Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 06-01-2015, 23:34   #46
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
MORRIS LEAF

Kurier przyniósł wiadomość, kiedy słońce stało wysoko, a Morris wyzbył się już męczącego go syndromu „dnia wczorajszego”.

Cytat:
„Najszybciej, jak dasz radę. Ebury St.188.”
Na karteczce nie było nazwiska, ale Morris bez trudu rozpoznał charakter pisma Sirene – te charakterystyczne zawijasy i ozdobniki nie mogły należeć do nikogo innego.

Miał złe przeczucia, więc zapłacił funta umyślnemu – jednemu z wielu ulicznych kurierów, których sieć zastąpiła sms-y starego świata. Chłopak uśmiechnął się na widok napiwku – zazwyczaj dzieciaki dostawały kilka, kilkanaście pensów, ale z egzorcysta z doświadczenia wiedział, że warto mieć „plusy” u ulicznej dzieciarni – prawdziwych dzieci nowego, „pofenomowego” społeczeństwa.

Ulica wskazana przez Sirene była za daleko na szybki spacer, więc Leaf złapał rikszę i dostał się na miejsce w dwa kwadranse.

Ulica wyglądała zwyczajnie. Niedaleko kilka wielopiętrowych domów, trochę sklepów, jeden czy dwa puby – ot, zwyczajna, londyńska ulica. Pod wskazanym adresem znajdowała się kamienica do której przylegał spory sklep z talizmanami. Morris zerknął z ciekawością przez witrynę do środka zauważając całkiem sporą kolekcję dewocjonaliów oraz bardziej egzotycznych talizmanów i artefaktów. Ilość wystawionych towarów robiła wrażenie i Leaf zapisał sobie adres sklepu w swojej prywatnej bazie danych ciekawych miejsc na mapie Londynu.

Drzwi były zamknięte, więc zapukał, jak należy wcześniej upewniając się, czy nie przyciąga czyjejś niepożądanej uwagi. Przyciągał. Po drugiej stronie ulicy, udając że czeka na kogoś, wystawał młody mężczyzna w dobrej jakości ubraniu. Ciemne okulary przeciwsłoneczne ukrywały ten fakt, ale lekkie drżenie Całunu, wyczuwane przez egzorcystę nawet z tej odległości, zdradzało loup-garoru. Niedobrze. Wściekły zmiennokształtny był czymś, w konfrontacji z czym, egzorcyści radzili sobie zdecydowanie najgorzej.

Możliwe jednak, że ten konkretny sierści uch pracował dla Kantyka, więc Morris jeszcze nie przejmował się nim za bardzo.

Drzwi otworzyła Sirene szybko uchodząc przed promieniami słońca. Co prawda wampiry Nowej Krwi pod ich wpływem nie płonęły, jak polano wrzucone do ognia, lecz i tak mogły nieźle się przysmażyć, dlatego łatwo było je poznać dzień, poprzez to, ze nosiły starannie zasłaniające ciało ubrania.

Oczy wampirzycy były zdecydowanie zbyt pobudzone, by egzorcysta mógł czuć się komfortowo. Szybko jednak przekonał się, że to nie on jest powodem wzburzenia wampiretki. W mieszkaniu, w kuchni, na zachlapanej krwią podłodze leżały cztery ciała. Zresztą krew byłą wszędzie. Nie tylko na podłodze. Na kuchennych meblach, w zlewie, na fajansowej zastawie do herbaty, na ścianach, a nawet na suficie.

Trzy zamordowane osoby były Morissowi kompletnie nieznane. Czwartą był Virgillo. Oczy rudzielca wpatrywały się martwo w przestrzeń, a rozdarte na strzępy gardło bezwstydnie ukazywało swoje wnętrze egzorcyście. Szyja złodzieja nie była rozcięta lecz rozerwana ciosem szponiastej łapy.

