Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Inne > Archiwum sesji z działu Inne
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Inne Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemach innych (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 03-01-2015, 23:16   #41
 
Szarlej's Avatar
 
Reputacja: 1 Szarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputację
Podziękowanie dla Armiela za klimatyczną scenę, akcję oraz scenę dorównującą finałowej, wspólnej walce graczy z Mythosem w pierwszej części.

Obojętnie czy planujesz kant, akcję czy imprezę wszystko ma taki sam schemat. Planowanie, przebieg i podsumowanie jeżeli będziemy trzymać się terminologii MRu. Prolog, akcję i epilog jeżeli odniesiemy się do metafor książkowych. Spokojnie, nie jestem jakimś nerdem. Nad książki zawsze preferowałem dobrą imprezę. Kontakt z ludźmi jest niepowtarzalny. Bo nieprzewidywalny. Chociaż zamiast "ludzi" powinienem użyć jakiegoś innego słowa. W końcu Fenomen przestawał już być fenomenem a ja byłem w Domenach Popierdoleńców.
Chciałbym wszystko co się wydarzyło zaplanować. Miałem jednak za mało informacji i cierpliwości. Szczególnie tej drugiej. Dlatego sprawy wymknęły się spod kontroli. Przybrały nieoczekiwany obrót a ich zakończenie... Stanowczo bym go nie wybrał. Nie uprzedzajmy jednak faktów...

***

- Możesz nazywać mnie Rasinarem. Idziesz?
- Słyszałem, że na tych wzgórzach jest wielu paskudnych typków. Skąd mam wiedzieć czy nie jesteś jednym z nich?
-Ależ jestem jednym z nich. Nawet bardzo paskudnym typkiem. Podobnie zresztą, jak i ty. Nieprawdaż?
- Kobiety mówią, że jestem całkiem przystojny a nie paskudny… Skąd mam wiedzieć, że jesteśmy po tej samej stronie?
Ciekawiło mnie czym jest mój rozmówca. Od kiedy dostałem po twarzy od pewnego celtyckiego boga zacząłem być ostrożny. Wykorzystałem starą sztuczkę, potrzeba było do niej nie dużo mocy ale sporo wyobraźni dlatego nie każdy telepata ją znał. Zasada była prosta, aby komuś namieszać w głowie trzeba było namierzyć jego umysł. I właśnie to miałem zamiar zrobić, wysłać sondy po okolicy w poszukiwaniu umysłów jednak jeszcze nie dokonywać ingerencji. Nawet ktoś wyczulony nie powinien się skapnąć.
To imię, które podał, coś mi mówiło. Chyba padło w opowieści barda. Rasinar. Nici rozeszły się, nie natknąłem się na żaden inny żywy umysł. Inny po za Rasinarem. Wyłapałem myśl, skurwiel był silny ale nie dość strzegł swojego umysłu:

"Cholera! Przypomniał sobie."

