bracie - uśmiechnął się nieznacznie - ludzie mają prawo do sprawiedliwej zemsty. Tutaj podniósł twarz i wyciągnął przed siebie ręce w przyjaznym geście. Zbliżył się powoli do proroka, jakby chciał uchwycić go lekko za ramiona i kontynuował tym razem patrząc mu w oczy. - Ale taka zemsta nie byłaby sprawiedliwa, bo powoduje wami gniew, ból i żal. Wy nie chcecie sprawiedliwości, wy chcecie odwetu. - odsunął się od jednookiego i opuścił ręce. Chciał już odejść, ale nagle wezbrała w nim dziwna ochota by jednak podjąć rzucone mu wyzwanie. Nie będzie się kulił przed kaznodzieją, który oczekiwał od niego poddańczego potakiwania, przecież też ma oczy i widzi co tu się dzieje. Wyprostował się i omiótł spojrzeniem stojących przed nim ludzi. - Mówicie “oko za oko”. Ten co pierwszy powiedział te słowa nie mówił by zabić mordercę i okraść złodzieja. Uczył by kara nie była większa od zbrodni. Wy chcecie zrobić im to samo. Chcecie iść ich wymordować, spalić osiedla, zabić dzieci i rozkraść dobytek. Chciecie by cierpieli, nie bacząc że ceną będą życia kolejnych waszych towarzyszy. Zbrodnia za zbrodnię. To miała by być sprawiedliwość? Fray ponownie się uśmiechnął i postanowił dolać oliwy do ognia. Nie pozwolił kaznodziei zareagować i sam zabrał głos. - Clyde dobrze mówi! Zapomniana wiedza sama wypłynęła. Nawyki nabyte przed hibernacją i zapomniane przez lata mordowania wypłynęły. Gdy mówisz ruszaj się, to zmusza słuchaczy do podążania wzrokiem i wzmożenia uwagi. Randall zaczął powolnym, zdecydowanym krokiem chodzić wzdłuż tłumu. - Co jest sprawiedliwego w zemście? Czy gdy kogoś zabije to czy sprawiedliwością jest zabicie mnie? A może dopiero tortury? Czy moi bliscy potem mogą za mnie mścić się na tych, którzy mścili się za moją ofiarę? Utrzymuj kontakt wzrokowy, wyznacz sobie punkty, podziel słuchaczy na dziewięć sfer. Z przodu, w środku i z tyłu, zarówno wzdłuż i wszerz grupy. Patrz się w nie a inni będą myśleli, że mówisz prosto do nich, stracą swoją anonimowość. - To nie jest sprawiedliwe! Sprawiedliwa jest kara wymierzona przez niezawisły sąd! Mów pewnym głosem, wtedy ludzie łykną wszystko. Moduluj głosem, nie mów jednostajnie aby uniknąć monotoni, aby słuchacz ciągle skupiał uwagę. Gestykuluj powoli powyżej pasa, głównie prawą ręką. - Zemsta nie jest sprawiedliwa! Ale jest też ludzkim odruchem! Normalnym odruchem! Macie prawo do zemsty. Nie! Macie obowiązek się mścić! Ale zemsta powinna być na zimno! Nie bądźcie jak te zmutowane skurwiele! Nie ruszajcie zaślepieni gniewem bez planu! Używaj metafor, to trafia do ludzi. - Zemsta nie jest jak młot. Jest jak nóż wymierzony prosto w serce przeciwnika. Bądźcie tym nożem! Gdy mutki się odsłonią wtedy się zemścimy! Za każdego kogo straciliśmy! Zemścimy się po ludzku, na zimno i z planem! Nie weźmiemy oka za oko. Nie! Gdy mutki się odsłonią rozpierdolimy ich wcześniej wyłupując wszystkie oczy! Ale nie wcześniej. Teraz za dużo z nas by zginęła a każda śmierć człowieka cieszy zmutowanych skurwieli! Fray wrócił tam gdzie stał na początku. Przynajmniej z pozoru bo stanął tak by zasłaniać Irę. Wyglądał na rozluźnionego ale czekał na reakcję ludzi, gotów też na bijatykę. Kaznodzieja stał przez chwilę przyglądając się dwójce z rękami zaplecionymi na piersiach. Tłumek dookoła rozmówców narastał, czekając na kolejne słowa padające ze środku placu. Z ograniczeniem powszechnego dostępu do prądu i technologii, co za tym idzie komputerów, telewizji, czy radia, wiele prymitywniejszych rozrywek wróciło do łask. Jedną z nich było słuchanie mówców na agorach świata po zagładzie: placach targowych, podwórzach sypiących się budynków, czy kontuarach podejrzanych knajp. - Masz racje bracie! - Starzec oparł dłoń na kamizelce Fraya mocno ją zaciskając. Gdyby żołnierz był w gorszym humorze dziad zaraz by stracił zęby. - Jesteśmy rasą ludzką! Możemy wydawać wyroki, bo świat ten należy do nas, sięgnął do kieszeni wyciągając z niej brylok i pokazująć go słuchaczom. - To jesteśmy My! I to jest nasza siła! Dalej mimo upływu lat istniejemy! A oni - wskazał gdzieś w przestrzeń za nimi - próbują zaprzeczyć porządku rzeczy! Naturalnemu istnieniu! Czy to nie wystarcza za osąd?! Czy już raz nie zgodziliśmy się na niezawisłość?! I co ona nam dała? Co dała?! Ten niby najbardziej bezstronny z nas - Gianni - pozwolił mutantom odejść i na co się to zdało?! Te sądy?! Zamiast być jak młot, jak nóż, byliśmy słabi! Tamci odeszli i ledwo co przeleźli przez mury, to wrócili, by nas pozabijać! I teraz jeżeli damy odejść znowu tym, których Gianni chroni przed nami, przed należną nam zemstą, to stanie się to samo, no! Więc gadam, przybijmy do murów skurwysynów! Niech odmieńcy wiedzą, jak zdychają tacy, co tylko spróbują walczyć z nami! Tłuszcza przez chwilę milczała, w końcu wystąpił rudy mężczyzna. Randallowi zaraz przypomniał przyjemne chwile po ucieczce z karawany. Gdy próbował z Rudym zabić się nawzajem. - Gianni powinien sądzić jeszcze raz. - Ktoś za nim krzyknął z aprobatą, inna osoba zagwizdała. - Tamtych puściliśmy i tak mutki zaatakowały. Nie jesteśmy zwierzętami. - Z tłumu wybiła się ładna kobieta z ciemnymi włosami spiętymi w ogon. - Będzie sąd! - Krzyknęła, uderzając barkiem kaznodzieje. - Osądzimy ich i wtedy powiesimy za jaja! - Wykrzynęła. Tłum zaczął klaskać i powoli przemieszczać się w stronę kościoła skandując imię Giannego i nakazując mu wyjście ze schronienia. Dziad, który wcześniej z taką siłą wzywał do zemsty, wyglądał, jakby powietrze uszło z niego i ruszył w przeciwną stronę. Randall skinął na Clyde’a i Ire żeby poszli za nim i odszedł kilka kroków. Ciekawiło go jak sprawy się potoczą ale najpierw chciał rozmówić się z fizykiem. - Dobra, pobawiliśmy się Doktorku. Obejrzymy jeszcze spektakl z mutkami czy idziemy do lazaretu? Ja bym się proponował rozdzielić, Ty poszukasz reszty a ja zorientuje się w sytuacji politycznej w Misji. Wtedy łączność radiowa na trójce. - Zemsta jest jak nóż? - Clyde zmarszczył brwi. Nie przerywał Frayowi kiedy tłum skupiał się na tym co mówił, ale teraz znowu zostawiono ich samych. - Po ludzku, na zimno i z planem? Co ty im tłuczesz do głowy? Chcesz żeby dalej się wyżynali? Spec spojrzał na żołnierza z ukosa, ale już po chwili westchnął i wziął Irę za rękę. - Zresztą nieważne. Jak chcesz to zgrywaj kaznodzieję. Fray upewnił się, że nikt inny ich nie słyszy. - Clyde, Misja jest oblężona. Biorąc pod uwagę potencjalną przewagę liczebną ma duże szanse upaść. A my wraz z nią. Morale obrońców leżą, gonią ostatkiem sił. Jeżeli mamy tu czekać na resztę lub aż się wykurują trzeba ich wspomóc. Podbudować morale, podsycając i kierunkując nienawiść oraz pomagając zlikwidować luki w obronie. Do tego spróbować zwiększyć liczebność i zdobyć broń. Na poważnie zajmę się tym jutro ale grunt wolę przygotować sobie już dzisiaj. - Nie mamy czasu na podbudowywanie morale i urabianie gruntu. Może i misja padnie, ale my tego nie zmienimy, tak jak nie zmienimy tych ludzi. Wszyscy tutaj będą cholernie szczęśliwi, kiedy usiądą na stercie trupów i zatkną w niej flagę zwycięstwa. - W oku naukowca błysnęła pewność - Mamy znaleźć resztę, zrobimy Lynxowi transfuzję i idziemy dalej. Nie będziemy siedzieć i się kurować, kiedy tutaj trwa regularna wojna. Jeśli w tym czasie przyjdzie szturm to po nas i żadna gadka o zemście tego nie zmieni. - Ale z Ciebie pesymista Doktorku. I nie myślisz logicznie. Nawet taki dyletant jeśli chodzi o medycynę jak ja wie, że transfuzja to nie taka prosta sprawa. Nawet jak się uda to Lynx będzie potrzebował odpoczynku a Maria się bez niego nie... - To pojedzie na noszach. Wolisz żeby tamci zadźgali go w ciepłym łóżku? Zresztą mamy zrobić mu miejscową transfuzję, na więcej i tak nie starczy nam świeżej krwii. W najgorszym wypadku facet straci nogę, a z tym da się żyć. Wiem, że inaczej to sobie wyobrażaliśmy, ale to miejsce to jedna wielka beczka prochu, do tego poza mutantami, w ruinach siedzą Łowcy, którym naobiecywałeś złote góry, a oni łatwo nie odpuszczają. Najlepsze co możemy zrobić to wyjść stąd po cichu, kiedy wszystkie oczy będą skupione na Misji. - Mylisz się. Parę prostych założeń, które czynią ucieczkę kogoś więcej niż nas dwóch niemożliwe. Niosąc Lynxa tracimy ludzi to obrony. Sam nie przeprowadzę Iry i Marii potrzebuje wsparcia. Ty o siebie się zatroszczysz ale nie wiele więcej jak dojdzie do potyczki. Żeby wszyscy wynieśli głowy potrzebny jest jeszcze Lynx albo Ezechiel. Mutki na pewno okrążyły całą Misję więc będzie trzeba się przekradać a pewnie i przebijać. I to nie przez maruderów a przez ich armię. Misja jest dobrze chroniona i zaopatrzona. Jeżeli moje wstępne informacje się potwierdzą w parę dni jestem wstanie zwiększyć znacznie ich szansę. Przez pięć lat zajmowałem się szturmem i wojną psychologiczną, potrafię odwrócić sposób myślenia. Wątpię, żeby mutanty miały specjalistę tej klasy - W głosie Fraya nie było słychać chełpienia się, sucho stwierdził fakty. - Tylko tutaj mamy szansę. - Dużo niewiadomych. - Podsumował King. - My i cała reszta uchodźców jakoś się tutaj podostawała, więc nie ma żadnego ścisłego kordonu. Masz rację co do Lynxa i Ezechiela, ale z drugiej strony nie możemy decydować za nich. Jak zechcą zostać to ich nie powstrzymamy. Poza tym planowałem zabrać ze sobą kogoś jeszcze, na pewno nie brakuje tutaj zdolnych do walki, którym też nie w smak czekanie. Nie zapominaj też, że do Misji idzie właśnie cały tłum ludzi, którzy koczowali pod bramą. Clyde potarł skronie. Głowa znowu okropnie go rozbolała. - Nie ważne jak dobrze znasz się na wojnie, popatrz wokół siebie. Ilu widzisz żołnierzy z prawdziwego zdarzenia? Ilu to zwykli cywile z karabinami? Możesz przekonać ich, że wkrótce przyjdzie sprawiedliwość, ale tamci - wskazał przestrzeń za zasiekami - myślą tak samo, do tego są zdesperowani, bo nie mają za sobą ciepłej Misji, tylko palenisko. Można by próbować się dogadywać… ale chyba sam powoli w to przestaję wierzyć. Zresztą nikt tutaj raczej nie będzie próbował gadać z mutantami. - Dogadanie się raczej nie wchodzi w grę przy tym etapie konfliktu. Po drugiej stronie również nie walczy regularne wojsko do tego zawsze gorzej atakować niż się bronić. Co do zabrania ze sobą kogoś innego do obstawy to nie pomyślałem o tym, pomysł dobry. Obaj jesteśmy padnięci. Zorientujmy się jak wygląda sytuacja, czy są tu nasi a jutro wrócimy do planowania. Jak będę miał więcej danych przedstawię konkrety. Masz jakieś gamble jakbyś musiał posmarować czy dać Ci trochę z moich? - Mam. Ten plecak nie jest wypełniony powietrzem. Znajdę nam miejsce do spania. - W porządku. Nie sprzedawaj tylko amunicji do naszych klamek i leków. Jak coś łap mnie przez radio. - Chodź. - Powiedział już łagodniejszym tonem do dziewczynki, biorąc ją za rękę. - Poszukajmy reszty. Fray odwrócił się i zaczął przepychać przez tłum. Czekało na niego przedstawienie...
__________________ [...]póki pokrętna nowomowa zakalcem w ustach nie wyrośnie, dopóki prawdę nazywamy, nieustępliwie ćwicząc wargi, w mowie Miłosza, w mowie Skargi - przetrwamy [...] |
31-12-2014, 02:36 | #4 |
Reputacja: 1 | Odchodzili coraz dalej, ale błagalne krzyki mężczyzny ciągle rozbrzmiewały w uszach Marii. Kobieta zaciskała pięści coraz mocniej, ale to nie pomagało - krzyki wwiercały się jej w mózg, choć coraz cichsze, to ciągle przejmujące. Miała ochotę zasłonić uszy. nie pomogło nawet kiedy odeszli za daleko, aby cokolwiek słyszeć. Lynx zachwiał się, podtrzymała go wdzięczna, że może się zająć czymś innym. Nie myśleć. Nawet, kiedy odeszli zbyt daleko, aby cokolwiek dało się usłyszeć, ciągle je słyszała. Droga była w miarę oczyszczona, niezbyt trudna do przejścia. Brnęli do przodu i choć zdawało się, że nigdy nie dotrą do Misji, to Maria – spoglądająca czasem w niebo – wiedziała, że się zbliżają. Poświęcenie Ezachiela nie mogło pójść na marne. Była to mu winna. Jemu i Waylandowi. Ale było coś jeszcze, poza powinnością. Coś, nad czym nie chciała – nie mogła – się teraz zastanawiać. Wiedziała tylko, że gdyby była sama na tym pustkowiu odpuściła by. Teraz myśl, że każdy krok przybliża ich do celu, do Misji, pomagała przesuwać stopy. Prawa, i znów lewa. I znów prawa. Tylko raz. Tylko jedne krok. I kolejny. Tylko jeden – obiecywała sobie za każdym razem i ciągle szła dalej. Nie chciała nawet zastanawiać się, co napędza Lynxa. Coraz częściej i ciężej wspierał się na jej ramieniu, potykał. Zaciskała tylko zęby i ciągnęła go do przodu. Jeszcze jeden krok. Tylko jeden. Nie pozwoli mu tu zostać. Po trzech godzinach marszu otaczający ich mrok zaczął, powoli i niechętnie, ustępować – wstawał świat. Teren wymusił na nich wspięcie się na mały pagórek, z którego mieli wgląd na okolicę. Dostrzegli ją - dwie wieże kościoła, otoczone przez zaimprowizowaną barykadę - Misję Ojca Gianniego. Maria ze świstem wypuściła powietrze. Nagle długa seria wystrzałów przecięła horyzont. Kilka wybuchów jeden po drugim rozświetliło okolicę. Misja odpierała kolejny szturm. - Zatrzymajmy się na chwilę. - Wydyszał Lynx, z którego całkowicie już spłynął kokainowy szał. Maria rozejrzała się po okolicy. Kilkadziesiąt metrów od nich stał budynek, w całkiem niezłym stanie. - Tylko na chwilę. – Zgodziła się niechętnie, prowadząc go do środka. Snajper usiadł na ziemi, wyciągnął z plecaka wodę i wypił połowę prawie jednym haustem. Nagle znieruchomiał. Dobiegł ich odgłos odrzucanego gruzu. Ktoś również próbował znaleźć schronienie w tym miejscu, wchodząc z przeciwnej strony. Lynx starając się narobić jak najmniej hałasu, ujął karabin w dłonie i skierował lufę w kierunku skąd dochodziły dźwięki. Pokazał gestem Marii, że ma zrobić to samo. Musieli być cicho, może udałoby się im przemknąć, albo pozostać niezauważonym. Maria bez słowa zacisnęła dłonie na kolbie. Czekała. - Gdzie jest ten skurwiel? - Z pomieszczenia obok dobiegł ich zachrypły głos. - Nie mam pojęcia. Zbliża się ranek… - Właściciel drugiego głosu, ciężko opadł na ziemię. - Schowaj to co zostało. Poczekamy na teksańczyka, bierzemy, co nasze i ruszamy do Nash. - Co ze Strzygą? - Zapytał pierwszy. - Wiedziała w co się pakuje. Dla mnie mogą ją nawet rozerwać żywcem. Jej ryzyko, jej działka. - Skończy na Palenisku, dobrze o tym wiesz. - Głos był urywany, jakby mężczyzna się z czymś siłował. Oprócz tego dochodziły do nich charakterystyczne odgłosy kopania. - W chuju to mam. Jej sprawa. Nikt nie kazał się jej tam pakować. - Pewnie i tak. Mężczyźni zamilkli. Przez dłuższy czas do uchodźców dochodził tylko odgłos pracy. W końcu umilkł i on. Tamci czekali. Maria też, starała się nawet nie oddychać. Lynx spojrzał w jej stronę. Najciszej jak potrafił, szepnął do dziewczyny: - To muszą być Ci, którzy współpracowali z Igłą. Na pewno te skurwiele czekają na niego. - Co robimy? - zapytała też szeptem. - Czekamy, aż pójdą? - Nie wygląda na to, żeby się gdzieś wybierali… - Lynx wsłuchiwał się w odgłosy za ścianą. Starcie przy Misji nie wyglądało na specjalnie intensywne, ale bez trudu rozpoznał odgłosy moździerzy i broni małokalibrowej. Co jakiś czas odezywał się CKM. - Spróbujemy wyjść na zewnątrz, jak będą wybuchać granaty moździerzowe, może nas nie usłyszą. - brzmiało jak plan. Dziewczyna pokiwała głową, choć nie do końca rozróżniała, który z dochodzących do niej odgłosów generowały „granaty moździerzowe”. Chyba jednak te najgłośniejsze. - Coś zakopują, słyszysz? – wyszeptała. Faktycznie, chyba znowu coś tam robili, snajper krytycznym okiem rzucił na szkło porozbijane na podłodze, mieli małe szanse na to, że uda im się wymknąć. Bycie nakrytym podczas odwrotu, nie było dla nich korzystne. Mieli by ich jak na patelni. Maria złapała jego spojrzenie i natychmiast domyśliła się jaka jest druga opcja. Poczuła, jak poci się jej dłoń zaciśnięta na kolbie. - Nie … nie umiem. - wykrztusiła. - Rozumiem… - odpowiedział, dziewczyna i tak wiele przeszła tej nocy - … ale obiecaj, że jak wyjdziemy z tego cało, pozwolisz się podszkolić ze strzelania… żebyś mogła się obronić... Nie zdążyła odpowiedzieć, ze to nie techniczna strona strzelania jest problemem, kiedy dobiegły ich głosy z sąsiedniego pomieszczenia. - Słyszałeś? - Rzucił podejrzliwie jeden z mężczyzn. Dźwięki pracy umilkły. - [i] Może idzie ta suka? [i] - Mężczyźni zamilkli. Lynx z Marią zamarli celując w wejście do pomieszczenia. Dziewczyna zaciskała dłoń na rękojeści najsilniej jak potrafiła - inaczej ręka zaczynała jej drżeć. - Coś Ci się popieprzyło. – drugi mężczyzna zbagatelizował obawy pierwszego. - Tu też to przysyp, dostaniemy kiedyś za