Podobnie zginęła pozostała trójka ludzi. Starszy mężczyzna o prawie łysej głowie i siwej bródce przywodzącej na myśl pewnego komunistycznego działacza z początków XX wieku. Kobieta w zbliżonym do niego wieku, z włosami nawet po śmierci upiętymi w elegancki, solidny kok. I młody mężczyzna, zupełnie na pasujący strojem ani wyglądem do pozostałych – tatuaże na umięśnionych przedramionach i jeansowa kurtka pasowała bardziej do londyńskiego pubu, niż do niegdyś eleganckiej kuchni.

- Ten młody to Artur. Sługa Kantyka. Miał obserwować Virgillo. Dwójka starszych ludzi to Teresa i Adam Knightston. Właściciele sklepu z talizmanami tuż przed domem. Mieszkanie miało mocne ochrony.

- Na zewnątrz jest jakiś loup-garou.

- Tak. To Bielec. Nasz pies.

- Kantyk powiedział, że to teraz twój burdel, duchołapu. Masz dowiedzieć się, kto zabił Artura. I Virgillo, któremu Kantyk dawał protekcję.

Pomieszczenie wypełniał nie tylko duszący odór krwi i resztek zawartości jelit zamordowanych ludzi. Gromadziła się tutaj inna aura. Całun drżał w oczekiwaniu. Coś miało się przebudzić. Zapewne któryś z zabitych trafił na pofenomenową loterię i wracał jako Martwy. Było jednak za wcześnie by określić, który z zabitych i jako kto miał zamiar uskutecznić ten powrót. Bezcielesny duch o nieznanej mocy, zombie lub wampir młodej krwi wydawało się najpewniejszym efektem Powrotu. Gorzkawy smak w ustach Morrisa przybierał na sile.


VINCENT FOX


Ostatnie, co pamiętał, to karuzela skał, bólu i szalejącej wody. Zginął, czy stracił przytomność? Utonął, czy zmasakrowały go skały i nurt Auchronu, czy jak tam nazywała się ta wzburzona rzeka. Wirował w tańcu śmierci, w tańcu nieświadomości.

Kiedy się ocknął lub przebudził do życia – bo nadal nie miał pojęcia, co tak naprawdę nastąpiło – pierwsze, co poczuł, to smród zgnilizny. Duszący, mdlący, przytłaczający odór grzybni, gnicia i rozkładu. Smród wdzierający się przez usta, nozdrza wprost do płuc. Dziurawiący je żrącym, toksycznym odorem.

Fox zakaszlał gwałtownie, przechylił się w bok i zwymiotował. To co wylewało się z niego było gęstą, brudną zawiesiną.

- Obudził się w końcu. – Nad uchem rozbrzmiał mu stary, kobiecy głos.

Dopiero po tych słowach zorientował się, że nie jest sam, gdziekolwiek się znajduje.

Jakieś szorstkie, silne ręce ułożyły go na czymś, co chyba było łóżkiem.

- Jak on się czuje? – Do rozmowy obok niego wtrącił się inny głos. Męski.

- Nienajgorzej, zważywszy na to, co z niego zostało.

Co z niego zostało!?

Chciał otworzyć oczy, ale nie dał rady. Przez chwilę wpadł w panikę! Stracił wzrok! Ale jednak nie, po prostu … miał czymś zasłonięte oczy. Czymś mokrym i szorstkim.

- Auchron go wyrzucił, więc należy do mnie. Sprzedam go na targu. Ma być gotowy do drogi, najszybciej, jak się da.

- Nie przeżyje podróży – zaprotestowała kobieta.

- Nie obchodzi mnie to – uciął potencjalne protesty mężczyzna. – Najwyżej sprzedam jego ścierwo na gulasz dla szczurowców. Tak czy siak
otrzymasz swoją dolę, Grapchuk, więc twoja w tym głowa, by zwrócił uwagę Skórowców.

Mężczyzna wyszedł, a Fox chciał coś powiedzieć, zaprotestować, jednak coś mokrego spadło na jego twarz i po kilku bolesnych oddechach telepata odpłynął w ciemność.

* * *

Kiedy następnym razem odzyskał przytomność nie czuł już tego potwornego smrodu. Czuł, że wisi rozpostarty pomiędzy czymś, co mogło być palikami lub słupkami. Nadal nie widział, lecz za to doskonale odbierał świat innymi zmysłami.