Wiedział, że ja wiem, że on wie, że ja wiem. Nie byłem jednak pewny czy wie, że ja wiem, że on wie, że ja wiem. Nie miałem zamiaru ryzykować z pradawnym, odpowiedzialnym za masakrę, w cholerę starym popierdoleńcem. Nacisnąłem mocniej by wejść w jego umysł. Jednocześnie wypuściłem skrzynię i sięgnąłem do torby po czapkę by ją założyć. Czas było przekonać się co potrafiłem po Uzurpacji wspomożony dodatkowo Kruczą Koroną.
Rasinar uśmiechnął się. Szerokim, paskudnym uśmiechem. Przekrzywił głowę, niczym drapieżny ptak. Paskudny, drapieżny ptak.
- Jesteś pewien, że chcesz to zrobić?
Jego głos był niewiele silniejszy od szeptu, a jednak w jakiś sposób zmroził mi krew. Koleś wydawał się naprawdę paskudnym typkiem. I tu nie chodziło o jego moc a umysł. Bezlitosny, kalkulujący, przebiegły... Postanowiłem wyłożyć pierwszą z kart trzymanych na ręku. W zestawieniu z piątką na stole sugerowała strita. Drugiej jeszcze nie ukazałem.
- Jesteś pewien, że cząstka kogoś, kogo kiedyś zmiotłem w pełni jego potęgi pozwoli ci na pojedynek ze mną. Na sprawdzian, czyja moc jest większa. Czyja bardziej okrutna. Na twoim miejscu schowałbym tą koroną, nim ci ją odbiorę. I zaprzestał tych żałosnych prób omotania mnie swoją dziecięcą mocą. Czy naprawdę sądzisz, że po jednym polowaniu stałeś się kimś, kto znaczy coś na planszy odwiecznej gry. Kimś więcej niż odrobinę silniejszym pionkiem.
Zimny wzrok jednego z bogów księżyców zatrzymał się na mnie.
- Jak więc będzie. Zaczynasz wojnę, czy wolisz chwiejny pokój? Decyduj.
Chętnie bym się z nim zmierzył… Ale nie gdy był na to przygotowany a ja jeszcze nie znałem dobrze swojej nowej mocy.
- Wieki temu… Dokładnie, od tamtej pory nie masz już swojej domeny. Skąd mam wiedzieć czy masz moc? Czy na tyle silną by to powtórzyć? W końcu mojego przodka pokonałeś dzięki intrygom. Ale dobrze. Chwiejny pokój brzmi interesująco. Proponujesz zawieszenie broni czy jakąś konkretniejszą współpracę?
- Chciałem ci coś pokazać.
- Chodźmy. Ciekawi mnie co chcesz pokazać dla pionka by zrobił właściwy ruch.