to niezły gambel. - Szkoda, że tyle tego gówna zeszło. - No.. - Głos roześmiał się. - Trochę przesadziliśmy z tym gównem. Ale było warto, co? Przez kilka minut dochodziły do nich tylko dźwięki krzątaniny. Mężczyźni prawdopodobnie jedli. Maria poczuła, że zbiera się jej na wymioty. - Idzie. - W końcu odezwał się jeden z nich, chyba wstając. - Gdzie? - Ta.. - Nagle głos mężczyzny urwał się. - Uważaj! - Wykrzyczał, padając na ziemię. Zaraz za tym padł strzał. Drugi głos również upadł na ziemię rycząc z bólu. - Dostałem, dostałem! Kurwa mać, skurwiel mnie uwalił! Ja pierdolę krwawię jak świnia! - Williams! Skurwysynu! Popieprzyło cię?! Załóż zacisk! - Kolejne strzały rozbiły się o ścianę. Ustały po kilku sekundach. Usłyszeli jakiś ruch obok, polujący na siebie strzelcy prawdopodobnie zmieniali pozycje, krzycząc jeden do drugiego. - Nie masz kasy, Willi? O to Ci chodzi sukinsynu?! - Gdzieś z zewnątrz dochodzi was niewyraźny krzyk tego, który prawdopodobnie ostrzeliwuje budynek. - Zabiliście! Zabiliście ich wszystkich sukinsyny! - Tak przecież chciałeś, do kurwy nędzy! - Wydarł się mężczyzna wystrzeliwując. Lynx nakazał gestem Marii nie ruszać się. Nie było to potrzebne, kobieta sama wiedziała, że pakowanie się w krzyżowy ogień jakichś porachunków, nie był w ich interesie. Nie było w interesie kogokolwiek. Lynx starał się obserwować na raz obydwa wejścia. - Widzisz go? - Wysyczał ranny. - Nie… Odpowiedział drugi. - Kolejna kula uderzyła w ścianę pomieszczenia. Ktoś upadł ciężko. - Kurwa mać! - Krzyknął ranny, chyba próbując wstać. - Rzuć broń, Ice. - Spokojny głos już całkiem wyraźnie dobiegał z zewnątrz. - Mieliście tylko ich przestraszyć, zranić kogoś… - Głos drżał ze zdenerwowania. - Spaliliście ich wy pieprzeni psychole. - Pierdo…! - Kolejny strzał urwał krzyk w połowie. Cisza znów wypełniła budynek. Lynx nic nie rozumiał z tej rozmowy, brzmiała jak porachunki za zjebane zlecenie czy usługę. Kimkolwiek był ten, który załatwił gości za ścianą był groźny i dobry. Jedyne co mogli zrobić to siedzieć cicho na razie, czujni jak osaczone zwierzęta. Po kilku minutach nerwowego napięcia i nasłuchiwania zorientowali się, ze mężczyzna się wycofał. Nie słysząc żadnego dźwięku czy ruchu snajper ostrożnie wstał: - Idę zerknąć co tam się stało - wyszeptał. - Chodź. - wyciągnął do niej rękę, pomagając wstać. Maria podniosła się na nogi i ostrożnie, starając się nie robić hałasu, poszła za mężczyzną. Jej ostrożność była zbędna. Leżących w pomieszczeniu mężczyzn nic nie mogło już obudzić. Krew przestała już cieknąć z dziur na głowach i powoli krzepła. Maria przełknęła ślinę. Powinna już przywyknąć do widoku trupów, w końcu nawet jednego sama… sama. Nie czas teraz o tym myśleć. Poczuła, jak żołądek kurczy się boleśnie, próbując przepchnąć się na zewnątrz przez jej przełyk. Odetchnęła głęboko hamując mdłości i odwróciła się, gwałtownie, od ciał. - Sprawdzę, co zakopali – powiedziała, odpinając crovela. Lynx przyklęknął obok trupów i zaczął przeszukiwać ubranie i plecaki. - Kurwa, niech mają antybiotyki i morfinę. – mruknął sam do siebie, przetrząsając ekwipunek mężczyzn. Broń, amunicja, ubrania, jakaś żywność.. jest. Kilka nieoznakowanych fiolek, tornado, automatyczny podajnik z dawką morfiny. Odetchnął z ulgą, rozpiął pasek w spodniach i zsunął je z prawego biodra. Sięgnął ręką za siebie i przycisnął podajnik do pośladka. Po chwili ból w nodze i całym ciele przygasł, zbladł. Spojrzał na dziewczynę, mocująca się z metalową skrzynką, którą wyciągnęła z rozkopanej ziemi. - Wygląda jak skrzynka na amunicję. – stwierdził, podchodząc bliżej. – Kłódka.. nie będziemy szukać klucza. – uśmiechnął się, jakby właśnie powiedział jakiś świetny żart. Wziął łom i rozwalił kłódkę. Otworzył delikatnie. W środku zobaczyli przesączone smarem szmat. Lynx sięgnął do środka i wyciągnął coś metalowego . - Granaty – odpowiedział na niezadane pytanie. – Pięć sztuk. Sporo warte. Masz ochotę na fajerwerki? Kobieta popatrzyła na swój plecak i ekwipunek zabrany zabitym mężczyznom. - Niby niedaleko do Misji… Wydajesz się być w lepszej formie, ale to złudzenie. Truciznę masz już w całym organiźmie, wysiłek, adrenalina.. Morfina nie wystarczy na długo. Przytłumia ból, ale nie daje ci siły. Nie usuwa trucizny. Nie dam rady holować i ciebie, i tej skrzyni. – wyjęła mu granat z rąk i ostrożnie zawinęła na powrót w szmatę. – Zakopiemy ją z powrotem.. wrócimy po nią później. - W porządku – powiedział. – Zabierzemy leki, broń i kurtki. Są cieplejsze, a idzie zima. Zima i Nowy Rok. Będą jak znalazł. – wskazał ręką na skrzynkę i znów się zaśmiał. – Rozumiesz? - Jasne. - odpowiedziała zmęczonym tonem wpychając skrzynkę na powrót do dziury. - Fajerwerki. Zakopię ją z powrotem, ty oszczędzaj siły. Szło jej opornie, ręka dawała znać o sobie coraz bardziej. Nie wiedziała, czy nadwyrężyła ją w czasie marszu, czy uszkodziła sobie coś na nowo wskakując do rudery. Ruszyli dalej. Tak blisko, a tak daleko. Maria była już bardzo zmęczona. Nowy plecak – choć wygodniejszy, niż jej – ciążył coraz bardziej. Kurtka ściągnięta z trupa przesiąknięta była zapachem poprzedniego właściciela. Lynx szedł wolniej z każdym kolejnym krokiem, właściwie wlókł się noga za nogą, opierając na niej ciężko. Oddychał płytko, chrapliwie. Już nie próbował żartować. Nawet mówienie stało się dla niego za trudne. Zamglony wzrok miał wbity w ziemię. Kiedy potknął się po raz kolejny i musiała prawie podnosić go z zamarzniętej gleby, pomyślała, ze nie da już rady iść dalej. Że zamarzną tutaj, kilometr od Misji. I ta myśl rozśmieszyła ją tak, że jeszcze raz znalazła siły. Resztę pamiętała jak przez mgłę. Tunel. Trupy. Mężczyzn celujących do nich z karabinów. „Wyskakuj z ubrania, mała” rzucone lekkim tonem. Przeszukanie bagaży i konfiskatę – ‘zabranie w depozyt” - całej długiej broni. Swoje zmarznięte palce rozpinające kamizelkę i kurtkę Lynxa, aby umożliwić strażnikom przeszukanie jego bezwładnego ciała. „Jest ledwie ciepły, mała. Nie wolisz nam dotrzymać towarzystwa?” Lazaret, w którym śmierdziało gorzej niż w rzeźni. A już na pewno było dużo brudniej. „Tam” ktoś wskazał jej kawałek podłogi pod obdrapaną ścianą. „ Żołnierz? To oznacza krótsza ścieżkę. Max 6 godzin czekania. Masz szczęście, ze jesteś z żołnierzem, mała.” - poklepał ją po ramieniu. Wtedy się wściekła. Nie wiedziała nawet, czy bardziej chodziło o kolejną „małą”, czy o ton, czy o to, ze wlokła się tutaj całą noc, czy może raczej o to, ze Lynx zdecydowanie nie miał do dyspozycji sześciu godzin. A może o Ezachiela. Trupy. Lub wszystko razem. Nawrzeszczała na faceta. Nawyzywała go, używając słów, których nawet nie miała pojęcia, ze zna. I że przejdą jej przez gardło. Ale przeszły, lekko, jakby to był jej codzienny język. Patrzył na nią, niespecjalnie przejęty, z rodzajem zadumienia. Na koniec go walnęła. A potem – w zupełnej bezsilności, bo próbował odejść odganiając się od niej – rozpłakała się. Westchnął. A potem spojrzał na ich wypchane plecaki. - No dobra, mała. Widzę, że jesteś zdeterminowana, żeby ten twój żołnierz przeżył. Za 10 naboi go obejrzę. Wstępna selekcja, rozumiesz - puścił do Marii oko, a potem nachylił się nad Lynxem. - Mów, co mu jest, przecież nie jestem prorokiem - rzucił do niej gniewnie, kiedy w końcu, zmęczona swoim wybuchem, oparła się o ścianę, ciężko oddychając. Wysłuchał, zaglądając Lynxowi w oczy. - Nie szkoda ci na niego gambli? - upewnił się. - Trzeba mu przefiltrować krew. Dializa kosztuje, mogła byś za tą cenę przeżyć kilka ładnych dni, może dłużej, jeśli zaczniesz oszczędzać. Lub zarabiać. – uśmiechnął się, lustrując ją od stóp do głów. – Masz coś z ręką, jak widzę, ale poza tym – wszystko wydaje się być na swoim miejscu. - No pogadaliśmy, teraz pokaż co tam masz. - wskazał na plecak. Pół godziny później, Maria była uboższa o jakieś 300 pocisków. Znała ceny. Nawet niespecjalnie przeszkadzała jej świadomość, że właśnie została orżnieta jak dziecko. Nie miała siły na rzetelne nogocjacje. Nie czuła igły zszywajacej na powrót poszarpane ramię. Lynx leżał na pryczy, podpięty do jakiś rurek. Dotarli do Misji Ojca Gianni. Dali radę. Lynx miał przeżyć. Czemu nie czuła radości? Czemu nic już nie czuła? Była jak pusta skorupka jajka.
__________________ A poza tym sądzę, że Reputację należy przywrócić. Ostatnio edytowane przez kanna : 31-12-2014 o 12:36. Powód: zmiana końcówki |
03-01-2015, 01:48 | #5 |
Reputacja: 1 | Post wspólny razem z kanną i merillem Lynx leżał na szpitalnym łóżku pamiętającym lepsze czasy. Sama sala niczym nie przypominała klinicznie czystych pomieszczeń w kontenerach medycznych Posterunku. Personel też nie, ważniejsze jednak było to, że otrzymał tu pomoc. Patrzył jak jego krew przepływała przez skomplikowaną maszynerię służąca do dializ. Łapiduch stwierdził, że w parę godzin pozbędzie się toksyny z organizmu. Amputacja nogi też nie była konieczna, jednak przez kilka dni może być trochę osłabiony. Maria doprowadziła się do jako takiego porządku i wyszła obejść klinikę. Zostawiony sam sobie żołnierz posterunku przymknął oczy w niespokojnej drzemce. W pomieszczeniu trwał spokój. Wycie wiatru przygłuszone grubymi ścianami kołysało do snu, przerywane z rzadka odległymi echami wystrzałów i jękami pacjentów płynącymi z ciemnych kątów. Lampa wisząca na kablu chwiała się niespokojnie strącając na ziemię drobinki pyłu. Drzwi do pomieszczenia skrzypnęły metalicznie wpuszczając do środka trochę zimnego powietrza. Obcasy stuknęły na szpitalnych płytkach, potem dołączyły do nich inne. Szepty, głosy mamroczące cicho i cienie rzucane na parawan oddzielający przestrzeń wokół. Trwało to dłuższą chwilę, w końcu postać zbliżyła się do łóżka. Lynx nie rozpoznał przybysza, który zrzucił jakiś kształt z ramienia i usiadł ciężko na krześle. Przez chwilę miał wrażenie, że to dziewczyna znowu pojawiła się by przy nim czuwać, prawie się uśmiechnął, kiedy majak zmienił się i wyostrzył ukazując posępną twarz Kinga. Gdzieś na peryferiach wzroku mignęła mu twarz dziewczynki towarzyszącej im od jakiegoś czasu. W pierwszym odruchu po przebudzeniu ręka weterana powędrowała pod poduszkę, gdzie zwykle w takich sytuacjach leżałby naładowany pistolet. Teraz jednak jego ruch wyglądać mógł komicznie i nieporadnie. Skrzywił się z bólu ale po chwili uświadomił sobie, że w kiepskim świetle żarówki rejestruje nad sobą twarz lekarza. - Udało Wam się. - spojrzał na kulącą się za Clydem Irę i niemrawo się uśmiechnął. - Tak, udało. - King spojrzał na żołnierza z dziwnym wyrazem na twarzy. Przez chwilę przypatrywał się plątaninie rurek podpiętych do ciała pacjenta. - Jak się czujesz? - Parszywie. Jakżeby inaczej - dodał poważnie - Gdzie Randall? Maria zaraz powinna wrócić, poszła się przewietrzyć. - spróbował wyprzedzić pytanie Kinga. - Randall gdzieś się kręci, planuje. - spec stwierdził zjadliwie - Traktuje to miejsce trochę jak swoją piaskownicę, wiesz jak z nim jest. Co z Ezechielem? - zapytał pozornie wciąż skupiony na maszynerii medycznej, choć jego twarz napięła się jakby przeczuwał odpowiedź. - Igła i ten skurwiel Carlos, byli podstawieni przez Tildę. Nikt z Bramy nie docierał do Misji, załatwiali ich po drodze, złupiwszy uprzednio ze wszystkich gambli. - spróbował się podnieść, szło mu niesporo, ale przemógł słabość ciała. - Jeśli gdzieś spotkam te sukę, zatłukę ją gołymi rękami King. Ez nie dał rady, pomocnik Igły postrzelił go w udo, poszła tętnica… to był jego wybór… - przerwał wpatrując się w sufit - …zostawiłem mu ostatnią kulkę. Clyde milczał. Ira patrzyła nierozumiejącym wzrokiem to na jednego to na drugiego, nerwowo miętosząc skraj pościeli. Nie było nic do dodania, stary uparty kowboj pewnie sam sprzeciwiał by się jakimkolwiek sentymentom w takiej chwili. Pojawił się znikąd, uratował ich podczas ucieczki z karawany, zabił każdego kto stanął mu na drodze, nie oszczędził nawet Morganów. A teraz ruiny upomniały się także o niego. Umierając sam odebrał sobie swoją zemstę. Przewrotne. Ciekawe co na to Randall… - Przeżyliśmy. - skwitował lakonicznie naukowiec - A może umarliśmy dawno temu i teraz błąkamy się bez celu? Hmpf… - Clyde, proszę, bez metafor dzisiaj. - zaśmiał się kaszląc na przemian - Jak wygląda sytuacja w Misji? Kiedy tu wchodziliśmy, ledwo kontaktowałem. Daliście radę rozmówić się z Giannim? Dużo tu uchodźców? - Dotarliśmy dopiero niedawno. Gianni jest tutaj rozchwytywanym człowiekiem, do tego podobno zamknął się w swojej samotni, więc nie tak łatwo do niego dotrzeć, ale Fray coś robi w tym kierunku. A Misja? - King podniósł głowę i odchylił się na krześle nasłuchując, czy w pobliżu nie kręci się ktoś nieproszony. - Ledwo się trzyma. Ta jej neutralność to mit, mutanci ledwie kilka dni temu puścili z dymem jedno z osiedli uchodźców, teraz Ci chcą odwetu. Zasoby się kurczą, znikąd pomocy, a Ci co mają posłuch nawołują do mordów. Poskładamy Cię do kupy i idziemy stąd najszybciej jak się da. To miejsce to grób. - Lekarze mówią, że do wieczora powinno być lepiej. Jeśli o mnie chodzi, to jestem za tym, żeby kupić tyle żarcia ile się da i spieprzać, zanim będzie za późno. - Zamilkł na chwilę, chcą coś przetrawić, ale po chwili odezwał się: - To nie mutanty spaliły osiedle ludzi, Clyde. Kiedy tu szliśmy, odpoczywaliśmy w ruinach. Podsłuchaliśmy rozmowę. - ściszył głos - Jakiś Williams, zabił dwóch gościów, za to, że ich wynajął do postraszenia ludzi, a oni przesadzili. Sztywni, na chwilę przed tym, zanim zrobili się sztywni, zakopali w gruzach pięć piękniutkich granatów z białym fosforem. Wiem co potrafi to kurewstwo. Powinniśmy stąd spieprzać… jak najszybciej i jak najdalej. To się skończy masakrą... - Cholera… - spec zasępił się jeszcze bardziej słuchając nowych rewelacji - Jeśli ktoś od wewnątrz chce zaognić konflikt… - nauczyciel bił się z myślami, aż wreszcie się odezwał - Myślisz… myślisz, że dałoby się ich zatrzymać? Donieść o tym Gianniemu, albo komuś kto ma tutaj coś do powiedzenia? Przebijanie się przez ruiny, kiedy z dwóch stron będą nacierać na siebie rządni odwetu szaleńcy może wcale nie skończyć się tak jak to sobie wyobrażamy. - Clyde, zrozum, nie mam zamiaru nikogo ratować. Silny miał rację, ta nienawiść zaszła za daleko, nawet Gianni może nie dać rady. Z tego co mówisz i co słyszeliśmy w ruinach, nie wiem, czy Ojczulek ma tu jakąkolwiek władzę. Ja i Randall moglibyśmy spróbować nas przeprowadzić przez gruzowisko. Przecież ono musi się kiedyś skończyć. Małą grupą będziemy mieli większe szanse, niż czekając tutaj, aż wszystko spieprzy się na łeb. - Mnie nie chodzi o ratowanie kogoś, bo będzie mi z tym lepiej. Jeśli tutaj rozpęta się piekło, to z nami w środku. Nie mam pojęcia jak mielibyśmy ich godzić, zgadzam się, że to pewnie już niemożliwe, ale jeśli uda nam się opóźnić rozlew krwi to już coś. Poza tym jeśli naprawdę coś miałoby się zmienić... - Clyde trochę zapędził, więc urwał i dokończył trochę koślawo - jeśli coś w ogóle miałoby się zmienić to chyba teraz. - A jak się nie uda? Przegapimy szansę i utkniemy tu na dłużej. Pamiętaj, wtedy nie będziesz już miał wyboru, będziemy MY Clyde - Ci w środku i ONI - Ci na zewnątrz. To będzie hekatomba, nie chcę więcej brać w czymś takim udziału. Wierz mi, widziałem takie rzeczy na własne oczy... - Źle mnie zrozumiałeś, nie chcę zostawać tutaj dłużej niż to konieczne, ale zanim odejdziemy możemy chociaż spróbować przemówić im do rozsądku, tym bardziej że mamy jakiś dowód, a nie jedynie przypuszczenia. Mamy dowody na obecność Molocha, wiemy kto stoi za mordem na uchodźcach. Skoro wszyscy mamy dosyć piekła, może da się zdusić je w zarodku zamiast ciągle uciekać? Bo i dokąd uciekniemy? Na palenisko, albo do Nashville, które wtedy będzie maszerowało z odsieczą? Chciałbym w to wierzyć, ale jeśli tutaj zacznie się na dobre, to żadne Nashville może nie zaoferować choćby cienia ochrony, albo szansy na ucieczkę. - Wątpię, by ktoś nam uwierzył w działalność Molocha, jedna sztuka broni nikogo nie przekona. Co do mordu na uchodźcach, nie mamy jak połączyć granatów z ochroną miasta, świadkowie nie żyją, dowody są za linią frontu pewnie już. Ruiny to przecież nie tylko Nash i osiedla mutantów. Nie da się ich szczelnie zamknąć, próbując się przemknąć w jakimkolwiek kierunku, mamy takie same albo nawet większe szanse, niż zostając tutaj King. - Powtarzam, ja nie chcę zostawać. Chcę przed wyjściem zrobić tyle, żeby za kilka dni nie było tutaj masowej mogiły. - King wstał i zaczął dreptać w kółko. Dziewczynka przycupnęła na ziemi bawiąc się sprzączką od