Czuł wokół siebie całą paletę zapachów – zarówno nieprzyjemnych smrodów, jak i woń perfum, pachnideł, kadzideł i gotowanej strawy. Słyszał wiele dźwięków: głosy wykłócające się o ceny, śmiechy, nawoływania, płacz, kwik jakiegoś zwierzęcia – jak na jakimś jarmarku.

Ktoś boleśnie szczypnął go w przyrodzenie.

- Jest mały. Za mały. – Narzekał ktoś - Na zupę w sam raz. Na nic więcej.

- W takiej piździe, jak twoja, to i pyta trolla by się zgubiła – odpowiedział ostry, charkotliwy głos. – Bierzesz, albo nie!

- Nie. Wal się Squmbursh.

- Sama się wal.

Przez chwilę kłócili się, jakby mieli za chwilę skoczyć sobie do gardeł, niczym wściekłe psy. Fox chciał coś powiedzieć, zaprotestować, ale ze zgrozą zorientował się, że ktoś … zszył mu usta!


DUNCAN SINCLAIR


Duncan miał dość Rozstaju po kilku minutach. To było szalone miejsce. Pełne kontrastów, jak slumsy w Meksyku. Szedł przez nie , trzymając się blisko Lunnaviel i obserwował otoczenie z mieszaniną fascynacji i obrzydzenia. Z jednej strony ulicy widział domy, które mogły stawać do konkursu rozwiązań architektonicznych, z drugiej rozpadające się, prowizoryczne namioty i kramy, gdzie w błocie i pośród resztek siedziały dziwaczne stwory przypominające po części psy, po części ludzi – gnolle.

Zresztą takich pół-zwierzęcych hybryd Duncan zauważał dużo, dużo więcej. Jak w śnie powalonego ojcowskim wyrzutem sumienia zoofilla. Sinclair widział hybrydy chyba wszystkich możliwych zwierząt z ludźmi, jak również mieszańce pomiędzy zwierzęcymi gatunkami. A także wiele istot, które mogły być krzyżówką szympansa i bicykla. Jak w koszmarze szaleńca. Jak w rozrośniętej do potęgi n-tej wyspie doktora Moreau. Obłęd.

Na szczęście pomiędzy tym tłumem dziwacznych odmieńców zdarzały się bardziej „ludzkie” istoty. Elfy, krasnoludy, orkowie – cala menażeria światów fantasy i legend wielu narodów. Fae – jak nazywali się sami owi „mityczni”, lub „Odmieńcy”, jak nazywano ich w Londynie.

Lunnaviel wydawała się mieć swój cel i zupełnie nie reagowała na to, co dzieje się wokół niej. Duncan znał ją jednak na tyle, że wiedział, iż jest zupełnie inaczej. Elfka miała „oczy wokół” głowy i chociaż nie zasłoniła twarzy, wyglądała prawie jak podczas łowów, gdy spotkali się po raz pierwszy. Mimo sporego zatłoczenia, na wąskich ulicach nie mieli problemu z tarasowaniem sobie drogi. Duncan nie był pewien, ile w tym zasługi jego wyglądu – przecież nie odstawał za bardzo od tutejszej „menażerii”, a ile w szatach noszonych przez Lunnaviel. Z tego, co orientował się Duncan, wojownicy z Mglistej Polany, uznawani byli w większości Domen za niemających sobie równych i bezwzględnych myśliwych. I tacy w istocie byli.

Ignorując błoto, oblepiające i tak już brudne buty, Duncan szedł więc za swoją towarzyszką, zdając się całkowicie na nią w tym obcym dla siebie świecie, gotów jednak wybić kły i połamać łapy każdemu, kto w jakiś sposób by im zagroził.

Ich droga prowadziła przez rozległe targowisko, na którym przekupnie sprzedawali chyba wszystko, co nadawało się na sprzedaż: od broni, pancerzy, jedzenia, szmat, narzędzi na żywych stworzeniach skończywszy.