Szliśmy w milczeniu. Rasinar pierwszy. Powietrze pachniało intensywnie jakimiś ziołami. Trzymaliśmy się dolin i wąskiej, wijącej się ścieżki, która nimi prowadziła. W końcu usłyszałem szum rzeki lub wezbranego potoku gdzieś przed sobą. Szum narastał. Możliwe, że zbliżaliśmy się do wodospadu. Możliwe... W Domenach żałowałem swojego życia mieszczucha, braku znajomości życia po za nowoczesną metropolią.
- Poznajesz coś? Coś budzi twoje emocje?
Rasiniar przerwał milczenie pytaniami. Owszem. Ten szum budził we mnie pewną obawę. Jakiś uśpiony lęk. Trwogę. Jakbym znał to miejsce, do którego podchodzili z jakiegoś paskudnego snu. Takiego z którego budzi się z krzykiem. Z nieznanego (ale wydającego się mimo to) racjonalnego powodu ten dźwięk budził moją obawę. Opanowałem jednal odruchy, powstrzymałem się przed skuleniem ramion, sięgnięciem do broni… Mimo niepokoju szedłem dalej.
- Ta… To miejsce. A dokładnie te do którego zmierzamy. Te nad wodą.
- Most Aurachon. - Rasinar nie dał się złapać na mój prymitywny wybieg. - Tutaj cię zabiłem. W twoim wcześniejszym wcieleniu. Błędy młodości i braku rozwagi.
Rasinar odwrócił się i spojrzał na mnie.
- Teraz zrobiłbym to inaczej. Zupełnie inaczej.
Zatrzymałem się i spojrzałem na niego, jednak nie w oczy, nie byłem tak głupi. Nie wiedziałem czy nie jest jednym z tych Popierdoleńców od hipnozy. Wybrałem punkt nad jego lewym ramieniem.
- To znaczy? Nie zabiłbyś mnie? Czy też raczej mojego wcześniejszego wcielenia? Czy zabił definitywnie?
Starałem się mówić spokojnie. Byłem w końcu kanciarzem i to cholernie dobrym. Ale czy dość dobrym do gry z pradawnym bóstwem?
- Nie zabiłbym cię. Nie wtedy. nie teraz. Wszystko można było zakończyć inaczej. Mniej gniewu. Mniej śmierci. Trzymalibyśmy wtedy Koszmar z daleka. A tak, chcą nie chcąc, w końcu doprowadziliśmy do tego, czego obawialiśmy się najbardziej. Koszmar wgryzł się w nasze Dominia. Pochłonął te słabsze. Granice między światami pękły albo osłabły. Wszystkiemu winni byliśmy zawsze my. My i Zapomniani.
Witaj w domu Vini! Informacje w końcu do Ciebie przyszły. Zapukały, kopnęły parę razy ale w końcu je zauważyłeś... Pozostało tylko nimi odpowiednio zagrać. Mając na uwadze swój interes i sumienie. Ta... posiadałem je. Głęboko schowane ale jednak...
- Mieszkańcom Koszmaru ta sytuacja też jest nie na rękę. Już po raz chyba trzeci słyszę o Zapomnianych. Wiem, że czerpią siłę z Uzurpacji. Czym są?
- Gdyby ktoś ich pamiętał, nie byli by Zapomnianymi, no nie. - Logika Popierdoleńców była pokrętna, ale spójna. - Wiadomo tylko tyle, że kiedy zostaną przypomniani, wszystko się skończy.
- Uwielbiam te legendy… Jaki masz plan na naprawienie swojego błędu?
- Nie powiedziałem, że mam zamiar naprawiać mój błąd, tylko że więcej bym go nie popełnił. To wielka różnica.
Semantyka. Cyniczne myśli jednak wygnał szum wody, który wyraźnie narastał. Czułem wyraźną, wilgoć w powietrzu. Po chwili zobaczyłem biały budulec odcinający się wyraźnie od mroków nocy. Most Aurachon. Pieprzone, przeklęte miejsce, które ledwo kojarzyłem. Ale to wystarczyło do wzbudzenia przerażenia.
- Stałeś wtedy tutaj dowodząc obroną. Na moście. Próbując powstrzymać moje legiony harpii. Zabiłeś ich wtedy ... mnóstwo. Prawdziwe mrowie. Aż w końcu dałeś się zranić mojemu atakowi, gdy nadleciałem na mantikorze. Kto wie, może gdyby nie moje bezpośrednie uczestnictwo w ataku, obroniłbyś królestwo i ocalił część poddanych. A tak ...
Zawiesił głos jakby oczami wyobraźni przypominając sobie dawne dzieje. Chwyt retoryczny czy melancholia?
- Co zamierzasz teraz zrobić?
Zadał nieoczekiwanie pytanie nie zatrzymując się jednak i nadal kierując się w stronę mostu. Również się nie zatrzymałem. Zbliżaliśmy się do sedna rozmowy.
- Udać się do Koszmaru.
- A potem? Co dalej?
Gnojek był dobry, nie dał się złapać na proste chwyty a przerażenie paraliżowało mój umysł, uniemożliwiał porządne zagranie. Gnojek wybrał miejsce, narzucił inicjatywę i jeszcze oznaczył karty. Czy sam blef wystarczy?
- Chwiejny pokój chyba nie zakłada zdradzania swoich wszystkich planów. Powiesz mi czego ode mnie chcesz? To wszystko ma swój cel, jaki?
- Nadal rozważam czy w tym szaleństwie jest metoda.
Zobaczyłem już wyraźnie most. Potężny, wysklepiony łuk nad wezbraną rzeką. Słyszałem wodę z hukiem rozbijającą się o podpory. Czułem wilgoć niesioną wiatrem. Serce zaczynało bić coraz szybciej, a krew w żyłach dudniła, niczym huk rzeki. Łapała jej szaleńczy rytm.