plecaka. Chociaż sprawiała wrażenie pochłoniętej swoją zabawą, wydawała się słuchać o czym rozmawiają mężczyźni. - Pod Bramą nam się udało. - wspomniał spec - Tilda i jej ludzie okazali się tak naprawdę Łowcami niewolników, zapewne inną częścią karawany, z której wcześniej uciekliśmy. Ledwo powstrzymałem Randalla przed rozpętaniem tam regularnej bitwy, potem polazł na tę Bramę i jakoś przekonał ich żeby puścili nas i resztę uchodźców. Idą tu teraz, starcy, kobiety, dzieci, widziałeś ich. Wtedy też myśleliśmy, że się nie da. Jeśli teraz sobie odpuścimy, mogliśmy równie dobrze pozwolić im się tam zarżnąć. Lynx pokręcił głową nie mogąc zrozumieć Kinga: - Wiesz, że Fray będzie się czuł tutaj jak w niebie. Wiem, kto idzie za nami, cały kurwa czas, o tym myślę, King. - podniósł głos - Nie ocalimy wszystkich… zginiesz próbując? Gdyby istniała jakaś szansa na ugodę, pewnie przyznałbym Ci rację. Ludzie ludzi zabijają za kawałek chleba, mało nas w ruinach nie zabili niedawno… pomyśl, co zrobią mutanty? Nie winię ich, nikogo nie bronię. Nie musimy i nie powinniśmy być stroną w tym konflikcie, może już na to za późno, ale wolałbym tak nie myśleć Clyde. - Widzę dwa wyjścia. Albo odchodzimy i liczymy, że nam się uda, a potem patrzymy jak Misja zaczyna się rozpadać, albo znajdujemy kogoś z głową na karku i mówimy o Molochu, potem odnajdujemy tego Williamsa i jego powiązanie z pożarem, co może uspokoić tych tutaj na jakiś czas. Do tego nie rzucą się na mutantów. - King zawahał się przez chwilę - Nie wierzę, że to się naprawdę skończy, życie pisze inne scenariusze, ale może właśnie w ten sposób będziemy mogli zadośćuczynić za tamtą karawanę. Nie muszą się o tym nawet dowiedzieć, ale tak będzie lepiej. - Spec spojrzał na Lynxa, którego twarz wyraźnie się zmieniła - Dziękuję. Zapomniałem wtedy to powiedzieć. - Zrobiłbyś to samo… - zamilkł na chwilę - przynajmniej taką mam nadzieję. Wtedy nie było czasu, miałeś tylko wyrzuty, oby ostatni raz… - spróbował się uśmiechnąć szerzej, ale ból z ledwo zagojonej rany na policzku przypomniał mu o tym, żeby tego nie robić. Misja nie wyglądała tak, jak Maria się spodziewała. Najpierw kontrola na wejściu - w sumie Lynx to przewidział , potem wyskoczenie z połowy gambli za dializę (naciągnęli ich, miała tego bolesną świadomość, ale nie miała siły na targi, a Lynx był ledwie ciepły) , a teraz.. wszędzie byli ludzie. Umierali. Żebrali. Nie tak powinno to wyglądać. Czuła narastająca złość , którą wkrótce zastąpiła obojętność. Rezygnacja. Sądziła, że po nocy spędzonej w ruinach będzie lecieć z nóg, ale choć czuła znużenie, nie dawała rady zasnąć. Wróciła do pomieszczenia, gdzie zostawiła Lynxa. Ucieszyła sie na widok lekarza i dziewczynki, miała nawet ochote objąć Clyda, ale nie wykonała żadnego gestu. Nie mogła. Zbyt dużo czasu zajęło jej budowanie tarczy, chroniącej ja przed tym wszystkim, co działo sie dookoła. Gdyby Clyde odwzajemnił uścisk nie dałaby rady utrzymać jej dłużej. Rozpadła by się na drobne kawałki , a Maria chwilę potem. - Cześć Clyde. Hej Myszko - rzuciła do Iry i ciężko usiadła. - Żyjecie. Dobrze. - Witaj. - King skłonił głową dziewczynie, która przysiadła się blisko Lynxa. Nie umknęło mu jej zmartwione spojrzenie, ruch ręki, która znalazła się nagle blisko ręki żołnierza. Chciał coś dodać, ale wszystko wydawało mu się teraz sztuczne i trochę dziwne. Niby znał Marię dużo dłużej niż pozostałych, a jednak nie potrafił ot tak z nią porozmawiać. Poczuł się trochę obco. - Jak ręka? - W porządku. - uniosła ją nieco, Clyde mógł zobaczyć czystszy bandaż. - Poskładali mi ją na nowo. - To.. to dobrze. Wyglądasz lepiej. - Cień uśmiechu przemknął po twarzy, gasnąc tak szybko jak się pojawił. - Macie jakieś miejsce do spania? Jest tu jakiś wspólny barak, czy coś? - Nie mam pojęcia. - wzruszyła ramionami. - I tak trzeba poczekać, aż dializa się skończy. Tyle z nas zerżnęli, ze pewnie pozwolą zostać do jutra. - Chyba mówił, że do wieczora. - wtrącił Lynx - Był tu jeden z tych konowałów, więc na noc i tak musimy coś znaleźć. Zresztą już czuję się lepiej. - jakby na potwierdzenie tych słów, usiadł pewniej na łóżku, ale nie potrafił ukryć wysiłku jaki w to włożył. - Clyde - podał mu torebkę ze słoiczkami wypełnionymi tabletkami - znaleźliśmy to przy Igle - jest tam coś przydatnego? W wolnej chwili zajrzyj. Jak stoicie z gamblami i amunicją? - Trochę się tego nazbierało. - powiedział naukowiec odbierając paczkę z rąk Lynxa - Chociaż przed samą misją straciliśmy sporo sprzętu w kraksie. Ostrzelali nas z ciężkiego kalibru, nie było czasu żeby coś ratować, ale zostało to co w plecakach. Clyde oparł się stolik na który leżała aparatura do dializy. - Czyli jakie mamy plany? Randall miał się czegoś dowiedzieć o sytuacji w Misji, ale znając go połowę z tego zatrzyma dla siebie. Próbujemy się w ogóle mieszać w to co tu się dzieje? Może poszukamy kogoś kto też idzie do Nashville? - Sądzisz, że znajdziemy kogoś godnego zaufania? Myślisz, że Nashville to dobry kierunek, może by trzeba popytać wśród ludzi o okolicę? Może są inne opcje? Cały czas bazujemy na tym co powiedzieli nam Morganowie tak naprawdę i Tarczownicy. Powinniśmy wykorzystać najbliższy czas na zdobycie jak największej ilości informacji, prowiantu i jak da radę amunicji? Warto było by pomówić z Giannim, ale może być ciężko, jak sam mówiłeś. Maria drgnęła, ledwie dostrzegalnie, na dźwięk imienia Fraya. - Lynx mówił ci, że Ezechiel nie żyje? - zapytała, podnosząc głowę, żeby spojrzeć na Clyde’a. - Tak, mówił. - King przeniósł wzrok na dziewczynę z Texasu. - Powiedział też, że załatwiliście jego zabójcę. Dla niego miało to pewnie duże znaczenie. - Pieprzenie. - warknęła tylko Maria. Zabrzmiało to dziwnie, bo użyła tonu którym się stwierdza że na dworze jest ładna pogoda. - Miało by znaczenie, gdyby mógł mieć porządny pogrzeb. - Nie miał. - powiedział, jakby nie swoim głosem. - Nie miał i nie będzie miał. Nic na to nie poradzimy, to był jego wybór Mario, choćby nie wiem jak to bolało. - żołnierz wiedział, że te słowa się jej nie spodobają. Musiała je usłyszeć, dobijanie się wyrzutami sumienia, nie pomoże jej w niczym. Chciał by to zrozumiała. - Nie miał żadnego wyboru. - potrząsnęła tylko głową, a potem wbiła wzrok w czubek swoich butów. - Żadnego. Nikt nie ma. Co ma się stać, to będzie. Nie mamy na to wpływu. - To jest właśnie pieprzenie. - Clyde poczuł się trochę zdumiony własną śmiałością, ale kontynuował. Duszące poczucie dyskomfortu zostało gdzieś z tyłu. - Może mamy gorszy wybór niż ludzie kiedyś, ale ciągle możemy o sobie decydować. Nie mów mi, że przez cały ten czas w karawanie nie marzyłaś żeby się wydostać, że nie czekałaś na moment, w którym wreszcie Cię puszczą. Ezechiel zrobił wszystko żeby Cię uwolnić i udało mu się. Masz teraz życie w swoich rękach i ty nazywasz to brakiem wyboru? - Spec przeniósł wzrok na Lynxa - Jego też wyciągnęłaś z ruin i przyniosłaś tutaj. Masz mnóstwo możliwości. Wszyscy mamy. Snajper spojrzał jej w oczy: - Chyba, że żałujesz, że to nie ja tam zostałem? - To nie fair. Lynx, nie fair. - wykrztusiła tylko. - Podobnie jak gadanie o karawanie. Clyde zacisnął wargi, znowu czując się jak intruz. Gorliwość z jaką wypowiadał słowa gdzieś uciekła i koło szpitalnego łóżka znowu stał zmęczony życiem człowiek o przeoranej zmarszczkami twarzy. Lynx nie dawał jednak za wygraną. - Całe to życie nie jest fair, nikt nigdy nie mówił, że będzie. Nie jest fair w Texasie, tutaj, na Posterunku czy gdziekolwiek indziej. - głos miał chropowaty, aż mu zaschło w gardle - Ja żałuję wielu rzeczy, wielu się wstydzę. Żyję i to mnie napędza, od niedawna nie tylko to, zadałem Ci proste pytanie Mario. - Nie. - powiedziała, pewnie - Nie żałuję. Żałuje wielu rzeczy, ale tego nie. Dziwne, że sam nie wiesz. - Byłem ciekaw, czy Ty wiesz. Clyde ma rację, wszyscy mamy wybór. Tylko żeby podjąć właściwy, odnośnie naszej sytuacji - zmienił momentalnie temat - musimy mieć więcej informacji. Także tych zdobytych własnymi sposobami. Fray czuje się w tym piekle jak w niebie, do końca bym mu nie ufał King. Może nie mówmy mu na razie o tej sprawie z granatami? - Fray… nie wiem co o nim myśleć. Można mu wiele zarzucić, ale dotąd nie wbił nam noża w plecy, a miał ku temu wiele okazji. Jeśli między sobą nie będziemy szczerzy to prędzej czy później dojdzie do starcia. - Co do granatów. Najważniejsze to dowiedzieć się co to za Williams, po co miał straszyć ludzi i czy jest więcej tych granatów. Poza tym od kogo to usłyszeliście? Widzieliście ich? - W kwestii Randalla tylko doradzam ostrożność doktorku. Widzieliśmy tylko ich trupy. Jeden był chyba z Texasu, tak wynikało z rozmowy. Ten Williams, to musi być ktoś z Misji, a raczej jej militarnej części, miał dostęp do broni długiej, a taką ma chyba tylko ochrona szpitala, skoro naszą zabrali. - snajper wyraźnie zachmurzył się przy ostatnim zdaniu. W kieszeni kamizelki miał przedartą kartę, którą miał okazać przy wydaniu broni, a z tą zawsze rozstawał się niechętnie. - No tak, ale kto wspominał tego Williamsa? Ktoś na posterunku przed Misją? - Dociekał lekarz. - Ci zabici najemnicy. Czekali na zapłatę od niego, a kiedy zaczął strzelać, usłyszeliśmy to nazwisko. Słyszałem głos tego gościa, jak go usłyszę raz jeszcze to Ci powiem czy to on. Maria też słyszała. Sądząc z tego jak załatwił tych dwóch, musi posiadać jakieś przeszkolenie i doświadczenie. - No to trzeba go znaleźć. - Clyde odwrócił się w stronę Marii, która od dłuższej chwili nie brała udziału w rozmowie. - Mogłabyś zająć się małą przez jakiś czas? Nie chciałbym ciągnąć jej ze sobą, jeśli mielibyśmy szwendać się po ciemnych kątach Misji. Maria, z widocznym wahaniem, pokiwała głową. Przed oczami stanęło jej nieruchome ciało dziecka rozciągnięte na pancerzu maszyny. Zamrugała kilka razy, ale obraz nie znikał. Dziewczynka otworzyła oczy i pokazała Marii język. Potem z jej buzi buchnęła struga krwi. Maria wzdrygnęła się. - Dziękuję. Jeśli akurat nie będę zajęty szukaniem podejrzanych strażników oczywiście będę miał na nią oko. - Próbował się uśmiechnąć. - Nie zadręczaj się tak bardzo. Jeśli Cię to pocieszy, to powiem Ci, że nie angażując się w problemy nie narobiłaś tyle bałaganu co my, ale w końcu chyba będziesz musiała w to wejść. Choćby żeby ofiara Ezechiela nie poszła na marne. - To nie jest dobre miejsce dla dziecka. - ściszyła jeszcze bardziej głos, obserwując bawiącą się małą. Wizja zniknęła. - Musisz też pilnować, Clyde, żeby za bardzo się do niej nie przywiązywać. Spec mruknął coś niezrozumiałego, patrząc kątem oka na Irę, po czym niechętnie skinął głową. Oswajał się z myślą, że dla jej dobra, będzie musiał w końcu komuś ją oddać, ale im dłużej nikt taki się nie pojawiał tym większe miał wątpliwości. Może podświadomie wcale tego nie chciał… Odsunął od siebie natrętną myśl, po czym zabrał plecak z ziemi i zaczął szykować się do wyjścia. - Ogarnij nam jakieś miejsce do spania Clyde. Znając tych zdzierców, najdalej wieczorem nas stąd pewnie wykopią. Widzę, że masz radio, kontaktujecie się z Frayem? Na jakim kanale? Ustalmy jeden, żeby się późnej nie szukać. - Na trójce. Rozejrzę się, poszukam. Trzymajcie się. - King przysiadł przy dziewczynce, która już zbierała się do wyjścia i w kilku słowach wyszeptanych twarzą w twarz wyjaśnił jej żeby została z Marią. Mała nie wyglądała na ucieszoną jego decyzją, ale w końcu przytaknęła głową i odłożyła swój tobołek na ziemię. Maria przenosiła spojrzenie z Kinga na dziewczynkę. - Jak się nie przywiązujesz, to jest łatwiej kiedy… - nie dokończyła. Nie chciała mówić o śmierci przy dziecku. - Sam wiesz. - Wiem. - Odparł King odwracając się do wyjścia. Maria czasami go zdumiewała. W jednej chwili mówiła o martwym Ezechielu z lekkością, której nie powstydziłby się Randall Fray, by zaraz potem przypomnieć sobie o obecności kilkuletniego dziecka i bać się rozmawiać przy nim o śmierci. Zupełnie jakby ta mała istotka sama nie doświadczyła wojny, jej głodu, bólu, strachu i samotności. Gdzieś w tej młodej kobiecie coś ciągle kazało być rezolutną i pewną siebie, kiedy oczy i poszarzała twarz wyrażały rozpacz i rezygnację. Ból po stracie wuja z trudem tłumiony przywiązaniem do poznanego ledwie kilka dni temu żołnierza z Frontu. Wszystko to przemknęło mu przez głowę w jednej chwili, nim Maria pokiwała smutno głową dając mu znać, że może iść. *** Odmaszerował w stronę blaszanych drzwi, ignorując natarczywe odgłosy rannych i przekleństwa sanitariuszy niosące się po sali. Wyszedł w chłód dnia, tchnący kurzem, krwią i obozowym zaduchem. Miał odnaleźć miejsce do spania, namiot, barak, czy choćby zadaszony kawałek ruin blisko paleniska. Na dostęp do jedzenia, wody i lekarstw nie robił sobie większych nadziei, mimo to nie zamierzał w tej kwestii od razu się poddać. Misja mogła kryć przed sobą jeszcze wiele tajemnic, w tym enigmatycznego Gianniego, Williamsa i rzeszę innych typów pragnących pogrążyć to miejsce w chaosie, albo takich, podobnie do nich, chcących wymknąć się stąd póki czas. Pytanie było, czy znajdzie się ktokolwiek kto zechce im towarzyszyć? Przyszłość rysowała mu się w ciemnych barwach, jednak jakkolwiek próbował w swojej wyobraźni domalowywać białe kontury nadziei i dobrej woli, zawsze natrafiał na nieskończone pokłady czerni, wiecznej, niezmiennej, niewzruszonej… King poprawił uchwyt plecaka na ramieniu i ruszył przed siebie. Ostatnio edytowane przez Dziadek Zielarz : 03-01-2015 o 14:53. |
03-01-2015, 01:50 | #6 |
Reputacja: 1 | Snajper przyglądał się Marii bawiącej się z Irą. Dziewczynka była dla niego zagadką, wydawała się być zarazem naiwną istotką, przywiązaną do Kinga, z drugiej strony patrząc w jej ciemne oczy, żołnierz zgadywał, że dziecko rozumiało więcej niż się wszystkim wydawało. Zaskoczyły go ostatnie słowa teksańskiej dziewczyny, starał się sobie wytłumaczyć, ze ta ostatnia, parszywa noc tak na nią wpłynęła. Straciła ostatnią osobę z którą była złączona więzami krwi, pierwszy raz odebrała ludzkie życie. Dla niejednego było to zbyt wiele, ale przy tym co przeszli ostatnim razem, była to smutna norma. - Przepraszam za tamto pytanie, musiałem wiedzieć - starał się zacząć rozmowę. - I dziękuję, że się mną zajęłaś, bez Ciebie nie dałbym rady w tych cholernych ruinach. Maria przerwała układanie precyzyjnej mozaiki z kawałków poszarpanego materiału i skrawków drewna. - Dalej ty - uśmiechnęła się do Iry. - Na przemiennie, raz to, potem materiał. Wyjdzie ładny wzorek. Podniosła się z kolan i usiadła obok Lynxa. - Myślę, że wiedziałeś, chciałeś raczej mną potrząsnąć - powiedziała, ale bez złości. Raczej z rodzajem smutnego pogodzenia - Następnym razem zostawię cię, jak się będziesz tak zachowywał, pamiętaj - pogroziła mu placem. W jej oczach nie było nawet śladu uśmiechu, głos był matowy i wyprany z uczuć. Siląc się na poważny ton i minę powiedział: - Grozisz mi? - uśmiechnął się kącikami ust. - Pewnie, teraz nie wyglądasz przerażająco podpięty do tych kabelków, to nic trudnego. - próbowała żartować, ale kiepsko jej szło. Więc zrezygnowała - Lepiej się czujesz? - Gorączka i osłabienie mija, myślę, że jutro będę już w formie, jako takiej. Może niedługo mnie odłączą od tej cholernej maszynerii. Co myślisz o tej całej sytuacji? Zgadzasz się z Kingiem, że powinniśmy próbować zażegnać konflikt? Czy nie lepiej jest nawiać stąd póki jeszcze czas? Potrząsnęła tylko głową: - Nie mam pojęcia. Wszystko tutaj miało być.. inne. Lepsze. A jest tak samo jak pod bramą. Prawie. Wszystko tak wygląda? Nic już nie zostało? - Nie wiem, ja nie znałem innego życia i rzeczywistości, więc naprawdę nie wiem. Jak już się wyrwiemy stąd, spróbuję poszukać miejsca gdzie jest inaczej. - Chciała bym wrócić.. do siebie. Tam jest moja ziemia. Wykopać grób dla Ezachiela na naszym cmentarzu, nawet, jeśli nie będzie tam jego ciała. Żyć normalnie. - mówiła powoli, jakbyś transie, patrząc gdzieś nad jego głową - Ale to strasznie daleko. Nie znam drogi. I nie chcę tam wracać sama. Zresztą, czy to w ogóle możliwe? Czy zostaniemy wśród tych ruin. Jak myślisz? Mężczyzna nie opowiedział. Spojrzała na niego. Spał, oddychając w końcu w miarę rytmicznie. Westchnęła, czułym gestem przeciągnęła dłonią po jego zarośniętym policzku i naciągnęła wyżej poszarpany koc. Potem znów usiadła na ziemi. - Wujek Lynx śpi, Myszko. Jak ci idzie układanka? Niedługo Clyde wróci, nie musisz się martwić. Delikatnie pogłaskała małą po głowie, a potem podciągnęła nogi pod brodę i oparła się o ścianę. -Nie musisz się martwić - powtórzyła cicho.