- Oż, kurwa …

Na widok jednego z tych „inwentarzy żywych” z ust Duncana wyrwało się dość mocne słowo.

Na dwóch wbitych w ziemię żerdziach, pośród pięciu innych stworzeń, wisiał Vincent Fox. Odmieniony przez Uzurpację, lecz bez wątpienia on sam.

Całkiem nagi, pokryty pozszywanymi ściegami, których nie powstydziłby się sam doktor Frankenstein, wyglądał nieco jak dzieło szalonego nekromanty. Byle jak pozszywane, koślawe i niewiele warte dzieło.

Lunnaviel też musiała go dostrzec i rozpoznać, bo ruszyła w stronę stworzenia przypominającego przerośniętego, dwunożnego szczura.

Pojawienie się elfki i Duncana przy straganie natychmiast wywołało niemałe poruszenie pośród klienteli, którą w większości stanowiły paskudne stworki, zapewne przedstawiciele wrogiego i złośliwego Ukrytego Dworu – szczurowce, gobliny, orki, zwierzoludy, gnolle i wiele innych, których Sinclair nie potrafił, ani nie miał zamiaru rozpoznawać.

Handlujący „żywym towarem”, przypominający nadętą, kostropatą ropuchę stwór spojrzał na Lunnaviel z niechęcią, ale nie był głupcem. Nie chciał tracić okazji do zarobku.

- Ile za niego? – Lunnaviel wskazała na wiszącego bezwładnie Foxa.

- Kupili go już Skórowcy – handlarz zagulgotał, zaczynając swoje cwaniaczenie, które miało tylko na celu podbić cenę „towaru”. – Jest popieszczony przez skały rzeki Auchron. Naznaczony znakami samego Zbieracza. To cenny nabytek do ich kolekcji.

- Więc będę musieli sobie poszukać sobie innego. Jestem Lunnaviel, córka władcy Domeny Mglistej Polany i wojowniczka Całunu. A ten fae … – wskazała ciało Foxa - … był naszym towarzyszem w Wielkich Łowach. Ile?

Zapytała krótko.

- Dwadzieścia pięć księżycowych kamieni lub ich równowartość w srebrze.

- Dziewięć.

- Dwadzieścia cztery?

- Dziewięć – Lunnaviel wbiła wzrok w handlarza.

- Zgoda – ten ustąpił bardzo, bardzo szybko, ku niezadowoleniu Duncana.

- Proszę, zabierz go – Lunnaviel zwróciła się do Duncana. – Ja zapłacę temu robuchowi.


EMMA HARCOURT


Kopaczka wyskoczyła z taksówki, nim kierowca zatrzymał pojazd.

Rozmyty kształt, którego prędkość była niemożliwa do osiągnięcia przez człowieka. Kleo i Meo zamilkły, wyraźnie przestraszone popisem mocy przez Vordę. Zamilkł też taksówkarz, lecz po jego minie widać było, że najwyraźniej bardzo pragnie być jak najdalej to możliwe od pogrążonego w mroku parku i swoich dziwnych pasażerek.

Przez chwilę nic się nie działo, a potem Emma poczuła, jak wokół, w całej okolicy, szaleje Całun. Do tej spory spokojna aura, nagle wzburzyła się, zafalowała, rozdarła na strzępy. Tylko raz w życiu Emma czuła kiedyś coś podobnego! Tylko raz w życiu, a dzień ten zapisał się w jej pamięci sporą traumą.

Coś przedarło się do ich świata. Zgwałciło Całun, który i tak stanowił niewielką przeszkodę i wdarło się do Londynu.

Demon. Tylko prawdziwy demon – i to taki naprawdę paskudny – miał wystarczającą moc, by dokonać czegoś takiego. Demon, lub coś podobnego do niego. Jakieś paskudztwo typu bóstwo fae.

To było typowe zaskoczenie! Pewnie nie tylko dla niej, ale i dla Vordy, zapewne nieprzygotowanej na taką konfrontację.