Opanuj się Vini. Opanuj do kurwy nędzy. To nie twoje wspomnienia. To tylko jakaś popieprzona pamięć genetyczna!
- W którym szaleństwie? Bo widzę ich tutaj całą masę.
Pod stopami poczułem kamień. Weszliśmy na most. Szum wezbranej rzeki był tak głośny, że obaj musieliśmy krzyczeć aby usłyszeć własne słowa.
- Całą masę? A jakie błędy dostrzegasz, potomku władcy tej domeny? Oświeć mnie, proszę? Może widzimy sprawy tak, jak powinniśmy je ujrzeć już dawno temu. I chwiejny sojusz zmieni się w stały. Kto wie.
- Kto wie… Dawny wróg może zostać sojusznikiem w myśl zasady wróg mojego wroga jest moim przyjacielem. Odsłonię przed Tobą trochę moje karty…
Brakowało mi szlugów. W takich chwilach zwykłem odpalać papierosa dając czas rozmówcy skupić się czy wręcz podenerwować. Do tego naprawdę chciało mi się jarać. Zamiast tego udałem wahanie, jakbym utwierdzał się w przekonaniu bycia szczerym.
- Urodziłem się w Koszmarze. Czy jak wolisz te wcielenie odżyło w Koszmarze. Pozbawiony wspomnień widzę niektóre zwyczaje Domen za dziwne czy wręcz szalone. Jednak odkładając żarty na bok… Po pierwsze nie rozumiem genezę tego konfliktu. - zacząłem analizować na głos całą sprawę, jak jeszcze całkiem niedawno robiłem to w MRze. Druga karta wylądowała na stole. Blefowałem. Czy mój przeciwnik też? - Słyszałem opowieść Bardów jednak nie chce mi się wierzyć, że stała za tym zazdrość. Niezależnie jednak od Twojego motywu skutki były opłakane. Wybicie ludu z którego się wywodzę, wygnanie Twojego… Widzę zarys jeszcze paru innych jednak nie mam pełnego obrazu więc wstrzymam się z tymi wnioskami. Druga sprawa Zapomniani… Co raz częściej o nich słyszę i wydaje mi się, że to oni są głównym zagrożeniem. Trzecie i ostatnie szaleństwo to zmieszanie Koszmaru i Domen. Niekorzystne dla obu stron. Nie wiem czy możliwe jest odwrócenie tego ale jeżeli tak byłoby to wskazane. A co do Twojego stwierdzenia, że “w tym szaleństwie może być metoda” to miałeś na myśli zyskanie przeze mnie mocy mojego przodka, prawda? Stworzyła by się wtedy równowaga dla Ciebie, jednocześnie potencjalne zagrożenie jak i potencjalny sojusznik.