__________________ Czekamy ciebie, ty odwieczny wrogu, morderco krwawy tłumu naszych braci, Czekamy ciebie, nie żeby zapłacić, lecz chlebem witać na rodzinnym progu. Żebyś ty wiedział nienawistny zbawco, jakiej ci śmierci życzymy w podzięce i jak bezsilnie zaciskamy ręce pomocy prosząc, podstępny oprawco. GG:11844451 |
03-01-2015, 01:57 | #7 |
Reputacja: 1 | post tak samo mój jak i MG, dzięki Lost! Fray szybkim krokiem ruszył za pozostałymi. Grupa była coraz bardziej liczna, gdy kolejne osoby dołączały do tłumu. Kłębiąca się masa wznosiła urywane okrzyki żądając śmierci mutantów, w możliwie jak najbardziej okropny sposób. Nagle ktoś wpadł na Fraya. Mężczyzna parł jednak dalej nie zważając na oddalającego się chłopaka. Kilka godzin później Fray zdał sobie sprawę, że jedna z jego kieszeni jest lżejsza o kilka naboi. Wtedy jednak parł do przodu porywany przez mały tłum, który zdążył się wykształcić dookoła niego. Mężczyźni i kobiety zaprowadzili go do sypiącego i zarośniętego przez odzyskującą pole naturę budynku, prawdopodobnie przyszpitalnego uniwersytetu. Miejsce przytłaczało, boleśnie przypominając, jak bardzo wiele ludzie stracili w konsekwencji wielkiej wojny. Randall podniósł wzrok, patrząc na stojący nieopodal kościół - Sąd, sąd, sąd! - Skandowali zebrani ludzie. Wynaturzona sprawiedliwość miała dokonać się w cieniu chylących się ku upadkowi krzyżów. Prąca do przodu kobieta potrąciła Fraya, wykrzywiając twarz w bełkotliwym krzyku. - Zabić śmierdzieli, zabić! - Wydyszała zyskując przy tym poklask stojącego obok mężczyzny, który wyglądał źle nawet na powojenne standardy. Randall uśmiechnął się półgębkiem przypatrując mu się, gdyby delikatnie popchnął tłum w odpowiednim kierunku z pewnością rozszarpali by szczura, za bycie jednym z odmieńców. - Cisza! Cisza! - Stojący gdzieniegdzie mężczyźni z karabinami uciszali skandujący tłum krzykiem i nielicznymi uderzeniami. Gdy tamci w końcu zamilkli na podest wyszedł strażnik, który wpuścił Randalla i Kinga na teren Misji. Fray z trudnością przypomniał sobie jego imię. Stojący obok niego wychudzony mężczyzna przyszedł mu z pomocą. - Pierdol się Williams. - Wydyszał. - Drugi raz nie zrobisz tego błędu… - Nagle wyprostował się jak struna i krzyknął. - Pierdol się Williams! Tym razem nie wylezą z ciupy! - Tłum zagotował się rzucając wyzwiskami w stojącego za pulpitem mężczyzne. Ten niereagował patrząc na nich z niesmakiem. - Morda! - Krzyknął, najwyraźniej tracąc już cierpliwość. - Zamknąć się do kurwy nędzy! - Fray rozejrzał się z rozczarowaniem. Tłum momentalnie stracił rezon i rzeczywiście się uspokoił. - Będzie sąd! Tak jak chcecie! - Jego słowom towarzyszył pomruk aprobaty. - Prawdziwy sąd, a nie kurwa hegemoński targ! To jest Nashville i radzę wam o tym nie zapominać! - Krótka mowa, poskutkowała. Ludzie zaczęli przestępować z nogi na nogę rozglądając się po niepewnie po sali. Randall przeczesał dłonią włosy, zastanawiając się, jak głęboko musi być zakorzeniona w tych ludziach taka ulotna idea, jak lokalny patriotyzm, że pozwoliła tak szybko uciszyć zew zemsty. Spojrzał jeszcze raz na mężczyzne wspartego na pulpicie. Strażnik wiedział, co działa na jego publikę. - Sędzią będę ja. Doświadczenie mam! Ława przysięgłych jest prawie w komplecie. - Z tłumu w stronę podwyższenia zaczęły przebijać się pojedyncze jednostki. Randall wykrzywił twarz w ironicznym grymasie nie dostrzegając wśród nich ani jednego przedstawiciela mutantów. Postanowił również coś zadziałać, oczywiście gówno go obchodziło co się stanie z mutantami ale chciał przygotowac sobie teren na późniejsze działania. I się trochę zabawić. Odezwał się donośnym głosem, był nawykły do przebijania się przez huk wystrzałów więc nie sprawiało mu to problemu. - Nie jestem stąd i nie znam dobrze lokalnych zwyczajów! - pierwsze zdanie wykrzyczał aby zwrócić uwagę, dalej mówił już ciszej ale ciągle donośnie. - Jednak jeżeli ma to być sąd, jeżeli ma tu być wymierzana sprawiedliwość to proponuję wzorować się na amerykańskim sądownictwie. Niech Williams będzie sędzią ale niech zadecydują ławnicy. Ławnicy w skład których wejdą przeciwnicy koegzystencji z mutantami oraz zwolennicy w równej liczbie. I paru przybyszy by nie było impasu. Nie jestem powiązany z Nashville jednak służąc w Posterunku poznałem mutanty. Zarówno te zdolne do koegzystencji z ludźmi jak i te, które należy eksterminować. Za zgodą sędziego oraz mieszkańców wezmę czynny udział w sądzie. Przez chwili na sali było słychać ciche szpety, kiedy odezwał się jeden ze stojących pod ścianą strażników. - Dobrze gada! Tak jak kiedyś robili! - Krzyknął trzęsąc karabinem. Stojącę obok Randalla kobiety szeptały coś między sobą, patrząc na niego ukradkiem. Wędrowiec wyłapał tylko słowo posterunek. - Dobra ludzie! - Williams znów skupił na sobie uwagę. Po kolei wymienił dziesięć nazwisk. Cześć z nich była zaskoczona wywołaniem, część należała do prących już do przodu. - A ja? - Krzyknęła z wyrzutem młoda, atrakcyjna kobieta. - Ty zostajesz, nie ma miejsca! - Wykrzyknął Williams. Jeden z ławników zaprotestował. - Czarna miała być! - Williams uciszył go jednak. - Wiadomo, że ona ich by powywieszała, a miało być po równo! Zgodziliśmy się na to! - Ja się na nic nie zgadzałam! - Krzyknęła kobieta obrzucając jadowitym spojrzeniem mijającego ją Fraya. Wędrowiec prawie się roześmiał myśląc o tempie z jakim wyrabiał sobie wrogów. Z uśmiechem mrugnął do kobiety. - Czarna ma być, albo nie będzie sądu! - Stojący za nią mężczyzna krzyknął zapalczywie. Wnioskując z jego ekscytacji raczej był kimś kto aspirował do tego, by blisko żyć z kobietą, niż takim, któremu się to udało. O dziwo kilka krzyków poparło go. - Nie! - Przekrzyczał wszystkich Williams! - Ma być 5 do 5 i dwóch obcych! Tak jest rozsądnie! Fray wszedł na podwyższenie i stanął obok żołnierza. - Ludzie! To ma być sąd. Sąd zakończony egzekucją lub ułaskawieniem. Nie róbmy burd, nie długo mutasy mogą dotrzeć do misji. I to takie uzbrojone, wtedy będziemy walczyć. Każdy przystał na to by Williams prowadził sąd. Tym samym każdy, włącznie z Tobą Czarna zgodził się respektować jego postanowienia. A on przystał na moją propozycję. Randall spojrzał na żołnierza. - Jednak jeżeli pozwolisz mam pewną propozycję. Jeżeli Czarna lub jej kumple chcą by wzięła udział w rozprawie niech wskażą kogo ma zastąpić. Kto wybrany na przedstawiciela frakcji antymutanciej nie zasługuje na swoją rolę. Kogo uważają za sojusznika mutantów. Fray podczas swojej przemowy przeniósł wzrok na Czarną i jej zauszników. Ciekawiło go czy są na tyle głupi by oskarżyć publicznie kogoś o promutantckie pogląd. Kobieta, aż zatrzęsła się z gniewu przytupując. Randall skupił jednak uwagę na jej prawej dłoni wędrującej pod materiał wielowarstwowej szmaty, którą miała na sobie. Nagle stojący za nią przydupas schylił się szepcząc kilka słów. Kobieta odcięła się mu cicho miotając gniewnym spojrzeniem. Tamten znów wyprostował się, próbując wydusić z siebie kilka słów. - Aaa.. Ty eee.. Kim Ty jesteś, co? No Ty, ej? Żeby nam mówić co robić?! - Chciał dodać coś więcej, kiedy uciszyły go śmiechy i pogwizdywania. Facet nie miał tu widocznie najlepszej reputacji. Frayowi “wyrwało się” parsknięcie, które zamaskował teatralnym kaszlnięciem. - To niech Czarna będzie oskarżycielem! - Rzucił siędzący na kolumnie mężczyzna. Randall zauważył go dopiero teraz i przez chwilę nie mógł wyjść z podziwu nad sposobem w jaki tamten się tam wdrapał. - Dobre! Czarna oskarżycielem! - Zażądał tłum. - Dobra, niech będzie. - Skwitował sprawę Williams. - Kto będzie bronił?! - Na sali znów zapanowała cisza. Najwidoczniej nie było tam takiego, który chciałby podjąć się tej funkcji. - Jeżeli nikt z miejscowych się nie odważy to ja podejmę się roli obrońcy. Nie znam obecnej sytuacji jednak nieobce są mi sądy federacyjne. Tłum rozstąpił się jak w kiczowatych filmach, przepuszczając na środek idącego pewnym krokiem mężczyznę. Fray nie mógł się nie uśmiechnąć widząc postać wyłaniającą się z cienia. Gareth, przywódca uchodźców z bramy podniósł wysoko rękę, tak by inni go widzieli. Wędrowiec dostrzegł, że część z zgromadzonych w sali poznaje uchodźcę i traktuje go z respektem. Williams spojrzał na niego kiwając głową. - Dobra do cholery, bo noc nas tu zastanie. Czarna oskarżycielem, Ten tam obrońcą… Jak się nazywasz? - Gareth. - Odparł mężczyzna dostrzegając wśród leżących i siędzących na podeście ławników. Jeżeli go jednak poznał, to nie dał tego po sobie poznać. - No dobra! To zaczynamy! - Teee! Czeka! - Rzucił jeden z ławników. Akcent zdradzał Teksas. Głęboki Teksas. - Miało być dwanaiście a ni mo! - Wybełkotał. - No to sobie dobierzcie jeszcze kogoś. - Rzucił na odczepnego Williams grzebiąc w małym plecaku. W końcu znalazł to czego potrzebował. Mały, rozpadający się egzemplarz biblii w czarnej, skórzanej oprawie. - Ja mogę! - Młody chłopak podniósł rękę, wbiegając prawie na scenę. Frayowi rzuciła się w oczy niebieska kurtka z ósemką na plecach. - Z karawaną przyjechałem. - Uśmiechnął się kpiąco. - Więc wychodzi na to, że nowy w mieście. - Zachichotał wygodnie rozkładając się tuż obok Randalla. - No to w porządku.. - Powiedział Williams karcąc młodzieńca spojrzeniem, ten jednak nic sobie z tego nie zrobił. - Będzie jak zawsze. Najpierw rzucam monetą i zaczyna jedna ze stron przemówieniem, później druga. Dalej wzywacie świadków, później sądzimy, zrozumiałe?! - Czarna i Gareth skinęli głowami. Przywódca uchodźców zabrał jednak głos. - Chciałbym wcześniej pomówić z oskarżonymi aby poznać szczegóły sprawy. Williams podrapał się po głowie. Jeden ze strażników zbliżył się na jego skinienie. - Udzielam pozwolenia. - Powiedział wyćwiczonym zupełnie nie pasującym do niego tonem. - Co?! - Wykrzyknęła Czarna. - Sprzeciw, do cholery! - Fray był pewien, że kobieta naczytała się przed procesem kilku szmatławców. Nie mógł wyjść z podziwu dla absurdu sceny. Praktycznie za murami Misji toczyła się wojna, jednkaże nikt z uczestniczących w rozprawie nie wyglądał by był zainteresowany czymkolwiek innym niż wydarzeniami dziejącymi się w tej sali. Brak rozrywek robił swoje, do tego ludzie lubili czuć się ważni. A tu decydowali o cudzym życiu. Nie wiele jest lepszych rozrywek niż publiczna egzekucja. Szczególnie grupowa. - Ty się możesz sprzeciwiać! - Wykrzyknął Williams. - Nie zapominaj, kto tu sędziuje! Masz godzinę nieznajomy. - Zwrócił się do Garetha sapiąc z gniewu. Widać było, że i mu potrzebna jest przerwa. - Za godzinę tu wracamy! Czarna może iść z nieznajomym. Adams was odprowadzi. Ława przysięgłych zostaje i nawet nie myślcie, że któryś mi stąd wychyli nosa, nie mam zamiaru zaczynać za godzinę tego kabaretu od nowa. Reszta wyjazd! - Tłum rozszedł się niechętnie. Gareth razem z mielącą pod nosem przekleństwa Czarną ruszyli za strażnikiem. Przydupas kobiety towarzyszył im kilka kroków, jednak ta zbyła go ruchem dłoni. Ten jak posłuszny piesek oddalił się z podkulonym ogonem. Budynek do którego zmierzali był niski, mieścił się na tyłach peronu obecnie pełniącego funkcję bramy. Ruszyli przez plac do niskiego budynku, stojącego na tyłach peronu, będącego tutaj bramą. Jego piwnicę oświetlał tylko słaby blask lamp naftowych. Wyłapywał obdarte z tynku ściany pokryte pleśnią. I mutantów. Nie wyglądali groźnie. Byli przestraszeni a dominowały wśród nich kobiety i dzieci. Nieliczni mężczyźni również nie wyglądali na groźnych. Jedyne czego byli winni to mutacji. Od ledwo widocznych po bardzo wyraźne deformacje. Wśród nich wyróżniała się dobrze zbudowana kobieta. Jej oczy lśniły w ciemności, Gareth z właściwą dla siebie spostrzegawczością dostrzegł, że ubiór był charakterystyczny dla żołnierzy. Lub najemników. Dwóch strażników z krótkimi rosyjskimi karabinkami obserwowało ją szczególnie uważnie. Gareth nie lubił mutantów, zbyt wiele złego od nich doświadczył jednak jakaś sprawiedliwość, chociaż szczątkowa musiała być na tym świecie. A wiedział z całą pewnością, że wieszanie dzieci nie ma z nią nic wspólnego. Zaczął wypytywać zarówno żołnierzy jak i odmieńców. Dowiedział się, że ci drudzy nie są oskarżeni o nic. Byli zakładnikami mający być słabą namiastką karty przetargowej w obliczu ataków swoich pobratymców służacych Molochowi. Później spalono małe osiedle, powiązane z Misją. Gareth wiedział które, też przechodził przez tunel. Na miejscu złapano Strzygę, kobietę o militarnej przeszłości. Podobno przybyła do misji z bratem i jego żoną. Tej nie udzielono pomocy medycznej i zmarła. Wtedy rodzeństwo opuściło misję wraz z pierwszą karawaną mutantów. Strzyga wróciła z bratem i zemściła się na osiedlu paląc ich. Strażnicy nie chcieli opuścić misji w ramach zemsty. Większość z mutantów utrzymywało, że nie jest powiązana z “armią” chociaż paru hardo twierdziła, że ich bracia walczą o ich wolność. Butne słowa traciły na swej wymowie z racji na strach tlący się w oczach. Niektórzy z odmieńców w Misji byli tylko kilka dni, niektórzy nawet parę miesięcy. Jeden z mutantów Spencer Van Der Spark twierdził, że był tu od lat, pomagał Gianniemu jako lekarz a do piwnicy zszedł by dobrowolnie pomagać swoim. Większość z mutantów była farmerami i przeszukiwacami, dwóch potwierdziło, że kiedyś walczyli ale uznali to za błąd. Nie mieli zamiaru wracać do armi… Wszyscy byli pokorni, gotowi na wszystko byle tylko ich wypuszczono. Wszyscy po za Strzygą. Garetha coś tknęło i zaczął się wypytywać. Jakim cudem dwie osoby wymordowały całą osadę? Ktoś musiał im pomagać. Mutantka spojrzała na niego mimochodem i rzuciła krótko ale stanowczo: - Spierdalaj. - Posluchaj mnie Strzyga. Nie jestem stąd i ostatnie na co mam ochotę to wtrącać się w Wasze spory. Tam na górze chcą Was powiesić. Wszystkich, łącznie z dzieciakami. Tylko ja i jeszcze jeden przybysz mieliśmy dość hartu aby chociaż spróbować Was wybronić. A do tego potrzebuję pełnego obrazu sytuacji. Jak niezależy Ci na swoim życiu to pomyśl o tych dzieciakach. Kobieta spojrzała na Garetha oblizując spierzchnięte wargi. Jej oczy zaiskrzyły w ciemności. - Dalej nie rozumiesz, co? Pieprzony człowieczek… Zginiemy, nieważne co zrobisz. Poprzednią grupę wypuścili i co? I nikt nie przeżył. Dali nam nawet Tarczowników do ochrony. Mieliśmy im zaufać. Neutralność zapewniona przez klechę, kurwa jego mać. Za zakrętem dali w długą… Ale później wrócili. - Kobieta oddychała głęboko, a na jej twarzy widać było pogrążający ją smutek. - Wystrzelali wszystkich. Próbowaliśmy się bronić, ale i tak nas pozabijali. Widziałam jak jednej kobiecie obcinają palec z obrączką… Ej Ty tam! - Wskazała na Czarną, która starała się stanąć jak najdalej od mutantów. Oskarżycielka spojrzała na nią przerażona. - Jak stąd wyjdę to was wszystkich pozabijam! Więc zadbaj suko, żeby powiesili mnie na murach! Ciebie! Gianniego! Williamsa i Roadblo… - Dalsze słowa ugrzęzły jej w gardle, kiedy jeden ze strażników powalił ją mocnym ciosem w nerkę. Na sekundę widać było, że Gareth uwierzył mutantce, zaraz jednak przybrał kamienny wyraz twarzy. Wychowanie w przesiąkniętej intrygami Federacji nauczyło go panowania nad mimiką. Przykucnął przy kobiecie. - Takie groźby nie pomagają. Ruiny nauczyły mnie, że czasem nie sposób przewidzieć dalekiej przyszłości, trzeba dbać o następny dzień. A w Twoim wypadku on może nie nastać. Groziłaś pod wpływem emocji, prawda? Jeżeli zostaniesz uznana za niewinną to poprowadzisz resztę w ruiny, nie będziesz szukać winnych ani zemsty. Zadbasz o swoich podopiecznych. Zgadza się Strzygo? Kobieta spojrzała na niego, chcąc już coś powiedzieć, jednakże jej uwagę odwróciło płaczące w rogu dziecko. Trzymając się za obolały bok, skinęła tylko głową na potwierdzenie. - Powiedz to głośno tak, żeby wszyscy słyszeli. Zadeklaruj, że nie będziesz szukać zemsty a tylko ze wszystkich sił będziesz broniła swoich podopiecznych w ruinach. Czarna jest oskarżycielką, niech to usłyszy a ja chcę mieć świadków tej deklaracji. Kobieta wstała zbliżając się do oskarżycielki. Na jej drodzę stanął jeden ze strażników. - Nie będę szukać zemsty, ale będę ze wszystkich sił broniła pozostałych w ruinach, ach wyprowadzę ich z tego przeklętego miasta. - Powtórzyła prawie dokładnie słowa Garetha, patrząc Czarnej prosto w oczy. - I nie zdechnę tu jak pies, ani nie dam zamordować nikogo więcej… - Wydyszała. Gareth nie skinął głową ani nie pochwalił Strzygi, nie lubił teatralnych gestów. Zamiast tego zwrócił się do jednego strażnika, który wyglądał mu na najwyższego szarżą: - Chcę porozmawiać z Strzygą na osobności. Jako obrońca muszę poznać jej wersję wydarzeń a przy uzbrojonych strażnikach i Czarnej może nie chcieć mówić. Jestem świadom, że jest niebezpieczna i biorę na siebie odpowiedzialność za jej czyny gdy będzie pod moją opieką.