Ulica pod kołami samochodu zatrzęsła się wyraźnie. Gdzieś z ciemności do uszu fantomki dobiegł huk pękającej ziemi. A sekundę później okolicą wstrząsnęła potężna eksplozja. Jej epicentrum miało miejsce gdzieś, jak przypuszczała Emma, w sercu parku. Na samochód spadły kawałki drzew, kamienie, piasek – gniotąc dach, tłukąc szyby, wyrywając rozpaczliwy krzyk z ust wszystkich pasażerów.

Potężny konar rozwalił przednią szybę w drobny mak, zasypując kierowcę gradem drobnego szkła. Jakiś potężny kamień uderzył w boczne drzwi od strony fae, wygniatając je paskudnie, lecz na szczęście nie robiąc dziewczynom żadnej krzywdy.

Coś rozdarło dach nad głową Emmy, a kiedy spojrzała w górę, zobaczyła koniec gałęzi, który jakimś cudem przebił się zarówno przez karoserię, jak i przez wyściółkę na dachu. Jednak i tym razem skończyło się na strachu!
Potem w zdezolowaną taksówkę uderzyły mniejsze kawałki śmieci i piach, zasypując przednie siedzenie z kierowcą, dopełniając zniszczeń.

Kierowca klął i kaszlał na przemian, próbując bezskutecznie wydostać się z unieruchomionego wraku.

Kleo i Meo stały się na powrót jedną dziewczyną, która zwinnie, korzystając z wybitego okna, wysunęła się w panice na zewnątrz.

Emma przecięła nożem pas trzymający ją przy siedzeniu i spróbowała otworzyć drzwi, by wydostać się z wraku. O dziwo, otworzyły się one bez problemu, by za chwilę całkowicie odpaść od reszty samochodu.

- Pomocy! – wyjęczał spanikowany kierowca, do połowy zasypany glebą drobnymi kamieniami, skutecznie unieruchomiony w środku pojazdu.

Emma nie zwracała na niego uwagi. Podobnie jak nie interesowała się w tym momencie losem „bliźniaczek”. Całą swoją uwagę skupiła na tym, co pojawiło się w środku parku.

A było się czemu przyglądać!

Stało tam teraz kolosalne drzewo, górujące bez problemu nad innymi drzewami w parku. Jednak nazwanie tego czegoś drzewem było potężnym uproszczeniem. To był „drzewołak” lub inny byt nadnaturalny. Pierwotny, agresywny, cuchnący demoniczną skazą na kilkaset metrów, byt! Cholerne bóstwo prastarych lasów, śmierci, mordu czy czegoś mocno podobnego!
Jeszcze jeden nielegalny emigrant z koszmarnych krain poza znanymi im światami.

Ziemia zatrzęsła się, kiedy monstrualny przybysz ruszył, zapewne przebierając korzeniami ukształtowanymi na podobieństwo nóg, w stronę, gdzie – jak pamiętała Emma – swój „dworek” miał Calm.
Kleo i Meo gdzieś zniknęły. Podobnie jak Vorda. Emma stała oszołomiona przy zasypanej odłamkami żwiru i szczątkami drzew taksówkami. Okolice parku wyglądały, jak sceneria rodem z wojennego filmu lub sprzed kilku lat, kiedy żywi toczyli wojnę z Martwymi na ulicach Londynu.


AMY S. LITTLE


Gdzieś na dole rozgorzała ostra sprzeczka, która przerodziła się w hałaśliwą kłótnię pełną ostrych, wulgarnych epitetów. To oderwało Amy od jej pracy.

Spojrzała na zegarek. Grubo po drugiej w nocy, a ona czuła, że zagubiła się w labiryncie niewiedzy. Po raz pierwszy od kiedy pamiętała jej talent zawodził. Nie mogła złapać początku tego sznurka, który miał ją przeprowadzić przez labirynt półprawd, niedomówień, braku dowodów, mętnych poszlak.

Nic nie trzymało się tutaj jednej spójnej całości. Nic nie dawało sprowadzić się do wspólnego mianownika. Ludzie, którzy przemienili się w nekrofagi, nie mieli ze sobą żadnych powiązań. Podobnie jak sekty lub ugrupowania religijne, do których przynależeli. Jedni byli znani jako osobnicy skrajnie agresywni i krzewiący swoją ideologię z zaangażowaniem fanatycznych neofitów. Inni znani byli, jako osoby niemal wycofane, zagubione w nowej rzeczywistości.