Nie odpowiedział, ale czułem jego milczącą aprobatę. Blefował gnojek, na bank blefował. W półmroku błyszczały jego dziwne, srebrzyste oczy. Dopiero teraz zwróciłem uwagę, że mają barwę wypolerowanego, lśniącego srebra. Szum rzeki wtaczał się w żyły. Omamiał, burzył mój spokój.
- Czas zmienia bardzo wiele rzeczy.
To były pierwsze słowa, jakie od niego usłyszałem. Wypowiedziane głośno. Wręcz wykrzyczane, ze względu na huk wody. A może emocje?
- Jednak nie zmienia wielu innych. Tak to już z nim jest.
Oczy Rasinara nadal lśniły jak roztopione srebro.
- Wasza domena była zagrożeniem. Noworoślą na żywym drzewie. Rakowatą tkanką na zdrowym ciele. Trzeba było stłumić zarzewie waszego buntu w zarodku. Dać krwawy przykład innym, że pewne sprawy spotkają się ostrymi reperkusjami. Tego nigdy nie żałowałem. Konsekwencji podjętych pochopnie działań żałowałem bardzo często.
Zamilkł. Być może westchnął, lecz szum rzeki skutecznie to zagłuszył.
- Zapomnij o zemście, zapomnij o odrodzeniu siły domeny. Możesz mi to obiecać? Że wyrzucisz koronę, którą odzyskałeś tutaj, z tego mostu, do rzeki i odejdziesz w swoją drogę? Zapomnisz o wszystkim. To nie jest twoja wojna. Nigdy nie była. Tylko pewne kosmiczne przypadkowe ... zdarzenia doprowadziły nas ponownie do tego miejsca. Na most Aurachon. Wyrzuć z niego przeszłość, nim ją odsłonisz spod warstwy zaschniętej w ziemi krwi i skruszałych kości. Odrzuć to, co oferuje ci zrodzona z uzurpacji moc krwi. Tu i teraz. A wszystko zakończy się tak, jak powinno.
Blefuj Vini dalej! On na pewno też blefuje! Zagraj po staremu, ugraj ile możesz...
- Czy wtedy nie urosną w siłę Zapomniani? W końcu to oni zyskują moc, którą inni odrzucą podczas Uzurpacji. Aż tak straszny był ten bunt?
- Był niepotrzebny i łamał ustalony porządek. Zapomniani pozostaną tam, gdzie ich miejsce. Ten mały gest przyśpieszy ten proces. Weź koronę krukóc i wyrzuć w nurt Aurachonu. Niech zniknie na zawsze w odmętach szalonej rzeki.
Podszedłem do bariery i oparłem się o nią. Chciało mi się palić, naprawdę. Nałóg od dawna nie odzywał się tak silnie. Do tego przebudzone emocje robiły swoje. Ale za mocno już wsiąkłem w rozgrywkę by nie grać dalej.
- Szalony most nad szaloną rzeką. Dwóch szalonych władców rzuciło w szalonych czasach przeciwko sobie swoje szalone armie. Przyniosło to szalone konsekwencje… Mówiłem, że za dużo w tej historii szaleństwa.
Zamilkłem wpatrując się w rzekę. Przemawiała do mnie silnie, echo minionej bitwy wzburzało moją krew. Narzuciłem sobie spokój. Rozciągnąłem sieć monitorując mentalnie położenie umysłu mojego rozmówcy. Nie chciałem wylądować tam w dole.
- Nie zrobię tego Rasinarze. Mam za mało informacji a to co powiedziałeś przekonało mnie, że pochopne czyny mają dalekie i nieprzewidziane konsekwencje. Mogę Ci jednak obiecać, że na razie porzucę zemstę. Może na dobre… Nie widzę konieczności trwania w tym morderczym kręgu. Zbiorę informacje, wyrobię swoje własne zdanie i opinię. I tutaj wrócę. Albo wyrzucę koronę albo stoczymy ponowną bitwę. Nic więcej obiecać Tobie nie mogę. Nic więcej ani nic mniej...
- To mi wystarczy. W zupełności. Dziękuję.
To stało się nagle! Nie blefował, miał cholerny kolor. Niewidzialna siła chwyciła mnie w swoje objęcia. Poderwała w górę. Zakręciła we wszystkie strony w dzikiej karuzeli, w szaleńczym, powietrznym kołowrocie. Cisnęła całkowicie niezdolną do obrony kukiełką w dół, na spotkanie rozpędzonej wody, na spotkanie ostrych skał, czarnych kamieni i dzikiemu nurtowi. Chciałbym powiedzieć, że to przewidziałem, że się obroniłem jakimś chytrym wybiegiem. Chciałbym...
Nie myślałem wtedy o tej sytuacji. Uderzenie wybiło mi powietrze z płuc, upadek poranił ciało, zalał umysł bólem. Zimna woda wdarła się do gardła. Panika opanowało mnie całkowicie. Bezlitosny żywioł porwał wprost w ramiona śmierci...

Nie myślicie, że to koniec, prawda? Dajcie spokój... To świat po Fenomenie i kraina Popierdoleńców. A ja jestem oszustem. Takim kotem z Cheshire. Przecież jest tyle możliwości aby opowieść nadal trwała... Co prawda tym razem nie zawdzięczałem przeżycia swoim umiejętnościom do ściemniania. Tym razem...
 