* Wszyscy chyba łącznie ze Strzygą spojrzeli na Garetha jak na wariata. - Jesteś świr, ale to twoja sprawa. - W końcu odezwał się jeden ze strażników. - Tam jest taki kąt. - Wskazał załom korytarza. - Powodzenia. - Oddalając się Czarna rzuciła mu swój najzłośliwszy uśmiech. Zabicie obrońcy przez jedną z mutantek, na pewno pomoże jej w wygraniu sprawy. Federata niezrażony poszedł w wskazane miejsce. Wątpił by mutantka coś mu zrobiła, wydawała się inteligenta. Musiała wiedzieć, że jest ich ostatnią nadzieją. Odezwał się przyciszonym głosem: - Posłuchaj mnie Strzyga. Obraz sytuacji mam. Mogę Ci zaoferować pomoc w przetrwaniu tego procesu, postaram się aby nie było obstawy Tarczowników. Zanim za Wami ruszą zdążycie zniknąć w ruinach. Chcę jednak byś mi powiedziała co się tu dzieje. Po za tym, że jest wojna i obie strony odgrywają się na cywilach. Odpowiesz na moje pierwsze pytanie? Czy mutanty z armii pomogły Wam spalić tamta osadę? Strzyga spojrzała Garethowi prosto w oczy. Niestety widział już takie spojrzenie wiele razy. Zrezygnowanie, kompletne, które nie zostawiało wielkiego pola manewru poza leżeniem na ziemi i łkaniem nad własnym losem. - Jak masz na imię? - Zapytała. - Gareth. - wyciągnął do niej rękę w geście pojednania. Strzyga mocno ją uścisnęła, jak na kobietę jej budowy. - Jeżeli Ci powiem, nie wyjdziesz z Misji żywy.. - Powiedziała grobowym tonem. - Zabiją Cię. Tak jak zabili mnie i wszystkich, których wcześniej stąd wypuścili. - O tym będę wiedział tylko Ty i ja. Jeżeli zabiją mnie za samą rozmowę z Tobą to i tak już jest za późno. Też mam swoją grupę. Starcy, kobiety i dzieci. Nie mamy dużo broni ale w tę mogę przekuć informacje od Ciebie. - Nie daj się zwieść tą pieprzoną nazwą… Misja nie jest Gianniego. On może tak myśleć, cały ten pierdolnik dookoła może tak skandować, ale to nie czyni niczym poza marionetką Williamsa. Byłam głupia sądząc, że jest inaczej. Zmanipulował mnie… - Dziewczyna przysiadła opierając się o ścianę. Niewiele zostało w niej żołnierza, którego Gareth obserwował u wejścia. - Pierwsza karawana, która stąd wyszła miała zostać odprowadzona do granic ruin. Ciężka przeprawa.. zresztą sam ją przeszedłeś. Pomóc mieli tarczownicy. Nikt nie ufał tym sukinsynom, ale Gianni, który wymyślił ewakuacje mutantów ręczył za tych skurwieli. Mieli upewnić się, że nie ruszymy w stronę frontu przyłączając się do wolnych, a opuścimy Nash. Pierwszej nocy uciekli. Kilku braci od razu ruszyło tam skąd dobiegały strzały, ale reszta postanowiła dotrzymać danego słowa. Spotkaliśmy kogoś… - Jej głos zawahał się. - Kto obiecał zaprowadzić nas na skrai ruin i wtedy… - Strzyga schowała twarz w dłoniach. - Dopadli nas. Tarczownicy. Ci sami. Roadblock, Violet i Vincento. Tych znam. Zapytaj o nich. Jeżeli są w misji, to nie wierz, w ani jedno słowo tych skurwieli… Nie byli sami, pozostali to musieli być inni Tarczownicy. Sukinsyny zaplanowały tą zasadzkę. - Głos coraz bardziej zaczął się jej łamać. - Wystrzelali. Uciekłam. - Jej głos powoli opanowywał się. - Wracałam w stronę misji, kiedy znalazło mnie dwóch najemników. Ice i Remington. Nie wiem czy żyją. - Historia miała tyle szczegółów, że Garethowi chyba nie pozostawało nic innego niż w nią uwierzyć. - Zaopiekowali się mną.. Powiedzieli, że mi pomogą, pomogą się zemścić. Tak, do kurwy nędzy! - Krzyknęła, zaciskając kościstą dłoń na gardle Garetha. - Ja to zrobiłam. - Wycedziła już zimnym szeptem. - Spaliłam razem z nimi wszystkich. Stanęliśmy u wejścia do tunelu i zamordowaliśmy wszystkich. Nie mieli gdzie uciekać.. - Gareth nie mógł rozpoznać, czy kobieta jest dumna, czy załamana z powodu swojego czynu. - Widziałeś to? Musiałeś to widzieć - odpowiedziała sobie sama na pytanie. Ice i Remington uciekli. Ja zostałam… Nie mogłam… Widzieli, że nie mogłam i i tak mnie zostawili… Gareth ciągle patrzył jej prosto w oczy. - Puść mnie. Ice i Remington to byli ludzie? Sztrzyga spojrzała na niego z nienawiścią. Pytanie zelektryzowało ją i gdyby nie łzy w oczach, ciężko byłoby poznać, że jeszcze chwilę temu targały nią emocje inne niż dzikie pragnienie zemsty. - A ty jesteś? A Roadblock? Williams? Czy oni są ludźmi? - Nie bawmy się w semantykę. Na to przyjdzie czas na procesie. Skąd wzięliście biały fosfor? Pytanie zbiło Strzygę z tropu, uspokajając nieco. - Nie.. Nie wiem. Mieli ze sobą… - Dwóch najemników miało ze sobą bomby fosforowe i poświęcili je, żeby pomóc Ci się zemścić? Wierzę Ci ale za tym musi coś stać. Ktoś. Mówili coś podejrzanego?* Strzyga zastanowiła się przez chwilę. - Nie.. Chyba nie.. - Nagle jej twarz rozjaśniła się. - Teksańczyk. Mówili kiedyś o Teksańczyku. Przez chwilę, myśleli, że śpię. Ice o nim wspomniał, że zapłaci im po wszystkim. Remington go uciszył… Nie wnikałam, to byli najemnicy i jeszcze podobno zbierali długi, więc było takich spraw na pęczki. Tylko… który teksańczyk będzie robił interes z mutantami? - Chyba wiem, który… Dziękuję Strzygo, jeżeli mi się uda Was uratować to przed wyjściem poproś o rozmowę ze mną. Kobieta skinęła głową. Gdy Gareth odwracał się, żeby odejść lekko ujęła jego dłoń. - Nie zależy mi... Ale jeżeli Tobie się nie uda, ich wszystkich tutaj rozwleczą na murach. Ja zasłużyłam, ale oni nie... Gareth opuścił ramiona, zgarbił się. Cała sytuacja zbyt mu przypominała inny sąd. Z dawnych czasow. - Wiem… Nie przyznawaj się do niczego. W ruinach nie dadzą rady bez Ciebie. Musisz być silna dla nich. Uścisnął jej dłoń i odszedł. Walczyć o życie istot z którymi w innym czasie by próbował się pozabijać. *** Fray, pośrednio sprawca całego zamieszania oczywiście nie posłuchał Williamsa. Najpierw pogadał z innymi ławnikami dowiadując się kto jest kim. I jakie ma poglądy. Jeszcze nie zdecydował, którą stronę poprze. Oczywiście sprawiedliwość miał głęboko w dupie. Liczyło się wyrobienie sobie pozycji i dobra zabawa. Niekoniecznie w tej kolejności. Znudzony oczekiwaniem wymówił się grubsza potrzebą i urwał się na dłuższą chwilę. Bez problemu znalazł targ i w ekspresowym tempie nabył parę nowych gadżetów. Miał dużo gambli zdobytych w ruinach, głownie lekkich i łatwych do spieniężenia. W przeciwieństwie do Lynxa czy Ezechiela nie targał ze sobą dodatkowych giwer. Miał od cholery własnych i nie chciał się dociążać. Ciułał naboje, używki i biżuterie. Po gwałtownych targach zrobił zakupy i wrócił tuż przed Garethem. Udało mu się dozbroić a co ważniejsze nabyć w końcu kurtkę. Williams zmarszczył brwi na jego widok. - Gdzie byłeś? Kazałem ci kurwa siedzieć na dupie. - Srałem. - I masz nową kurtkę? - Zajebista, nie? Strażnik chciał chyba coś powiedzieć ale w tym momencie przybyli Federata i Czarna. Dowódca “żołnierzy” (który z prawdziwym wojskiem mieli chyba tylko tyle wspólnego, że stali obok Randalla) wystąpił i przemówił: - No pogadaliście z tymi mutantami, to sądzimy dziś mutantów, którzy przebywają w Misji. Jest ich dwudziestu trzech. Razem ze Strzygą. - Słysząc imię szepty na sali wzmogły się. Ktoś krzyknął. - Cisza! … Jeżeli zasądzimy, że idą na stryczek, to będzie egzekucja. Jeżeli, że wolni, to wyjdą jak poprzednia grupa, tym razem jednak nie dostaną broni i jedzenia. - Wiliams wyciągnął z kieszeni starą monetę. - Nowoprzybyły zadecyduje. - Powiedział patrząc na Garetha. - Orzeł czy reszka? - Orzeł. Moneta podbita do góry zawirowała w powietrzu, urękawiczona dłoń złapała ją i położyła na drugiej ręce. Williams chwilę budował napięcie w iście jarmarczy sposób. W końcu ukazał obu stronom orła. - Wybierasz… Kto przemawia jako pierwszy. - Dodał napotykając pytające spojrzenie Garetha. - Niech przemówi oskarżenie, później ustosunkuje się do przedstawionych zarzutów.
__________________ [...]póki pokrętna nowomowa zakalcem w ustach nie wyrośnie, dopóki prawdę nazywamy, nieustępliwie ćwicząc wargi, w mowie Miłosza, w mowie Skargi - przetrwamy [...] Ostatnio edytowane przez Szarlej : 03-01-2015 o 02:02. |
03-01-2015, 01:58 | #8 |
Reputacja: 1 | kolejne Misiowe łubudu stworzone wspólnie z Lostem Czarna spojrzała na niego niechętnie, zwracając się w stronę zgromadzonych, których było w sali jeszcze więcej niż godzinę temu. - Byłam teraz wśród mutantów. Poszłam tam, bo ten tutaj - wskazała na Garetha uznał, że odmieńcy wyrażą skruchę, zaprzeczą, skłamią, bądź w jakikolwiek sposób, będą starali się ochronić swój marny żywot. Wiecie co się dowiedziałam?! Wiecie z pewnością! Bo nie raz słyszeliście to z ust tych potworów! Część z nich chełpiła się tym, że ich tfu! - Czarna splunęła. - bracia walczą za murami, próbując wejść tu i zabić nas wszystkich! Wiecie co powiedziała Strzyga, ta pieprzona dziwka, która zamordowała paląc naszych bliskich? Że kiedy tylko stąd wyjdzie pozabija nas wszystkich! Groziła nawet Ojcu Gianni! - złowrogi pomruk przebiegł przez salę. - Ten tutaj uprosił ją, żeby obiecała… obiecała, że tego nie zrobi! - Czarna roześmiała się. Kilka osób z tłumu zawtórowało jej, a towarzyszący jej kochaś wręcz ryknął ze śmiechu. - Wierzycie jej? Wierzycie morderczyni?! Byliśmy tam razem, próbując pochować ciała! Widzieliśmy, co zrobiła! Czy to nie wystarczający powód, żeby skazać ją na śmierć? - Tak jest! Zabić sukę! - Krzyknął ktoś z sali. - Nie ona jedna na to zasłużyła. Tam - Czarna wskazała punkt za murami obronnymi - są pozostali. Gotowi tu przyjść i odebrać nam to co zostało… To co Ojciec Gianni budował przez te wszystkie lata. Misję, która niejednemu z was uratowała życie. Dzielni lekarze, którzy są tu z nami. - Czarna wskazała na jednego ławnika. Mężczyzna uśmiechnął się lekko podnosząc rękę. Fray podczas przerwy dowiedział się, że jest on tylko noszowym, a prawdziwi lekarze pracują, nie mając czasu uczestniczyć w rozprawie. Oczywiście Randall nie byłby sobą gdyby nie parsknął śmiechem, zaraz gestem jednak pokazał by inni sobie nie przeszkadzali. Mało kto zwrócił na to uwagę. Wędrowca to nie obeszło. Czarna mogła występować na jarmarkach. W sumie ten cały “sąd” wiele od niego się nie różnił... - Czy chcemy to wszystko stracić? Czy chcemy pomóc wrogu? Nie sądzę! Nie myślcie o nich jako o niewinnych, bo to nasz wróg! Ci którzy są zdani na naszą łaskę, gdy tylko przejdą przez peron zabiją każdego, kto wejdzie im w drogę. Mężczyźni zostaną szczurami bestialsko mordującymi naszych żołnierzy, z kobiet będą wypełzać się kolejne pokolenia bestii, czy jak to się dzieje w przypadku tych potworów! Oni wszyscy, wszyscy są winni! Winni spalenia naszych rodzin w tunelach! Winni podpalenia Nashville! Winni! A jedyną karą, która może ich za to spotkać to śmierć! - Słowa odbiły się echem w sali. Część z obserwujących Czarną zaczęło krzyczeć i domagać się krwi mutantów. Nieliczni milczeli wpatrując się w nią zdeterminowanym spojrzeniem. - Cisza! Cisza! To jest sąd nie cyrk! - Williams szybko uspokoił przybyłych. - Teraz nieznajomy. Obrońca mów. - Zakomenderował. Ktoś gwizdnął szyderczo, ale inna osoba uspokoiła go szybkim uderzeniem z otwartej dłoni. Gareth wystąpił do przodu, skinął głową Czarnej i powiódł wzrokiem po zebranych. Jego oponentka miała w sobie dużo pasji jednak nic więcej. Nie była szkolona w szlachetnej sztuce Cycerona. A Federata miał umiejętności interpersonalne opanowane do perfekcji. Nie tylko znał klasyków rzymskich ale zapoznał się również z Machiavellim. Wiedzę teoretyczną miał okazję przekuć w pratyczną. - Zacznę nie od mowy obrończej a od przedstawienia się abym nie był już nieznajomym obrońcą. Zresztą część z Was mnie zna. Nazywam sie Gareth i dotarłem tutaj z ostatnią grupą uchodźców. Wybrali mnie na swojego przywódcę, nie zgłosiłem się. To oni mi zaufali. Po drodze mierzyliśmy się z różnymi zagrożeniami. Głodem, chłodem i chorobami. Z atakami mutantów. I ludzi. Tuż przed Misją zatrzymała nas grupka łowców niewolników podszywających się pod Tarczowników. Wyłudzali pieniądze za głodowe racje żywnościowe. Znam wroga ludzkości. I wiem, że nie go zobaczyłem w piwnicy. Były tam kobiety i dzieci. Wystraszeni, przerażeni. Według Czarnej mamy ich zabić by dzieci nie wyrosły na żołnierzy mutantów a kobiety nie rodziły. Bo są z nacji z którą walczymy. Jednak do czego posuniemy się następnym razem? - zrobił krótką pauzę by słowa trafiły do ludzi. - Będziemy zabijali obce kobiety i dzieci? Bo te mogą wyrosnąć na bandytów? Kobiety bo je rodzą? Mężczyzn bo mogą być gangsterami lub założyć osadę z którą kiedyś będziemy toczyć wojnę? Co będzie następne? Zrobił kolejną pauzę tocząc spokojnym ale twardym spojrzeniem po ludziach. - Nie bronię morderców. Bronię istoty, których jedyną przewiną jest inność. Które nie chcą więcej niż wypuszczenia ich z Misji. Czy to tak dużo? Czarna wspominała o lekarzach. Pamiętacie Spencera Van Der Sparka? Od ilu lat był w Misji? Ilu ludziom pomógł? Czy wtedy przeszkadzała Wam jego inność? Czy za tę pomoc chcecie go powiesić? Nie przeczę, że niektórzy z mutantów mówili o “braciach” - Gareth wyraźnie zabarwił słowo ironią. - walczących za murami. Czarna widzi w tym zagrożenie. A mi przypominali zupłenie coś innego. Dziecko, które straszy inne dziecko swoim starszym bratem. Szczura zapędzonego w kąt i groźnie syczącego ale nie robiącego nic więcej. Czy takie dziecko bijemy? Czy szczura zabijamy bo groźnie syczy? Zabijamy go dla mięsa lub dla tego, że jest szkodnikiem. A te mutanty nie wyrządziły Wam szkody. Ponownie dał ludziom przetrawić to co powiedział. - Strzyga… To imię budzi wiele emocji. Chęć zemsty. Sam przechodziłem przez tunel. Nie grzebałem z Wami ciał ale i tak jeżeli dostałbym winnego w swoj ręce… - Gareth zacisnął prawą dłoń w pięść i uderzył w lewą. - Zabiłbym. Zebrałem jednak informacje, które mogą wskazywać, że Strzyga nie jest odpowiedzialna za ten czyn. Mogą! Dowiedzie tego proces. Dlatego uważam, że mutanty powinny dostać prawo opuszczenia Misji a sprawę Strzygi powinniśmy jeszcze raz przebadać, tu i teraz. Gareth ostatni raz spojrzał na tłum a potem się wycofał. Nikt nie wiwatował jak w przypadku Czarnej, ale Garethowi wydawało się, że osiągnął, to czego pragnął. W auli czuć było atmosferę nerwowego wyczekiwania. Ludzie chcieli poznać prawdę. Po to tu przyszli. Co nie znaczyło, że ścierwo mutantów również by ich nie ucieszyło. - Wysłuchaliśmy mów obu stron. - Williams odezwał się wodząc wzrokiem po tłumie. - Strony będą mogli wezwać dwóch świadków i zadać im pytania. Wcześniej pierwsza była Czarna, no to teraz zaczyna.. Gareth. Wybaczcie jednak nie znam imion wszystkich mieszkańców Misji. Na świjednego z strażników, którzy ujęli Strzygę. Williams zastanowił się przez chwilę. - Garcia tam był.. - Zwrócił się do jednego ze strażników. Tamten coś wyszeptał, Williams pokiwał głową oburzony. - Gówno mnie to obchodzi! To jest kurwa sąd zakutę łby! Czy to rozumiecie, czy nie! Bierz Juniora i mi go tu przyprowadzić. - Ta jest. - Powiedział już głośniej tamten. Po kilku minutach dwóch żołnierzy wróciło. Niosąc ze sobą nosze z rannym strażnikiem. Latynos oberwał w udo. Rana nie wyglądała na poważną, jednakże przez jakiś czas ranny nie mógł chodzić samodzielnie. Mężczyzna rozglądał się po sali, jednakże nie wyglądał na zaskoczonego. - Dajcie mu biblie. - Jeden ze strażników położył książkę na noszach. Randall ponownie stłumil śmiech i odezwal się do karawniarza szeptem: - Oni tak serio? - Łoo ja pierdole! Stary jak na filmach! - Odpowiedział tamten prawie wstając z miejsca. - A teraz przysięgnij, że nie będziesz kłamał. - Williams spojrzał na niego z góry. Garcia struchlał pod spojrzeniem dowódcy. - Nie będę! - Powiedział prawie salutując z przyzwyczajenia. Kilka osób z tłumu roześmiało się rzucając kąśliwe uwagi, sędzia nie zdążył ich jednak uciszyć, ponieważ szybciej szturchnięciami i jednym rozbitym nosem zrobili to pozostali. - Zadawać pytania. - Garcia, chcę byś opowiedział nam o tym jak ująłeś Strzygę. Ze wszystkimi szczegółami. Mężczyzna zastanowił się przez chwilę badawczo wpatrując się w Garetha. - No wszedłem do tunelu. Nikt nie chciał iść bo tam było piekło, ale mój kumpel tam był.. leży poparzony teraz. No i biegnę, wszystko dokoła się pali, ale kurwa wszystko. Najgorszy pożar, jaki widziałem w życiu, a wiem co mówię, utknąłem parę lat temu na Palenisku. - Powiedział podwijając bluzę i ukazująć starą bliznę po oparzeniu, ale tam było inaczej, było gdzie uciekać, a w tunelu nie. Wszystko płonęło! No i biegnę, a tam leżała ta dziwka. Myślałem, że to nasza, więc próbowałem pomóc jej wstać, ale się na szczęście pokapowałem. Wiecie te kurwie ślepia, co ona ma. Odepchnąłem ją od siebie, a patrzę ta ma w ręce granat, ale taki inny jakby dymny. Się domyśliłem o co kaman, dałem jej w ryja, a później przyleciało reszte chłopaków i gasiło. No ale kurwa teraz żałuje, że suki nie odstrzeliłem. Zresztą bym nie wiedział, że to ona, ale Williams widział ten granat i mi powiedział, że z fosforem i jak do gówno działa i dlaczego tak ciężko było gasić. - Zakończył swoją opowieść patrząc na dowódce. - Czy była wtedy uzbrojona w inną broń niż granat? Miała na sobie pancerz lub kamizelkę taktyczną? - W mundurze była, takim lotniczym kombinezonie. No wiecie jakim. - Zwrócił się do tłumu. - Tutaj jeden handlarz kiedyś takimi handlował, to pół ochrony w takich latało. - Kamizelki to nie widziałem. Gnata chyba też nie miała… Ale stary tam wszędzie był dym, chuja było widać, mogła mieć, a jak ją pieprznął, to gdzieś poleciał i się stopił pewnie! - Jednak musiałby to być pistolet. Każdą cięższą broń doświadczony strażnik powinien zauważyć, prawda? - Ci mówię, że dym był. Stary, co ty mi tu! To jest morderczyni! Mogła mnie rozwalić, ale byłem szybszy! Gareth był ciągle opanowany a głos miał spokojny. - Wspominałeś, że leżała. Pamiętasz jak? Na plecach? Na brzuchu? Tak jakby się czaiła czy tak jakby rzucił ją wybuch?