Wrzask awanturujących się na ulicy ludzi przeszedł w jeszcze ostrzejszą fazę. Eskalował. Wulgaryzmy przeszywały nocną ciszę, jak kule wyrzucane z karabinu maszynowego.

Amy zacisnęła wargi.

Zacisnęła oczy. Przyłożyła dłonie do skroni.

Obrazy napłynęły nagle. Odgłosy awantury oddaliły się. Zanikły. Były tylko szumem ledwie rejestrowanym przez jej świadomość.

Znów była w mieszkaniu Rashida Makazza. Znów przezywała szaleńczy atak ożywieńca na jej partnera. Wizja była tak realistyczna, że Amy znów czuła smród, który towarzyszył wyważonym drzwiom do mieszkania podejrzanego.

Tym razem jednak emocje nie przesłaniały jej niczego. Widziała to! Widziała to kątem oka! Resztki posiłku na stole, w kuchni naprzeciwko wejścia. Nie resztki dzieci, nie szczątki kości potwierdzających, że Rashid pożywiał się ludzkim mięsem, ale inne pozostałości. Obiadu? Śniadania?

W tym butelkowane mleko z etykietką małej mleczarni, jakich sporo było w okolicach Londynu. Fenomen Noworoczny zmienił jedno – wielkie korporacje i koncerny ustąpiły miejsca tradycyjnym, niemal dziewiętnastowiecznym sposobom dostarczania dóbr do miast. Do łask wróciły małe firmy rodzinne i spółdzielnie przedsiębiorców, jak w czasach rewolucji przemysłowej.

Drzewo na etykiecie wydawało się Amy znajome!

W transie sięgnęła po materiały ze sprawy. Zdjęcie z innego mieszkania, innego nekrofaga. To samo mleko! I kolejne mieszkanie – butelka „ZDROWEJ FARMY” na stole.

Kot! Czy Zielonooki wiedział i dlatego przyszedł w tej formie do jej mieszkania, czy też był to przypadek?

Była pewna, że chwyciła właściwy ślad! Że wcześniejsze kierunki, którymi prowadzili śledztwo, były … uzupełniające lub błędne. To mleko musiało mieć wielkie znaczenie.

Awantura na ulicy skończyła się. Amy spojrzała na zegarek. Była prawie czwarta nad ranem! Nie miała pojęcia, jak czas poleciał tak szybko. Ssało ją w żołądku. Ciało domagało się orzechów i czekolady! W dużych ilościach. Czasami tak miała po niespodziewanym uaktywnieniu się jej mocy.

* * *

Do pracy dojechała mocno spóźniona. Przy wejściu czekał już na nią Jayden Hardy. Miał, podobnie jak ona, mocno zmęczoną twarz i nieco zdenerwowany wyraz twarzy.

- Jesteś – powitał ją tak, że miała pewność, iż dzieje się coś niedobrego.

- Co się … - chciała zapytać, ale nie zdążyła skończyć.

- Nie ma czasu. Wyjaśnię ci w samochodzie. Chodź, proszę.

Okazało się, że samochód też już na nich czeka. Służbowy opel z kierowcą.

- Dokąd jedziemy? – Nie dawała za wygraną Amy.

- Zaraz zobaczysz. Próbowałem złapać cię wcześniej, lecz nie odbierałaś telefonu. Jesteśmy mocno spóźnieni.

W końcu samochód zwolnił i zatrzymał się przed budyniem Ministerstwa Regulacji czy tez raczej Wydziału Regulacji Biura Ochrony Rady Bezpieczeństw Londynu. Nowoczesny budynek przy Cannon Street łączący w sobie cechy biurowca i klasycznego urzędu.

-Co my tutaj robimy? – Amy wbiła w Jaydena wzrok, który wyrażał nie tyle niepokój, co ciekawość.

- Mamy w Komorze jednego z nekrofagów- wyjawił w końcu swój wielki sekret.