__________________
[...]póki pokrętna nowomowa
zakalcem w ustach nie wyrośnie,
dopóki prawdę nazywamy, nieustępliwie ćwicząc wargi,
w mowie Miłosza, w mowie Skargi - przetrwamy [...]
Szarlej jest offline  
Stary 04-01-2015, 14:06   #42
 
Ravanesh's Avatar
 
Reputacja: 1 Ravanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputację
Występ się rozpoczął a Ali dalej nigdzie nie było widać i sama musiałam odpierać napór spoconych, śmierdzących piwem facetów, którzy usiłowali wypchnąć mnie z zajętego miejsca. Oczywiście kilka celnie rozdanych kuksańców i kopniaków pozwoliło mi utrzymać się przy scenie ale musiałam mieć oczy wokół głowy żeby przy okazji ni dać się oblać zawartością wszystkich szklanek i kufelków trzymanych w jakże chwiejących się dłoniach.

Ciekawe czy niektórzy z tych kolesi zobaczą czworaczki Pooka zamiast bliźniaczek?

Jednak to nie pijani faceci sprawiali, że nie czułam się tutaj swobodnie a przynajmniej nie w największym stopniu. Odczuwałam także inny napór, którego nie dało się tak po prostu odeprzeć przy pomocy obcasów i kościstych kolan oraz łokci. Do ludzkiej klienteli powoli zaczęła dołączać ta nieludzka a ich obecność zaczęła drażnić już i tak napiętą membranę Całunu.

To był wyjątkowo intensywny trening dla moich zmysłów. Z jednej strony musiałam wytężać te zwykłe żeby unikać szybujących wokół mnie naczyń z alkoholem a z drugiej strony nie mogłam dać się stłamsić Zmysłowi Śmierci który uruchamiał nieustannie ostrzegawcze brzęczyki w mojej głowie. Kiedy rozluźniłam na moment zaciśnięte dłonie spostrzegłam, że obie drżały. Najchętniej wykopałabym sobie drogę do wyjścia i skryła się w cieniu budynku na zewnątrz. Nie lubiłam znajdować się w takim ścisku atakowana ze wszystkich stron. Powstrzymałam się tylko dlatego, iż wiedziałam, że nie mogłam zostawić tak po prostu Vordy. No i powtarzałam sobie że kiedy zacznie się występ cały ten tłok zelżeje zamiast się zwiększyć. Nadzieja matką głupich, no nie?

Występ pierwszego artysty pana Żabki niewiele zmienił w sytuacji wokół sceny ale przynajmniej pozwolił mi się skupić na czymś innym co okazało się błędem i jakiś facet wylał mi zawartość swojej szklanki na buty. No cóż miałam nadzieję, że to była zawartość jego szklanki.

Rozebrany żongler barman przyciągnął moją uwagę ale na szczęście męska klientela straciła nieco zainteresowania ustępując nieco miejsca damskiej części widowni i zamiast unikania oblania piwem i wódką musiałam uchylać się przed przesłodzonymi drinkami wyglądającymi jak miniaturowe tropikalne wyspy. Zresztą barman dorzucił od siebie kilka dodatkowych koktajli prezentując wyjątkową przenikliwość w ocenie klientek i dobierając odpowiednie napoje dla danej osoby. Ja nie dostałam kieszonkowej wysepki podzwrotnikowej, ale lekką kompozycję, która przyjemnie mnie orzeźwiła.

Niestety po tym przyjemnym akcencie na scenę wbiegły Kleo i Meo co spowodowało natychmiastowy powrót męskiej części widowni która w czasie występu barmana zdołała zaopatrzyć się w kolejne kufelki piwa na miejsce tych wylanych i wychłeptanych.

Wywaliłam gdzieś w cholerę moją opróżnioną szklankę i wbiłam łokcie po żebra szarżujących pod scenę średnio młodych już byczków którzy chyba zamierzali zmieść mnie po drodze. Musieli uznać wyższość moich zdolności bojowych w starciu z ich mięśniami piwnymi.

Szczerze mówiąc nieco rozczarował mnie występ bliźniaczek. Poruszały się zwinnie to fakt, ale ustępowały pod tym względem panu Froggy’iemu. Ich skąpo odziane ciałka nie przyciągały mojej uwagi w taki sposób jak ciałko żonglera barmana a erotyczny charakter ich wspólnych pląsów budził mój niesmak z racji tego, że były siostrami. Jak dla mnie ich pokaz plasował się na końcu dzisiejszych przedstawień.