* Mężczyzna przez chwilę się zastanawiał. - W sumie to nie jestem pewien. Chyba nawet nie leżała… Nie, leżała na plecach… Pewnie udawała i czekała, po to miała ten granat! Jakby więcej nas podeszło, albo bym jej tak szybko nie przysunął to by i mnie wysadziła. Dziwka. - Nie mam do świadka więcej pytań. Gareth odsunął się na bok. Czarna spojrzała na żołnierza. - Dziękuje za twoją służbę. - Powiedziała. Ten uśmiechnął się lubieżnie. - Spoko, mała. - Ja również nie mam żadnych pytań. - Powiedziała Czarna. - Dobra. To kogo wzywasz na świadka? - Zapytał Williams. Czarna bez zastanowienia wskazała na jedną z kobiet w tłumie. Następne kilkanaście minut zamieniło podest na scenę pełną płaczu po zabitych w tunelu, odwijanie bandaży, pokazywanie oparzeń. Czarna schodząc uśmiechnęła się złośliwie w stronę Garetha. - Obrona ma pytania do świadkowej? - Zapytał Williams. - Nie. - W takim razie następny świadek obrony. - Nie wiem czy osoby, które chciałbym powołać na świadków są obecne. Pozwolisz, że podam ich imiona a jeżeli, żaden z nich nie będzie obecny powołam kogoś kto z całą pewnością jest na tym podwyższeniu? Gareth zadał te pytanie patrząc Williamsowi prostow oczy. Sędzia odchrząknął, ale ruchem dłoni zgodził się na warunki obrońcy. - W pierwszej kolejności chciałbym powołać Ice’a bądź Remingtona. Są najemnikami. Jeżeli nie są obecni to Roadblocka lub jednego z jego ludzi oddelegowanych do ochrony poprzedniej karawany mutantów? Twarz Williamsa stężała, jednakże chyba nikt poza Garethem tego nie zauważył. Przez tłum przebiegł szmer i nawoływania. Jednakże nikt nie zgłosił się na wezwanie obrońcy. Fray natomiast się odezwał lekkim tonem. - Roadblocka tu nie ma. Rozwaliły go maszyny Molocha. Spojrzał na Williamsa. - Z rana miałem o tym powiedzieć. Violet, Cygan i… ich sanitariusz, nie pamiętam ksywki również nie żyją. Z tłumu wystąpiła kobieta w średnim wieku. Cicho prawie niesłyszalnie zapytała. - A Adam? Był z nimi Adam? - Stojący obok mężczyzna podjął temat. - A Dzieciak?! - Krzyknął. - Dzieciak zginął. Pozwolisz Williams… Randall nie czekał na zgodę, wstał i podszedł do skraju sceny. Spojrzał na tłum. Był wystarszony, gotów do paniki. Albo walki. Wystarczyło skrzesać iskrę. Randall jednak na razie przygotował tylko podpałkę. - Spotkaliśmy ich w ruinach. Podrózowaliśmy razem do Misji. Niestety w nocy zaatakowały nas Maszyny. Zginął ich cały oddział… - Maszyny?! - Krzyknął ktoś z tłumu, przerywając Frayowi. - Niemożliwe! - Dodał ktoś inny. - Musimy uciekać! - Histerycznie wydarła się jakaś kobieta. - SPOKÓJ! - W całym procesie William nie krzyknął jeszcze tak głośno. - Dać mu mówić! - Dzięki. Uciekać? Zajebiście rozsądne. W ruiny? Prosto w kierunku armii mutantów czy w kierunku maszyn? Musicie się bronić. Potem przekażę wszystkie posiadane informacje dla Williamsa aby mógł opracować plan. Co do oddziału byłem światkiem śmierci Violet i Cygana. Widziałem ciała Roadblocka i Dzieciaka. Wiem, że wcześniej walczyli z mutkami. - Były tu już raz maszyny i przeżyliśmy teraz też przeżyjemy! Kontynuować proces! Sprawa maszyn zostanie rozwiązana, tak jak każda inna! - Krzyknął Williams trochę uspokajając tłum. Gareth poczekał aż będzie mógł mówić, Fray w tym czasie usiadł ponownie. Federata odchrząknął i odezwał się. - Wzywam na świadka Randalla. Żołnierz wyszczerzył się do niego i wyszedł na środek. Uchodźca czekał na zaprzysiężenie jego świadka. - Sprzeciw! Sprzeciw! - Czarna aż wyskoczyła ze swojego miejsca. - Nie można na świadka ławnika brać! - Przydupas również się poruszył. - Dokładnie! - Krzyknął. - Nie można! Fray uśmiechnął się do kobiety. Cała sytuacja go bawiła. - A w którym akcje prawnym to zapisano? Konsytutcji? Williams spojrzał na kłócących się. - Oddalam! Nigdzie nie jest powiedziane, że nie można! Chce to wzywa! Wędrowc podsunięto Biblię. Sędzia zabrał głos. - Przysięgasz mówić prawdę i tylko prawdę? - Ale ja jestem nie wierzący. - Nie przysięgniesz na Biblię? - Mogę. Równie dobrze jak na “Władcę Pierścieni”. - Jesteś nie wierzący? Randall się uśmiechnął, głos miał podbarwiony wesołością. - Wierzę w siebie. I swój karabin. Możecie mi przynieść moją emkę. Williams spiorunował go wzrokiem. - Przysiegnij, że będziesz mówił prawdę i tylko prawdę pod groźbą kary. - Jakiej kary? - Fray wyraźnie się zaciekawił. - Zależnej od skali kłamstwa. - A konkretniej? - Przysięgasz? - Przysięgam. Tak mi dopomóż Samuelu Coltcie. Strażnik jeszcze raz obrzucił go spojrzeniem. Głos zabral Gareth, spokojny, pajacowanie Randalla nie wybiło go z rytmu. - Służyłeś w Posterunku? - Tak. - Długo? - Pięcioletni kontrakt. - Czyli jesteś doświadczonym żołnierzem? Randall się uśmiechnął. - Niewielu spotkałem lepszych. - Co przez to rozumiesz? - Zostałem wyszkolony w użyciu broni oraz w regulaminie obowiązującym w armii Posterunku. Był on wzorowany na regulaminie marines. Dodatkowo dowodziłem oddziałem, przeszedłem szkolenia w czarnej taktyce i prowadzeniu wojny psychologicznej. Oprócz prowadzenia działań operacyjnych obłożonych najwyższą klauzulą tajności odsłużyłem swoje na Froncie. - Spotkałeś się z użyciem białego fosforu? - Pewnie. Bomby fosforowe są często używane przez Molocha. Nie szkodzą jego zabaweczkom a świetnie działają na ludzi. Nie tylko ich eliminują a i osłabiają morale obrońców. Rzadziej Posterunek używał ich przeciwko sile żywej. Mutkom i gangersom. - Granaty fosforowe raczej nie są powszechne i sporo kosztują. Fray przez chwilę milczał. Kalkulował. - Taki granat to dobry karabin z pełnym magazynkiem. Do tego jest dużo trudniej dostępny. Wiem do czego zmierzasz. Zwykły łachmyta nie mógł go mieć a znalezienie czy nawet zdobycie go w ruinach jest praktycznie niemożliwe. - Kto mógłby mieć do nich dostęp? - Posterunek. Chłopcy od Stalowego Orła. Mafiozi w Detroit czy Vegas… - Mutanty Molocha? - Jeżeli chciałby by któryś się sam wysadził… Są dobrze uzbrojeni ale większość z nich inteligencją przypomina rośliny. - Czy Roadblock wspominał coś o karawanie mutantów, którą miał eskortować? - Nie, raczej skupialiśmy się na tym by nie dać się zabić. - Nie mam więcej pytań. - Czarna? - Zapytał Williams. - Nie będę przesłuchiwała ławnika. - Rzuciła złośliwie kobieta, choć Gareth zdawał sobie sprawę, że i tak o wiele nie mogła zapytać. - Wzyman na świadka Abneya. - Młody strażnik wystąpił z tłumu. Wszyscy kolejny raz byli świadkami festiwalu na temat okrucieństw mutantów, ale tym razem Czarna wyciągnęła ze świadka kilka informacji na temat użycia fosforu przez mutantów. Chłopak twierdził, że wprawdzie do tej pory do tego nie dochodziło, ale niewykluczone, że tamci mają taką broń po zajęciu Pineville, w którym znajdował się splądrowany przez mieszkańców magazyn gwardii narodowej. - Czy obrona ma pytania? - Nie. - Strony przesłuchały dwóch świadków. - Williams zaczął mowę końcową. - To teraz ostatnio mowa i ława przysięgłych ogłosi wyrok. Teraz pierwszy będzie Gareth. - W toku rozprawy przytoczono wiele przykładów okrucieństwa armii mutantów. Nikogo jednak po za Strzygą nawet nie oskarżono o udział w zbrodniach. Jeden z mutantów przez lata pomagał potrzebującym. Potrzymuje tezę postawioną na początku. Kara śmierci byłaby niesprawiedliwa i okrutna. Zamordowanie niewinnych nic nie pomoże, fanactycy za murem się tym nie przejmą. To nie będzie nawet zachowanie godne zwierząt, bo te zabijają tylko z potrzeby a zrównanie się z tamtymi degeneratami. Co do Strzygi dowody uważam za niewystarczające. Miała przy sobie granat z białym fosforem ale nie wiadomo jak weszła w jego posiadanie. Znaleziono ją leżącą, najprawdopodobniej na plecach. Mogla być jedną z ofiar, mogła zejść tam zwabiona hałasami. Mutanci jeżeli nawet posiadają taką broń to nie daliby jej dla zamachowca samobójcy co zasugerował jeden z świadków. Użyliby powszechniejszego materiału ten granat zachowując na walkę z... - Ty! Ja przecież przechodziłem przez ten tunel! - Mężczyzna w kurtce z ósemką wstał ze swojego miejsca. Randall spojrzał na niego zaciekawiony. - Żesz kurwa, ja przez niego przechodziłem! - I co z tego? - Czarna spojrzała na niego kpiąco. - Wszyscy przez niego przechodziliśmy. - Ten pieprzony kurwiszon kłamał! - Zarzucasz mi kłamstwo? Nie neguję użycia białego fosforu... - Nie Ty durna pało! Gdzie jest ten meks?! Garcia! - Fray rozejrzał się po sali. Rannego już nie było. - Spokój! - Krzyknął Williams. - Spokój! - Niech gada! - Tłum rządał odpowiedzi i to natychmiast. - Ludzie to jest tunel do kurwy nędzy! - Fray otworzył szeroko oczy. Zrozumiał. Ten dzień może jednak okazać się całkiem ciekawy. - Pożar wysysa tlen, dodatkowo w tunelu stworzyłby morze ognia. Strzyga nie mogła tam leżeć, spłonęłaby. - I którędy by tam wlazł ten jebany kurwiszon? Jak no patrzcie ludzie! Górą nie ma przejścia, tylko dołem, tunelem. Nawijaliście, że wszyscy zginęli, byłem tam i rzeczywiście horror szoł! I co z jednej strony stoi ta cała Strzyga siecze granatami, wali z pukawki i nikt nie może wyjść! Ludziska spieprzają! A z drugiej co? - Chłopak zaczął dyszeć ciężko, jakby po długim biegu. - To był tunel… Dlaczego nie wyleźli z drugiej strony? Co?! No gadać?! Nie wiecie?! No to dawać tu tego meksa! Sobie z nim pogadamy! Randall parsknął cichym śmiechem. Dłoń położył na ławie. Niedaleko kabury z klamką. Zaraz mogły się tu zacząć rozruchy. Gareth zaś stał z kamienną miną, czekał. Nie jego rolą było szukać winnych. Z drugiej strony wpojone zasady powoli zwalczały w nim ostrożność. - Spokój! - Krzyknął Williams. - Mowy końcowe i wyrok! Jest ta.. procedura! Chcecie żeby był ktoś jeszcze sądzony?! Dobra! Ale nie teraz, trzeba najpierw zrobić śledztwo! - Nie pierdol mi tu dziadek o śledztwie! Meks ze zmutowaną suką usmażyli tych gości żywcem i obaj to wiemy! - CO?! - Williams podniósł się gwałtownie, obalająć krzesło i opierający się o niego karabin. - Oskarżasz mnie i moich żołnierzy?! - Stojący w sali tłum nie wiedział, po której ze stron nagłego konfliktu się opowiedzieć. Wystarczyła tylko iskra. Randall wstał z dłońmi opuszczonymi swobodnie wzdłuż ciała. Kabura udowa była tylko parę centymetrów od jego prawicy a z boku jego postawa wyglądał na naturalną. Odezwał się stanowczym ale pojednawczym tonem. Jeszcze nie chciał by tłum eksplodował. Jeszcze... - Spokojnie Williams. Dzieciak nie oskarża Ciebie a Twojego człowieka. Faktycznie, czemu część uchodźców nie uciekła drugą stroną tunelu? Może zaszło niedopatrzenie? Może Twoi ludzie źle ocenili sytuacje i widząc płomienie oraz szarżujący tłum otworzyli ogień? A może są szpiegami mutasów? Tej sprawy nie powinniśmy odkładać na później, może niepotrzebnie eskalować. Przyprowadź Garcie i się dowiemy od niego czemu kłamał. I czemu nie pomógł tym ludziom. - Dawać go tu! - Podjudzone krzyki z tłumu domagały się krwi. Williams skinął na swoich pomocników. Kilka minut później do sali znów został przyprowadzony Garcia. Tym razem nikt nie wniósł go ostrożnie na noszach. Jeden ze strażników postury byka przyciągnął go za kark. Wprost przed oblicze sądu. - Garcia! Przysięgałeś na biblie! - Mężczyzna siedział przy pulpicie rozglądając się przestraszony. - Odpowiesz na moje pytania i jeśli skłamiesz, zawiśniesz! - Latynos próbował wybełkotać, że wszystko jest tylko nieporozumieniem, jednakże nikt nie chciał go słuchać. - Czy śluza prowadząca z osiedla do reszty tunelów była otwarta. - Latynos skinął głową. - Tak.. tak jak zawsze… - Dlaczego w takim razie nikt z naszych nie uciekł nim do Misji? Dlaczego wszyscy spłoneli, no dlaczego? - Ogień musiał się szybko… szybko się musiał rozpalić, nie mieli szans. - To nie widziałeś, jak się rozpalał? - Williams wstał i podszedł do mężczyzny. - No widziałem, ale… bałem się! Bałem się i nie od razu ruszyłem do tunelu! Wskoczyłem w ogień, ale nie od razu! Ratowałem, ale nikt! I ta suka Strzyga tam była! - Nie zasłaniał się Strzygą! - Wykrzyczał Williams dysząc ciężko. - Zawiśniesz rozumiesz?! Zawiśniesz razem z nią! Spaliliście tych ludzi! - Ja.. ja przecież bym… No ja bym nie! - Gdzie wtedy byłeś do cholery się pytam?! Dlaczego śluza była zamknięta?! - Ktoś wyskoczył z tłumu i niespodziewanie kopnął Garcie prosto w twarz, jeden ze strażników odciągnął go na bok. Pozostali zablokowali dostęp wściekłemu tłumowi na podest. - Byłeś na swoim posterunku?! Gadaj! - Kto ci Garcia zapłacił? Kto zapłacił za chwilowe odwrócenie wzroku? Mutki? Obiecali, że oszczędzą Ciebie po tym jak wyrżną innych ludzi? Mężczyzna powoli wstał z klęczek, przenosząc cały ciężar ciała na zdrową nogę. Wbił wzrok w stojącego naprzeciw niego Williamsa. Fray rozpoznawał to spojrzenie. Zwierzę zapędzone w róg. Kojot z łapą w sidłach. - Spokojnie Garcia. To sąd pamiętasz? A w sądzie można być świadkiem koronnym. To koleś, któremu odpuszczono winy, żeby dorwać większego skurwysyna. Kto Ci zapłacił? To go chcemy powiesić. Randall mówiąc to podchodził co raz bliżej. Gotów zareagować. Ranny gdyby rzucił się na swojego dowódce najpewniej by zginął. A Wędrowiec nie chciał stracić swojej dźwigni nacisku. Powoli zaczynał rozumieć co się stało. - Ty skurwysynu… - Wycedził Garcia. - Ty chuju… - Wydyszał patrząc na Williamsa, jakby w końcu zrozumiał coś, co było ukrywane przed nim od długiego czasu. Mężczyzna odbijając się na zdrowej nodze skoczył w stronę Czarnej łapiąc ją za włosy i przyciągnął ją blisko swojego ciała. Dziewczyna wierzgnęła ale uścick nawet rannego strażnika usadził ją w miejscu. Randall niespodziewał się, że latynos rzuci się na kobietę a nie na Williamsa. Jednak również wszystko poskładał. Ten wieczór był piękny. Piękny, piękny, piękny! - Nie strzelać! Wiem kto spalił ludzi w tunelu! W ręce latynosa błysnął subkompaktowy pistolet. Lufa znalazła się niebezpiecznie blisko sparaliżowanej strachem Czarnej. Publiczność zastygła czekając na to, co będzie dalej. Kto zabił? - Powiedz im.. No powiedz! - Krzyknął Garcia. - Pierdoliłaś się z nim. To dlatego odszedł z Posterunku i się spóźnił. Bo gdy inni płonęli on ciebie ruchał. Nie wierzę w takie zbiegi okoliczności. Kto ci za to Czarna zapłacił? - Nie! - Krzyk Garetha rozdarł ciszę, która zapanowała w sali po pytaniu Fraya. Żołnierz padł na ziemię dostrzegając tylko, jak Gareth całym swoim ciałem wpada na Williamsa celującego ze swojego karabinu w Garcie. Długa seria przecięła powietrze, obalając wszystkich na ziemie. Zaraz obok Fraya upadła Czarna. Kobieta spojrzała na niego przerażona. Przez palcę kurczowo zaciśnięte na gardle przesączała się krew. Życie gasło w jej oczach, nieuchronność końca powoli docierała do mózgu rannej. Wydłużała agonię w nieskończoność... - Durny skurwysynu! - Wysyczał Williams kierując broń w stronę Garetha. Kolejny strzał padł równie niespodziewanie. Mężczyźni odwrócili się natychmiast. Garcia ciężko upadł na ziemię, wypuszczając z rąk dymiący pistolet. - Zastrzelił się… Mój bożę zabił się… - Szepczący tłum znów zaczął napierać na podest próbując z bliska zobaczyć ofiary dramatu. Randall wstał rzucając okiem na trupa Garci niewielka dziura w skroni wyraźnie mówiła, że zabił się sam. Nikt mu nie pomógł. Mięki skurwysyn. Spojrzał na tłum i ryknął: - To Williams wysłał Czarną! A potem ją zabił, żeby tego nie potwierdziła. Chciał, żebyście żyli w jeszcze większym strachu! Jeszcze bardziej mu posłuszni! A ona się zgodziła bo nienawidziła mutantów! Williams chciał wymierzyć sprawiedliwość więc niech ją otrzyma!* Cisza, która zapanowała tym razem nie wróżyła nic dobrego. Cisza przed burzą.