- Komorze?

- Coś w rodzaju magicznego więzienia i sali tortur. – Jayden odpowiedział ponuro. – Nie chciałem zaczynać przesłuchania bez ciebie. Wystarałem się o odpowiednie przepustki dla ciebie, ale na razie nikt poza naszą dwójką nie ma prawa wiedzieć o złapanym przepoczwarzeńcu.

Wjechali na wewnętrzny parking strzeżony przez co najmniej tuzin doskonale uzbrojonych i opancerzonych ludzi. Amy zadrżała. Dziedziniec Wydziału Regulacji przypominał wojskowe koszary, a nie miejsce pracy łowców.


VANNESSA BILINGSLEY


Ostatni autobus przez Harlow odjeżdżał za pół godziny. Mieli szczęście. Podróż pociągiem była by znacznie tańsza, ale im zależało na czasie. Poza tym to Nathan płacił. Cena biletu przyprawiała o zawrót głowy, ale trudno było się dziwić, przy obecnym dostępie do ropy i benzyny i ich reglamentacji. Stare, dobre parowozy spisywały się zdecydowanie lepiej i były o niebo tańsze.

Poza Vannessą w autobusie nie było zbyt wielu ludzi. Tylko nieliczni mogli pozwolić sobie na luksus jeżdżenia takim środkiem transportu, co dodatkowo przekładało się na cenę biletu. Jechała więc w dość komfortowych warunkach.

Za oknem widziała tylko ciemność nocy niekiedy tylko urozmaiconą światłem mijanych miasteczek pochodzących ze świec lub lamp naftowych, którymi oświetlano domostwa. Po Fenomenie Wielka Brytania, jak zresztą reszta świata też, znacznie cofnęły się w rozwoju.

Nie mogła spać. Bała się tego, co może przynieść przyszłość. Była pewna, że Biuro jej nie odpuści. Że zrobi wszystko, aby zamknąć jej usta, zlikwidować. Zapewne zastosują starą procedurę MR-u stosowaną w przypadku osób podejrzanych o współpracę ze ściganymi Martwymi – sekciarzy, okultystów i opętane sługi. Roześlą jej rysopis do służb mundurowych: policji, straży granicznej, kolejarzy, straży portowej, informatorów, mediów. I w końcu ją dopadną. Nie miała złudzeń. W państwie policyjnym, w jakie zmieniła się Wielka Brytania, ktoś bez odpowiedniego zaplecza i znajomości, znajdował się na straconej pozycji.

W co ona się wplatała?

- Za pięć minut dojedziemy do Harlow.

W starym, steranym głośniku rozległ się głos kierowcy – starszego, siwowłosego mężczyzny o twarzy zdradzającej arabskie pochodzenie.

- Pasażerów prosimy o przygotowanie się do wyjścia. Postój trwa tylko dwie minuty.

Po chwili autobus odjeżdżał, a Vannessa stała w ciemnościach, obserwując oddalające się tylne światła autokaru.

Przez chwilę oddychała głęboko rozkoszując się zapachami wsi i czystym powietrzem. Nad sobą miała ciemne, czyste, nocne niebo rozjaśnione miliardem gwiazd i wąską tarczą księżyca. Wokół tylko pojedyncze domostwa, pogrążone już w mroku i ciszy.

Gdzieś niezbyt daleko szczekał pies.

Dotarła do Harlow. Była prawie północ.

NATHAN SCOTT

Przez chwilę Nathan wpatrywał się w odjeżdżające światła autobusu, a potem skierował się w stronę umówionego miejsca. Do przejścia miał prawie dwanaście mil – cały Londyn. Pieszo zajęłoby mu to sporo czasu, więc skorzystał z kolei miejskiej. Z prawie ostatniego kursu. Zrobiło się już naprawdę późno.

Odległość i pora umożliwiała mu jednak na upewnienie się, że nie ma „ogona”, a ciemność utrzymanie się z dala od wścibskich oczu. Przez postronnych mógł zostać wzięty za spóźnionego robotnika wracającego do domu.