Dopiero samo zakończenie ich występu było warte spojrzenia ale i tak reakcja publiczności była moim zdaniem mocno przesadzona. W tym całym zamieszaniu i hałasie nie zauważyłam nawet kiedy Alicja stanęła obok mnie.

- Jak one to zrobiły? –rzuciła Kopaczka.

Zastanowiłam się poważnie nad odpowiedzią. Naturalnie pierwszą narzucającą się odpowiedzią było czary Faerie, ale z akt bliźniaczek wynikało, że posługiwały się one iluzjami fae, a to połączenie wyglądało nad wyraz prawdziwie. Jakby rzeczywiście połączyły się one w jedno a potem znowu podzieliły na dwie.

- Nieważne. – zbyłam tym słowem swój brak zdeklarowanej opinii w tej kwestii - Obiecały, że po występie pójdą z nami. Chodźmy po nie, na górę! –wrzasnęłam prosto do ucha Alicji.

Ruszyłam w kierunku garderoby Pooka przedzierając się przez rozochocony tłum. Wnioskując po wzroście ekscytacji tłumku wampirzyca, która miała wystąpić po Kleo i Meo też uplasuje się ze swoim popisem wyżej niż Cukiereczek i Lizaczek.

Na górze było zdecydowanie spokojniej i przede wszystkim ciszej niż na dole przy scenie, a ilość irytujących samców została zredukowana do jednego loup Garou. Tego samego z którym wcześniej bliższą znajomość zawarła Ala.

- Cześć Boby – Vorda na jego widok mięśniaka zrobiła swój numer z rzęsami, po którym nikt nigdy nie spodziewał się tego z czego Ala była znana.

- Jednak wróciłaś po coś więcej – łak wyszczerzył się obleśnie. –I przyprowadziłaś … koleżankę.

Mówiłam. Kolejny irytujący samiec, któremu wydawało się, że był samcem alfa tylko dlatego, że w okolicy nie było innego samca.

- Przyszłyśmy po Cukiereczka i Lizaczka. – powiedziała Ala.

- Lizaka to ja mam w spodniach, śliczniutka – zarechotał zmiennokształtny. – I chętnie dam ci go polizać. Koleżanka może się przyłączyć, jak chce.

Chciałam rzucić coś o diecie bezcukrowej i złym wpływie jej nieprzestrzegania na uzębienie jednocześnie lokalizując w myślach położenie tasera, ale Alicja wydała z siebie pomruk zadowolenia. Zamknęłam usta i spojrzałam na nią zdziwiona.

- Wyprowadzisz stąd dziewczyny? – Zwróciła się do mnie. – Ja chętnie zajmę się lizakiem Bobyego.

- Jesteś pewna? - Zapytałam z wahaniem starając się rozszyfrować jej intencje.

- Yeap - odpowiedziała tylko nie odrywając wzroku od faceta.

Teraz byłam już wręcz pewna, że zmiennokształtny dowie się w czym tak naprawdę Ala się specjalizowała i dostanie jednocześnie cenną nauczkę co oznaczało bycie alfą, niezależnie czy było się samcem czy samicą.

- Oki doki - minęłam mięśniaka i weszłam do garderoby Kleo i Meo.

Dziewczyny zgodnie z obietnicą grzecznie się ubrały a potem zapytały gdzie miałam samochód i jaki. No pięknie nie dość, że trafiły mi się uciekinierki wyginające się w nocnym klubie to jeszcze na dodatek blachary.

- Nie przyjeżdżam tutaj własnym samochodem. – przyznałam - Weźmiemy taksówkę. No chyba, że znacie jakiegoś naiwniaka z wozem, który by nas podrzucił.

- Taksówka brzmi dobrze, ale ty płacisz pani księżniczko.

Uciekinierki, pseudo striptizerki, bo striptizem bym tego nie nazwała, blachary i na dodatek sknery. Coraz lepiej.