__________________ [...]póki pokrętna nowomowa zakalcem w ustach nie wyrośnie, dopóki prawdę nazywamy, nieustępliwie ćwicząc wargi, w mowie Miłosza, w mowie Skargi - przetrwamy [...] |
04-01-2015, 22:19 | #9 |
Reputacja: 1 | 23.11.2056 11:21 Byli ostatnią redutą. Za nimi zaledwie kilkaset metrów i już Misja. Te kilka walących się ze starości i niezabliźnionych ran budynków zapełnionych przerażonymi obrońcami dzieliło przytułek od pewnej zagłady. Jeżeli się wycofają mutanci podejdą pod samą bramę. Podciągną moździerze, przejdą przez podziemny tunel, dotrą pod sam peron i tam dokonają masakry uchodźców. Tutaj mieli jeszcze jakieś szanse, złudną nadzieje i wzrok skierowany na wschód. W końcu karawana z Nashville przywiezie coś więcej niż żywność i amunicje. Przeszukiwacze, Tarczownicy, a może nawet Obrońcy nie pozwolą Misji spłonąć. Do tego czasu nie będą zadawali pytań. Jeżeli ktoś zastanowi się na głos dlaczego mutanci atakują miejsce, które zawsze było ich schronieniem i człowieka, który bronił ich przed zapędami rasistowskiej większości, zawsze usłyszy to samo. To zwierzęta, nie szukaj logiki w zachowaniu zwierząt. Bestie złaknione krwi, opętane szałem zabijania. Gryzące rękę, która ich karmiła. Ci, którzy poznali mutantów bliżej, zdają sobie sprawę, że i owszem kierują się w swoim zachowaniu logiką i że z pewnością nie rozszalały się w bezmyślnym pędzie ku zabijaniu, w którym ludzie niejednokrotnie ludzie ich przewyższali, ale kto teraz przyzna się do kontaktów z odmieńcami i będzie miał odwagę o nich mówić głośno. Może torują sobie drogę do Nashville? Więc dlaczego po prostu nie ominęli Misji, bądź nie przeszli przez nią nie oddając nawet jednego strzału? Bo Gianni im nie pozwolił. Nie chciał śmierci kolejnych ludzi w szalonym konflikcie. Więc rzucił na szale życie setek uchodźców i zdecydował się poświęcić Misje? Tak, w ciągu kilku dni wszyscy stali się sobie wrogami? Nie zadawaj pytań. Mogą one zaprowadzić do miejsca, w którym nie chciałbyś się znaleźć. *** Harper mocniej ścisnął karabin. Pociągnął mocny łyk z manierki, niepewnie przyglądając się klęczącemu obok żołnierzowi. Tamten nie odrywając oka od lunety jakby odgadł jego myśli. - Przedpole wygląda na czyste. Musiałem rozwalić sukinkota. – Mimo zapewnień Harper nie poruszył się z trwogą wpatrując się w wyjście z budynku. Przez próg powoli sączyła się kałuża krwi. Strzelec wyborowy podążył za jego wzrokiem. - Kurwa młody... – Wyszeptał. – Mi też się to nie podoba, ale tamci potrzebują tej amunicji. - Jest środek dnia.. – Harper wyszeptał z niedowierzaniem. – Pieprzony środek dnia. - Mówię Ci, że go dorwałem. Trzymaj głowę nisko, przez połowę placu możesz się przeczołgać. Dasz radę, chłopcze. – Harper zupełnie nie wyglądał na przekonanego. – Reszta siedzi zamelinowana. Dasz radę... – Strzelec wyszeptał bardziej sam do siebie niż do amunicyjnego. Harper splunął za siebie i wstał rzucając gniewne spojrzenia. Był tylko jeden powód, dla którego zgodził się wziąć w ręce karabin i stanąć w obronie Misji. Jego żona poważnie zachorowała w drodze z Pineville do Nashville. Bez zaprzedania duszy w obronie tego miejsca nie mógł liczyć dla niej na nic więcej niż miejsce przy wspólnym ognisku. Przeklął pod nosem. Jeszcze kilka dni i ruszy dalej. Wstał i powoli, powłócząc nogami ruszył w stronę wyjścia, mijając pozostałych obrońców. Jeszcze kilka dni. Niepewnie wychylił się zza futryny rozglądając dookoła. Ruiny wyglądały na spokojne, wręcz opuszczone. Mężczyzna zdawał sobie jednak sprawę, że to ułuda. Większość budynków po tej stronie było obsadzone przez uchodźców. Przez kilkaset metrów ciągnęły się gruzowiska. Tam zaczynał się teren opanowany przez odmieńców. Przez te kilka dni walk zmienili oni taktykę. Wcześniej przypuszczali szturm za szturmem okrutnie wykrwawiając obrońców. Zmutowane zwierzęta rozszarpywały uchodźców podchodząc prawie pod bramy. Misja upadłaby, gdyby nie świeży napływ rekrutów z przybywających uciekinierów z Pineville. Wśród nich był i Harper. Teraz odmieńcy uspokoili się. Codziennością stał się bezlitosny ostrzał snajperski, fugasy, niespodziewane rajdy na pozycje obrońców. Harper słyszał, że odcięli zachodni wyjazd z Misji i regularnie ostrzeliwali wschodni wjazd prowadzący przez wypalony kanał. Podobno na zachodzie byli goście, którzy kontaktowali się z Nashville i tacy, którzy prowadzili tamtędy karawany. Odetchnął głęboko. Jeżeli im się udawało, to i dlaczego mu nie miało by się udać. - Skurwysyny. – Wycedził przez zaciśnięte zęby. Kogo on oszukiwał? Karawany? Odkąd tu był widział jedną. Rozbitą, po przestrzeliwaną, jak sito. Przywiozła żarcie, a oni przez tydzień wyciągali ołów spomiędzy zębów. Później przestano przywozić cokolwiek. Nie był żołnierzem, ale nie był głupi. Żaden większy transport nie mógł się do nich przebić. Odmieńcy otoczyli Misje nie pozwalając by ktokolwiek przejechał drogą w stronę Nashville. Co raz więcej ludzi za to trafiało do niej z Pineville i okolic powodując przeludnienie i jeszcze szybsze wyczerpywanie zmagazynowanych leków i żywności. Kilka dni i zaczną zabijać się o nie sami i żaden z mutantów nie będzie do tego potrzebny. Odmieńcy będą mogli po prostu leżeć i obserwować, rzezi, którą ludzie zgotują sobie sami. Harper położył się czołgając się na łokciach zza róg budynku. - Kurierom się udaje. – Wyszeptał. Buty rozbijały krew, gdy podążał w kierunku, w którym kilkanaście minut wcześniej ruszył jego towarzysz. W końcu dostrzegł go leżącego wśród porozbijanych betonowych płyt. - Skurwysyny. – Powtórzył. Rozejrzał się przez chwilę dając ciału odsapnąć. W końcu dostrzegł to czego szukał. Dwie metalowe skrzynki po brzegi wypełnione amunicją leżące trochę dalej niż zabity. Tamten musiał odrzucić je, starając się schronić przed ogniem snajpera. Jedna była otwarta, a jej zawartość wysypała sie na ziemię. Harper kolejny raz przeklnął i przysunął się w jej stronę, aby pozbierać drogocenny ładunek. Oddalony od niego snajper wpatrywał się przez lunętę swojego karabinu w łatwy cel, gładząc palcem spust. - Czekaj. – Wyharczał leżący obok mutant. – Niech znajdzie się dokładnie pomiędzy budynkami. – Snajper skinął lekko głową. Następni będą musieli pokonać dłuższy dystans do skrzynek i nie będą mogli z nimi zawrócić. Harper tymczasem zamknął metalową skrzynię, zarzucił sobie obie na uda i czołgając się na plecach ruszył w kierunku drugiej, wciąż odciętej pozycji. Zatrzymywał się co jakiś czas pozwalając sobie odpocząć. Ciężar prawie przygniatał, jednakże mężczyzna posuwał się dalej. - Kurw... – Przeklął, kiedy rozbite szkło przecięło mu plecy. Podniósł się delikatnie próbując je ominąć. - Ognia, ognia, ognia. – Wyszeptał obserwator. Grzmot wystrzału rozdarł ciszę. Harper poczuł szarpnięcie. Mimo woli odrzucił od siebie skrzynki i przerażony ruszył biegiem w kierunku zabudowań. Nie czuł plamy krwi powiększającej się na jego plecach. Pojedyncze strzały starały się osłonić mu drogę. Żaden z nich nie trafił nawet blisko pozycji ukrytego strzelca. - Nie strzelaj – Wycedził obserwator. Snajper obserwował jak jego ofiara zwalnia, upuszczając po drodze karabin. Harper zatrzymał się zupełnie upadając na kolana. Ręce przycisnął do klatki piersiowej, nieskutecznie próbując wziąć głęboki oddech. Spojrzał w dół. Jego ręce były całe we krwi. - Dostał? Dostał?! – W budynku zajmowanym przez obrońców kotłowało się. Mężczyzna z opaską czerwonego krzyża na ramieniu szarpał się, próbując wybiec na zewnątrz. - Z drogi, z drogi do kurwy nędzy! – Medyk ściskając w ręku plecak uderzył przytrzymującego go wysokiego mężczyznę. – Umrze przecież, jak poprzedni! Puszczaj! - Zabiją Cię! – Tamten dalej trzymał żołnierza w żelaznym uścisku, mimo krwawiącego łuku brwiowego. – Rozumiesz?! Zabiją! - Spokój! – Głos osadził w miejscu walczących. Postać do tej pory stojąca w cieniu stanęła przed medykiem. – Harper nie potrzebuje sanitariusza. – Z medyka jakby uszło powietrze. Wiedział, że Ojciec miał racje. Nawet stąd rana wyglądała na śmiertelną. Gianni spojrzał na niego ze zrozumieniem. - Potrzeba mu pojednać się z Bogiem. – Powiedział, kierując się do wyjścia. Jeden z uchodźców z niepewnością stanął mu na drodze. - Zastrzelą Cię. To psy, nie znają litości. – Ksiądz spojrzał na niego, kładąc dłoń na ramieniu. - Każdy zna litość, mój synu. – Gianni ruszył przed siebie nie zważając na zdziwione spojrzenia. Stojący naprzeciw niego uchodźca pospiesznie przeładował broń. - Na stanowiska! – Krzyknął dopadając worków z piaskiem. – Osłaniać go! – Mocno uderzył pięścią w hełm strzelca wyborowego. – I znajdź mi tego pierdolonego snajpera! Gianni szedł wolnym krokiem w stronę klęczącego mężczyzny. Harper skulił się w sobie cicho jęcząc z bólu. Ojciec minął zabitego godzinę temu chłopaka, wystawiając się na ostrzał. Jeżeli tamci go zabiją, to widocznie taka była wola Pana. Był z nią pogodzony. Przez ostatnie miesiące w Nashville widział wystarczająco, by zostały mu tylko dwie opcje. Mógł albo zakwestionować istnienie boskiej siły, bądź uwierzyć w nią z całych sił. Wybrano za niego to drugie. Był wiernym sługą i miał zamiar spełnić swój obowiązek. Pierwszy pocisk roztrzaskał się tuż u jego stóp. Barykada obrońców odpowiedziała wzmożonym ogniem. Nikt nie liczył się z amunicją, gdy na szali było życie ich przywódcy. Nikt nie potrafił się też mu przeciwstawić i odwieść od samobójczego marszu. - Czekaj. – Leżący w gruzach obserwator mutantów przystopował snajpera biorącego poprawkę na swój cel. Jedna z kul rozbiła się tuż obok ich pozycji obsypując ich tynkiem. - Dla-a-a-czego? – Strzelec wycharczał z trudem. - To Gianni. – Odpowiedział obserwator, odkładając lornetkę. – Zwijamy się stąd. – Dokończył powoli odczołgując się z pozycji. Snajper zabezpieczył broń i ruszył za nim. Mutanci nie zapomnieli. Gianni zrobił wiele dla niejednego z nich. Popełnił błąd. Błąd, za który Borgo zapewne jak i Travis skazali go na karę śmierci. Ale oni mieli zamiaru dać się postawić w roli kata. Ojciec szedł sztywno w stronę rannego. Huk wystrzałów zagłuszał jego kroki na porozbijanym szkle. W końcu dotarł do Harpera. Mężczyzna wpatrywał się w niego smutnym wzrokiem. Wykaszlał krwawą plwocinę, wyciągając ręce w kierunku księdza. Ten stanął obok niego podtrzymując coraz bardziej wiotkie ciało. - Per istam sanctam unctionem et suam pissimam misericordiam adiuvet – Ciche słowa namaszczenia prawie nie przebijały się przez szał jednostronnej bitwy. – Te Dominus gratia Spiritus Sancti ut a peccatis liberatum te salvet atque propitius allevet. – Gianni nakreślił znak krzyża na twarzy Harpera. Tamten zamknął oczy, wyszeptał coś niezrozumiale i osunął się na ziemię. Ojciec spojrzał na niego. Było coś innego w tej śmierci, co wyróżniało ją od wszystkich pozostałych, jako oglądał w poprzednich dniach. Ksiądz podjął decyzje, przed którą wzbraniał się przez wiele dni. Gianni przerzucił ciało przez ramię i z trudem zaczął ciągnąć w stronę barykad. Z budynku, nie bacząc na snajperów wybiegło dwóch obrońców by pomóc księdzu. W progu doskoczył do nich sanitariusz. - Gdzie dostał?! Gdzie dostał?! – Wykrzyczał rozcinając kurtkę. - Nie... – Ciężko wysapał Gianni. - Gdzie, do cholery?! – Tamten krzyczał grzebiąc w plecaku. Ktoś położył mu rękę na ramieniu. - Zostaw... Zostaw, nie żyje. – Wydyszał jeden z żołnierzy. Gianni stał obok kryjąc twarz w dłoniach. 23.11.2056 12:38 Tłum dookoła walącej się sali wykładowej dawnego uniwersytetu gęstniał z każdą chwilą. King odsłonił poły opuszczonego namiotu, który miał nadzieje zaadaptować na chwilowe schronienie dla pozostałych. Clyde upuścił trzymany w rękach garnek i pospiesznie, targany złymi przeczuciami ruszył w jego stronę. Słyszał kilka strzałów, krzyki. Widział strażników na blankach z bronią wycelowaną nad głowami tłumu. Przebiegający obok mężczyzna wpadł na niego, aż przewracając na ziemię. - Co się dzieje, do cholery?! – Wykrzyczał w jego stronę King. – Mutanci?! Tamten wstał, otrzepując się. - Kurwa, uważaj jak leziesz. – Zmielił przekleństwo. – Jakie mutki? Aaa... Nie to nasi, kurwa. Zaczęli do siebie strzelać na rozprawie! Podobno Williams wypalił tunel i jakiś wędrowiec to udowodnił! – Krzyknął, biegnąc dalej w stronę sypiącego się budynku. King wstał, opierając rękę na kaburze rewolweru. Wiedział, wręcz był pewien, kto był sprawcą tego zamieszania. - By go szlak... – Podniósł krótkofalówkę do ust, sprawdził czy pokrętło dalej jest na kanale trzecim i nacisnął przycisk nadawania. - Fray... Gdzie jesteś? – Zapytał lodowatym tonem. – Zgłoś się. – Przez dłuższy czas nie odpowiedziało mu nic poza cichymi trzaskami. - Tu Lynx. Co się dzieje King? – Osłabionym głosem przez trzaski przebił się żołnierz. - Zaraz Ci powiem. Zejdź z linii. – Głos Kinga dawno już tak bardzo nie znosił sprzeciwu. Wayland nie odezwał się więcej. - Fray, zgłoś się natychmiast. – King wszedł w tłum przebijając się w kierunku wejścia. Ze środka dobiegała go szamotanina i krzyki. - Jestem. – W końcu odezwał się Fray. King rozpoznał w jego głosie zwiastującą źle nutę. - Gdzie? - W budynku uniwersytetu. – Odparł wędrowiec. Clyde nie potrzebował niczego więcej, ruszył biegiem zanim tamten zdoła podpalić całą Misje. O ile ta już nie płonie. Przy wejściu kłębiło się jeszcze więcej osób. King kątem oka dostrzegł wynoszonego trupa. Odwrócił się w jego stronę. Mężczyzna, meksykanin z przestrzeloną głową, holowany był przez dwóch uchodźców. Zaraz za nimi ktoś ciągnął ciało młodej kobiety. Lekarz powoli tracił nad sobą równowagę. Kolejni zabici i nie miał wątpliwości, że Fray miał z tym coś wspólnego. Medyk przepchnął się przez tłum i wpadł na salę. Wyglądało, jakby przeszedł przez nią kataklizm. To co odbudowali ludzie, leżało w gruzach. Kawałki sprzętów walały się tu i ówdzie. Przy ścianach opierając się o nie, siedzieli ranni. Część z nich wyglądała, jakby wpadła w zamieć noży, tu i ówdzie medycy pomagali ciężej poszkodowanym, starając się zatamować krwotoki. Na środku sali, na podwyższeniu, na którym kiedyś stał pulpit wykładowcy siedziało, bądź leżało kilka osób. Ubrani byli podobnie, na wojskową modłę. Większość była pobita, jeden bardzo ciężko. Dokoła chodziło kilku obdartusów, najprawdopodobniej uchodźców, trzymając w rękach zdobyczne karabiny. Jeńcy starali się nie patrzeć w stronę zwycięzców. Zaraz obok nich pomiędzy zwalonymi kolumnami dwóch mężczyzn dyskutowało żywiołowo. King rozpoznał obu. Fray i Gareth sprzeczali się o coś. - Rozszarpią ich, rozumiesz? – Gareth groził mu palcem. – Niezależnie, czy Williams wyjdzie z tego, żywy czy martwy. Reszta strażników dopadnie i powywiesza odmieńców. Zresztą my pewnie zawiśniemy zaraz obok. - Nie odważą się. – Randall mówił ze swoją wręcz flegmatyczną manierą. – I to nawet jeżeli się stąd zabierzemy. Ludzie znają prawdę. – Uśmiechnął się okropnie. – Ty ich na nią naprowadziłeś. Ja tylko popchnąłem ich we właściwym kierunku. Mamy ich poparcie, strażnicy się nie odważą. - Fray! – King szedł w ich kierunku wzburzony. Cokolwiek się tu wydarzyło mogli prawie na pewno zapomnieć o spokojnym odetchnięciu za murami Misji. Randall spojrzał w jego stronę, trzymając w ręku pistolet. Miał już coś powiedzieć, kiedy do pomiędzy nich wbiegł zdyszany mężczyzna. Nastolatek właściwie miał na sobie niebieską kurtkę z wymalowaną ósemką. Na ramieniu przewiązany miał przesiąknięty krwią opatrunek. W rękach trzymał strzelbę. - Mają go... – Wydyszał. – Mają sukinsyna! Dopadliśmy go! – Wziął głęboki oddech, opierając się o Randalla. – Ściągnął jeszcze jednego gamonia, ale mamy go! - Żyje? – Z powątpiewaniem zapytał Gareth, ruszając w stronę wyjścia. - Taa, chyba jeszcze dycha. Dawajcie. – Rzucił chłopak i wybiegł na zewnątrz. Pozostali ruszyli za nim. W drodze Fray w kilku zdaniach streścił Kingowi rozprawę. Ten