Stara cegielnia straszyła przerdzewiałym płotem, zniszczonym kominem, zdewastowanymi, rozszabrowanymi budynkami i betonowym, pokiereszowanym ogrodzeniem. Kawałek dalej Nathan wypatrzył charakterystyczne leje po bombach. Podczas Wojny z Martwymi teren oberwał ostro od ludzkiej artylerii. Najpewniej musiał być podówczas siedliskiem jakiś potężniejszych zdechlaków. Stare, ponure czasy, ale mniej skomplikowane, niż jego obecne życie.

Wszedł na teren cementowni nie starając się specjalnie ukrywać. Nie widział samochodów, nie słyszał pracy agregatów czy nie rejestrował niczego, co można byłoby wziąć za ślady ludzkiej bytności. Przez chwilę nawet zaczął zastanawiać się, czy Tomas go nie wystawił w maliny uważając za zbyt duże zagrożenie.

Nie martwił się jednak na zapas i wyszukał sobie miejsce, gdzie mógł poczekać na ewentualny kontakt. Sterta starych cegieł wydawała się być idealnym miejscem.

Nie czekał długo.

Zmysł zagrożenia ostrzegł go, nim jeszcze zobaczył powód tego sygnału. To był Harry zwany Horrorem. Mężczyzna wynurzył się z mroku starej cegielni i zatrzymał się tak, by Scott mógł go zobaczyć. Potem podszedł wyciągając rękę, w której trzymał butelkę.

- Na rozgrzewkę. Tania, szkocka whiskey.

Nathan przyjął podarek i pociągnął spory łyk. Faktycznie. Alkohol był tani, paskudny w smaku i mocno palił zarówno przełyk, jak i żołądek. Przypomniał Nathanowie, nie wiedzieć czemu, starego szkockiego strażnika, Duncana. Pociągnął jeszcze jeden łyk i oddał flaszkę niewzruszonemu Horrorowi. Łysy mężczyzna też skorzystał z jej zawartości i ruszył w stronę ruin dając znać Nathanowi, by ten podążył za nim.

Przeszli przez ponurą halę produkcyjną, potem coś, co mogło być magazynami, aż w końcu wyszli na tyły dawnej cegielni i znaleźli się na kolejnym rumowisku. Horror doprowadził go do szeregu starych kontenerów. Wiatr gwizdał pomiędzy przerdzewiałymi konstrukcjami.

- Kiedyś tutaj pracowałem, wiesz. – Odezwał się niespodziewania Harry. – Niedaleko był spory węzeł towarowy. Ładowano na wagony wszystko, co powstawało w okolicznych fabrykach. Cegły, betonowe półfabrykaty, korpusy z odlewni. Byłem strażakiem w straży pożarnej ochraniające tereny przemysłowe przy Londynie. Uwierzyłbyś? Potem jednak korki od szampanów przebiły bramy piekieł i wszystko się zmieniło. Ja też.

Zatrzymali się przed jednym z stojących na bocznicy wagonów towarowych. Horror odsunął wejście ukazując całkiem przytulne lokum. Do środka ktoś wstawił małą kozę, wystarczającą aby ogrzać wagon. Rurę z paleniska wyprowadzono na zewnątrz przez system wentylacyjny wagonu. W rogach rozłożono solidne materace, śpiwory, a światło dawała lampa gazowa.

W wagonie siedział nieznany Nathanowi mężczyzna. Drobnej budowy, w okularach. Czytał jakąś książkę, ale na widok wchodzących uśmiechnął się.

- Cze-eść Ho-oro-or – wyjąkał.

- Cześć Fury. To Nathan. Nathan, to Fury.

- Mi- mi – miło mi-mi-mi cię po-po-po-znać.

Fury wyciągnął dłoń na jego powitanie.

- Fury to jeden z naszych najlepszych ludzi. Wprowadzi cię w sprawę. Ja znikam do rana. Wy odpocznijcie, pogadajcie sobie. W wagonie macie wszystko, co trzeba. Wodę. Jedzenie. Trzymajcie się. Wracam rano.
 
Armiel jest offline