opowiedział mu o Lynxie i Marii oraz ich spotkaniu w ruinach. Wszystkie szczegóły wydawały się zgadzać. Williams był odpowiedzialny za zabitych w tunelu. Szybko przerwali rozmowę, gdy dobiegły ich krzyki kłócącego się o coś tłumu. - Powiesić go! Powiesić go na murach! – Stara kobieta jazgotała, próbując przebić się przez tłum mężczyzn. - Z drogi! Z drogi! – Krzyknął ktoś pod bronią. Randall rozpoznał w nim strażnika spod peronu. – Z drogi bo rozwalę! - Ty łachudro.. Ty sukinsynie, z matki kurwy urodzony! – Wykrzyczał ktoś uderzając strażnika. Tamten zgiął się w pół, ale zręcznie odbił następny cios i uderzył atakującego z kolby. Leżący na ziemi napastnik trzymał się za krwawiący nos. - Bijesz mnie?! – Krzyczał, nie zważając na to, że sam zaatakował jako pierwszy. – Najpierw wasz dowódca – Williams kazał wymordować wszystkich, wypalić, a teraz ty mnie bijesz?! Ja cię kurwo...! – Kilku mężczyzn pomogło wstać rannemu i razem ruszyli na zbitych w kupę strażników. Fray i King nie mogli nigdzie dostrzec jednak samego Williamsa. - Gdzie jest Williams? – Zapytał karawaniarza. Dzieciak wzruszył ramionami. - Był tu jeszcze przed chwilą, do cholery. Te! – Zaczepił stojącą obok dziewczynę. – Panienko, gdzie jest ten skurwiel. - Williams? – Dziewczyna nie zwróciła uwagi na zaczepkę. – Zabrali go uchodźcy. - Gdzie? - A bo ja wiem? – Chciała coś jeszcze dodać, ale przerwał jej rozkazujący ton jednego z misjonarzy. - Spokój! – Krzyknął strażnik. – SPOKÓJ! – Jego donośny krzyk rozdzielił szarpiących się. – Co się tu dzieje? Kto strzelał w sądzie?! - Williams strzelał! Zabił Czarną i Garcie! - I jeszcze Stripa! - Mnie też postrzelił! Mnie! - Zabił tylu uchodźców, spalił w tunelu! - Na mur go! Na mur! Co raz bardziej rozgorączkowany tłum napierał na strażników. King obserwował jego reakcje z narastającą grozą. Tylko moment dzielił Misje przed tragedią. - Ludzie! – Strażnik próbował przemówić im do rozsądku. – Skąd wiecie, że to on?! Podpalił tunel?! Przecież jego kuzyn tam spłonął! - Na sądzie udowodnili! Giarcia chciał powiedzieć, to go zastrzelił! - Sam się przecież zastrzelił! – pojedynczy głos szybko został zakrzyczany. - Kto udowodnił?! - Obrońca! I dwóch z ławników! Tutaj! Tutaj są! – Tłum rozstąpił się ukazując Fraya i stojącego obok niego karawaniarza. Dzieciak uśmiechał się wyzywająco przyglądając się strażnikom, jednakże korzystając chwilę później z okazji wmieszał się w tłum. - Mamy zeznania. – Odezwał się Fray spokojnym głosem, zupełnie nie pasującym do okolicznych krzykaczy. – Każdy słyszał co powiedział Garcia. Widział strzelającego Williamsa. Jeszcze kilku wędrowców może potwierdzić, że Williams zadawał się z dwoma mutasami – najemnikami. Tamci razem ze Strzygą i Garcią wypalili tunel. Zlecił im to Williams. - Tak było! – Tłum stanął za nim murem. - Jak było rozstrzygnie Gianni! – Odparował strażnik. – Ktoś się tu przeciwstawi Ojcu?! No niech wystąpi! Będzie druga rozprawa. - Dla Williamsa za późno już na sądy inne niż boże. – Głos Ojca, mimo iż spokojny słyszalny był przez każdego na placu. Za księdzem szło dwóch mężczyzn podtrzymując trzeciego – Williamsa. Dowódca samoobrony misji wyglądał jak strup krwi – dotkliwie pobity, krwawiący z wielu ran, z karkiem wykręconym w dziwnej pozycji. Nie mógł żyć. - Zabili go! Ten im kazał! – Krzyknął strażnik, wskazując na Fraya. – Byłem na sali! Nie było dowodów, a Williams nie żyje! Kto będzie teraz dowodził? No komu leżało, by Williams zginął, co ludzie?! Komu?! Tym skurwysynom! – Wykrzyczał wskazując przestrzeń za murami. – Ukantował to! Mutancki szpieg! Sam powiedział na sądzie, że zna mutków, tak mu było prędko, żeby się tym pochwalić! Powiesić skurwysyna za jaja! - Ludzie czy wy powariowaliście?! – Krzyknął ktoś ale chyba poza Kingiem nikt go nie usłyszał. Kilku ze strażników wysunęło się do przodu z podniesionymi strzelbami, wycelowanymi w wędrowca. Za nimi pojawili się kolejni uzbrojeni w siekiery i pałki, gotowi w każdej chwili rzucić się na stojący przed nim tłum. Zza pleców Randalla i Garetha ruszyli na przód uchodźcy, uzbrojeni w co popadnie, zdecydowani bronić mężczyzn, którzy ujawnili prawdę King, sam nie rozumiejąc dlaczego spojrzał na Fraya, szukając na jego twarzy chociaż wyrazu satysfakcji, czy strachu. Ta jednak jak zwykle była niewzruszona. Spec rzucił się biegiem w kierunku szpitala. 23.11.2056 12:58 Lynx leżał z zamkniętymi oczyma. Kilka chwil temu przebudził go koszmar, który dręczył go od kilku miesięcy. Zawsze zaczynało się od widoku matki. Później zasłaniał ją dym. Pożar wkrótce ogarniał wszystko dookoła. Wayland biegł goniąc kogoś. Czuł się jak jeden z tych psów, które często spotyka się w ruinach. Był na polowaniu. W końcu dopadał swoją ofiarę, rozszarpując jej gardło. Słyszał strzał. Padał na ziemię i czuł, że nie może się ruszyć. Coś stawało na nim i przyciskało do ziemi. Tak mocno, że nie mógł oddychać. Gdy czuł, że to już koniec, budził się. Leżał tak przez dłuższą chwilę, z zamkniętymi oczyma przypominając sobie wszystko, co go spotkało po przekroczeniu ruin Nashville. I żesz kurwa, jak wiele by dał, by to koszmar, a nie ostatni tydzień był rzeczywistością. - Wayland... – Ktoś potrząsnął go za ramię. Żołnierz otworzył oczy. Maria leżała obok niego. Pomiędzy nimi skuliła się Ira, po chwili również wybudzająca się z chwilowej drzemki. Coś działo się na zewnątrz. Nagle drzwi wejściowe otworzyły się z hukiem. Do środka weszło kilku żołnierzy niosąc ze sobą dużych gabarytów wór. Prowadzący trzymał wysoko nad głową karabin. Jego własny luźno zwisały z pasków przewieszonych przez ramiona. - Do kogo należy ta broń?! – Lynx zerknął przelotnie na egzemplarz. Trzymał Lee Enfielda w mocno zmodyfikowanym drewnianym łożu. Widać było, że jego właściciel przywiązuje wielką wagę do utrzymania konstrukcji w jak najlepszej kondycji. Starszy mężczyzna z amputowaną stopą podniósł rękę. - Moja synu.. – Powiedział spokojnym głosem. – I radziłbym Ci nią tak nie wymachiwać. Nie ma bezpiecznika, a ostatni nabój wciąż w niej siedzi. Żołnierz szybko podał mu broń. Spracowane ręcę mężczyzny pieszczotliwie objęły dobrze znaną konstrukcje. - Umiesz z niej strzelać? – Żołnierz wprost zadał pytanie. - Stroisz sobie ze mnie żarty? – Odparł starzec obserwując lampę przez lunetę. - Masz amunicje? - Oddałem prawie całą... Na wiele jednak się to nie zdało. – Rzucił z przekąsem wskazując na swoją stopę. - Jaki kaliber? - 7.62. Przerobiona. – Odparł starzec spoglądając na rozmówcę z podejrzliwością. - Chuck! – Strażnik krzyknął na stojącego. – Załatw dla tego człowieka dwóch noszowych i ze dwadzieścia pocisków 7.62 razem z magazynkiem. Bierzecie go na bastion. – Zakończył. Starzec o nic nie pytał. Strażnik nie starał się też niczego wyjaśnić. - Druga broń?! – Tym razem w górę powędrowała o wiele nowocześniejsza konstrukcja. Maria złapała Lynxa mocniej za rękę powoli domyślając się o co w tym wszystkim chodzi. Lynx z podziwem spojrzał na egzemplarz broni. Niewątpliwie należał do człowieka, który znał się na rzeczy. Z jego łóżka nie było widać trzeciego karabinu, jednakże spodziewał się, który ze zbrojowni musiał wpaść jeszcze w oko strażnikom. Spuścił nogi z łóżka i czekał. - Być może moja. – Kobieta w lotniczym kombinezonie splunęła tytoniem na ziemie. Głowę owiniętą miała ciasno bandażem spomiędzy, którego wystawały kosmyki blond włosów. - Umiesz z niej strzelać? – Zapytał strażnik, stając przed nią. - Taa.. ale za darmo to ona nie strzela – odpowiedziała tamta, biorąc do ręki broń, ładując magazynek i wprowadzając nabój do komory. - Przydział do misjonarzy, dwa pełne magazynki do M4 albo sześć stu nabojowych paczek naboi .22 LR i żywność na trzy dni. Ostateczna oferta. - Trzydziesto nabojowe magazynki? – Zapytała, uśmiechając się złośliwie. Lynx widząc jej zapadnięte policzki i wybrakowany ekwipunek doskonale zdawał sobie sprawę, że nie amunicja, a żywność przeważy w tym targu. - Tak. - To wchodzę. – Skwitowała, zarzucając plecak na ramię. - Zaprowadź ją na mury. – Rzucił dowódca do ostatniego strażnika. – Ten?! – Krzyknął podnosząc wysoko w górę dobrze znany Lynxowi karabin. - Nie przyznawaj się.. – Wyszeptała Maria, wczepiając się mu w ramię. – Nie warto, nie przyznawaj się... - Mój. – Powiedział Lynx wpatrując się w strażnika. Nie zniósłby ani chwili dłużej w szpitalnym łóżku. Ten podszedł do niego z respektem przyglądając się długiej ranie na twarzy strzelca. Mimo iż szyta i opatrzona nadawała twarzy Waylanda upiorny charakter. - Potrzebujemy snajperów. – Mężczyzna ominął swoje pierwsze pytania spoglądając na ekwipunek żołnierza. - Domyśliłem się. Ile? – Zapytał Givens biorąc z jego rąk karabin. - Darmowa opieka medyczna i codzienne jedzenie, ale tylko dla jednej osoby – dodał spoglądając na Marię i Irę – dwa pełne magazynki do M4 albo sześć stu nabojowych paczek naboi .22 LR i żywność na trzy dni. - Co trzeba zrobić? – Strażnik rozejrzał się dookoła, zastanawiając się nad odpowiedzą. - Powiem Ci na miejscu. Chodź ze mną. – Jeszcze raz spojrzał na Marię i Irę. – Mogą zostać tutaj. Nic im nie grozi. – Zakończył uspokajającym tonem. Lynx podniósł się i zarzucił plecak na ramiona. Maria również wstała, zakładając buty. Givens uczony doświadczeniem swoich wcześniej nawet nie zdejmował. - Nigdy nie przestaniesz. – Powiedziała cicho kobieta. Strzelec spojrzał na nią zaskoczony. W jednej ręcę trzymał karabin, drugą zakładał hełm. - W tobie jest wojna. – Dodała odwracając się do niego plecami. Lynx nie miał siły zaprzeczyć oczywistej prawdzie. Położył dłoń na jej zdrowym ramieniu. Chciał ją przytulić, jednakże nie potrafił się na to zdobyć. Mała Ira stała obok przypatrując się mu z dziecięcą ciekawością. Wayland załadował magazynek i ruszył za strażnikiem w stronę wyjścia. Zimne powietrze otrzeźwiło go, będąc dobrą odmianą dla zaduchu panującego w budynku szpitalnym. Lynx spojrzał w górę, na przesuwające się chmury. Zbierało się na deszcz. Wiatr z południa, mocny. Będzie musiał brać poprawkę przy strzałach. Spojrzał w kierunku tłumu zbierającego się pod sądem, jednakże nie zatrzymał się, ruszając w kierunku wschodniej bramy. Widział jak poprzednia ochotniczka wspina się na wieże, teraz najwyższy punkt murów okalających Misje. Miejsce nie górowało nad ruinami, jednakże powinno być dobrym punktem obserwacyjnym na przeprawę wiodącą do Nashville. Jeżeli mają pełnić tam wartę, to rzeczywiście grube mury i prawdopodobnie dobry widok powinny im w tym pomóc. Lynx wszedł do środka, mijając zaparkowany obok motocykl i pilnującego go strażnika, z trudem wspiął się po schodach mijając umęczonych noszowych. Na górze znajdowały się cztery osoby – dwóch snajperów, dowódca, którego poznali w szpitalu oraz kolejny, latynos z radiostacją na plecach. Radiooperator przywitał ich. - Są wszyscy? – Zapytał. Gdy dowódca skinął głową kontynuował. – Nazywam się Ty Carter. – Podał wszystkim rękę. - Więc o co ta szopka? – Spytała dziewczyna znudzonym głosem. - Cóż... – Uśmiechnął się Ty. – Macie spróbować uratować mi życie. - Jedyne, co trzyma Misje jako tako w jednym kawałku są regularne dostawy z Nashville. – Wtrącił się dowódca. – Wszystko co dostajemy, a nie jest tego wiele – amunicja, żywność, medykamenty jedzie z Enklawy przez obóz Myśliwych, aż tutaj. – Lynx przez chwilę zastanawiał się kim są myśliwi i kiedy o nich słyszał, aby szybko przypomnieć sobie, że mężczyzna mówi o małym osiedlu, które utrzymywało się z polowań i wyznaczaniu szlaków w ruinach. – To też pierwszy przystanek wszystkich uchodźców w drodze pomiędzy Misją, a Nash. Tyle, że dwa dni temu... - Przestali odpowiadać. – Dokończył radiowiec. – Mieli dla nas duży transport. Największy jak do tej pory. Żywność i amunicja. Dwie ciężarówki, jeszcze nie robiliśmy takiego przerzutu. Kilka dni więcej dla Misji... Ale w radiu cisza. Dostaliśmy info, że przyjechał z Nash i rusza dalej, po czym przestali nam odpowiadać. - Powiedzcie szczerze – przerwała mu wyraźnie ubawiona kobieta. – sądzicie, że myśliwi się na was wypięli, zapieprzyli gamble i ruszyli w trasę, co? - Bardziej stawiamy na mutantów. – Odparował Ty. – I tak musimy to sprawdzić. - I postanowiliście zrobić to w środku dnia? – Zapytał ironicznie Lynx. - Racja, wam młodym brakuje cierpliwości. – Wymamrotał siedzący przy oknie starzec. - Noc jest ich, dzień jest nasz. – Zrezygnowanym tonem powiedział dowódca. – W nocy mutków jest jak psów. Dla większości z tych kurew nie ma różnicy, czy dzień, czy noc, bo widzą wtedy tak samo. Jednak w ciągu dnia tkwią w swoich jamach, starają się nie wychylać. Na wschodzie i tak nie ma ich za wielu, poza pojedynczymi strzelcami, którzy starają się sparaliżować komunikacje w tamtą stronę. I oni będą waszym zadaniem. - I to jest plan? Pobiegniesz do myśliwych, a my zrobimy co możemy, żeby nie odstrzelili Ci dupy? – Kobieta spojrzała na niego niezachwycona. - Raczej mam w planach tam pojechać, niż pobiec, ale po za tym masz racje. – Wyszczerzył się radiowiec. – Bez myśliwych nie możemy się połączyć radiowo z Nash i dać im znać o kłopotach. Mi też się to nie podoba. Jednak jeżeli nie macie nic lepszego do zaoferowania to chyba tak, taki jest plan. - Uściślijmy jedną rzecz. – Zapytał starzec. – Jeżeli ta pokraka nie przeżyje, to gamble dalej nasze? - Tylko jedzenie. – Odparł dowódca. - Dla mnie umowa stoi. - Rzuciła kobieta, zrzucając z siebie torbę. - A Ty? – Radiowiec spojrzał na Lynxa. – Stoi? 23.11.2056 13:15 Maria siedziała wciąż na łóżku, gładząc po rudych włosach Irę. Dziewczynka znów zasnęła. Kobieta wpatrywała się w ścianę, zastanawiając się nad tym, co łączyło ją z Lynxem. Czy w ogóle cokolwiek łączyło? Chciała wierzyć, że mężczyzna był różny od Fraya i na co dzień rzeczywiście był. Jednakże jakaś część jej podpowiadała mu, że mężczyźni mieli ze sobą dużo wspólnego. I niechętnie musiała przyznać sobie racje. Być może podobieństwa nigdy by nie wyszły na jaw, gdyby Lynx żył z nią gdzieś daleko wśród teksańskich zbóż. Jednakże tutaj, w ogarniętym wojną domową Nashville obaj dali się wciągnąć jednemu mechanizmowi, którego szybko stali się trybami. Mechanizmowi, którego częścią był również Ezechiel. Myśl o porzuconym w ruinach wuju sprawiała jej dogłębny ból, który trawiła głęboko w sobie. Kobieta tak głęboko pogrążyła się w swoich myślach, że nie zauważyła stojącego nad nią Kinga. - Maria, musimy iść. – Powiedział, bez ceregieli podrywając ją do góry. Ira szybko zeskoczyła z łóżka. Na widok mężczyzny przylgnęła do jego uda. King wziął ją na ręce. - Co się stało? – Zapytała Deakin. King potrząsnął głową z niedowierzaniem. - Randall.. – na jego imię Maria skrzywiła się nieznacznie – doprowadził do strzelaniny. Nie wiem, czy nie chcą go powiesić. I nawet jeżeli zawiśnie, to i tak poleje się krew. Do cholery, znów wszystko spieprzył. - Co? Kto go...? - Wytłumaczę Ci po drodze. – Rzucił przez ramię, ciągnąc dziewczynę na zewnątrz. – Opowiadaliście mi o tym Williamsie, który strzelał w ruinach do mutantów. – Zaczął gdy tylko przekroczyli próg szpitala. – Wychodzi na to, że facet był tu bardzo ważny, dowódca strażników. Fray i jeszcze jeden mężczyzna, którego poznaliśmy na bramie – Gareth, przekonali wszystkich, że Ci ludzie w wypalonym tunelu to sprawa Williamsa, że podkupił trzech mutantów, którzy wypalili tunel fosforem. – Tłumaczenia speca były coraz bardziej zawiłe. – Uchodźcy jak się o tym dowiedzieli to rozszarpali go na strzępy. Zdążył jeszcze wcześniej zabić kilku. Strażnicy nie wierzą, Gianni nie ma pojęcia, co o tym sądzić, ale ludzie stoją za Frayem i Garethem murem. Jeszcze chwila i pozabijają się na głównym placu. Potrzebujemy dowodu, słyszałaś rozmowę Williamsa z tymi najemnikami. Musisz to powtórzyć Gianniemu. Może to pomoże. Inaczej Misja spłonie. W jego słowach nie było ani cienia przesady. |