- A co macie zasady żeby nigdy nie płacić za przejazd? – rzuciłam nieco drwiąco, ale od razu dodałam uspokajającym tonem żeby mi się nie rozmyśliły - Spoko, spoko. Zabieram was stąd, więc płacę, najwyżej polecicie mnie swoim znajomym, kierownikom tutejszych lokali i sobie dorobię jak będzie trzeba.

Nie mogłam się powstrzymać od tej ostatniej uwagi.

- To jak idziemy?- wskazałam pytająco na drzwi.

- Tylko coś na siebie narzucimy.

Nie potrafiłam się z tym nie zgodzić.

- No i szef nie będzie szczęśliwy. Miałyśmy dać jeszcze jeden występ, trochę później.

Paplały jedna przez drugą, ale szykowały się do wyjścia ponownie przebierając ze scenicznych ciuszków i wskakując w swoje wyzywające punkowe stroje. Trwało to naprawdę długo. Mogłam się założyć, że nawet pan Froggy szykował się krócej.

Trwało to na tyle długo, że w końcu zaczęłam powątpiewać w to, czy fae mają zamiar dopełnić swojej części umowy. W końcu jednak były gotowe. Spojrzały na mnie oczami barwy lśniącego bursztynu i uśmiechnęły się wesoło.

- Wracamy do wujaszka, sztywniaszka.

Kiepsko się to rymowało moim zdaniem.

- Ale nie na długo. Co to, to nie - Meo wyjęła małą fiolkę, która wyglądała jak flakonik perfum a potem otworzyła ją i przyłożyła do ust wypijając jej zawartość jednym szybkim, łapczywym haustem.

- Go-to-we - wydyszała niemal orgiastycznie. - Mooożemy dawać czadu, siora.

- Co pijecie? – podeszłam bliżej do Meo - Coś dobrego?

- Soczek - zaśmiała się Meo.

- Jasne. – odparłam.

Teraz miałam już pewność, iż moje podejrzenia okazały się słuszne. Dziewuszki były ćpunkami uzależnionymi od wampirzej krwi. Nic dziwnego, że uciekły z domu i kręciły się tam gdzie miały pożądany towar pod ręką. To oznaczało, że nie zabawią w domu zbyt długo, jeśli ktoś z tym czegoś nie zrobi, bo głód ponownie ściągnie je na Rewir.

Wyszłyśmy na zewnątrz. Alicja już czekała pod lokalem. Nie dostrzegłam żadnego śladu łaka. Złapałyśmy taksówkę i ruszyłyśmy do miasta. Po drodze zmieniłam taksówkę swoim zwyczajem. Nikt nic nie powiedział, ale może dlatego, że się ograniczyłam tylko do jednej zmiany. Czułam się z tym źle.

Kiedy byłyśmy już blisko parku nie wytrzymałam i zagaiłam do tej bardziej rozgarniętej bliźniaczki, czyli chyba Kleo.

- To zdradzisz mi teraz tajemnicę co takiego miałam dostrzec i zrozumieć podczas waszego występu? Bo cokolwiek to było, to dla mnie okazało się zbyt subtelne i za mało oczywiste.

- Nie ma nas dwóch. Tylko jedna. Ale rozdziela się na dwie. Miłą i niemiłą. Calm to wie i dlatego chce nas, mnie, z powrotem, I dlatego nie może mieć nas, mnie z powrotem. Jak to wy ludzie mówicie - logistyczne, no nie.

- No dobra, ale nadal mam kilka pytań. Wasza sytuacja dalej nie tłumaczy moim zdaniem dlaczego Calm was chce z powrotem i dlaczego wy nie możecie wrócić. No i po co się rozdzielasz na dwie osoby? Czy zamiast dwóch osób, z których jedna niezależnie od sytuacji jest nastawiona zawsze na nie, a druga zawsze na tak nie lepiej mieć jednej, która ma jakąś opcję wyboru i może działać w zależności od okoliczności?

- Tak jest zabawniej.

Byłam innego zdania, ale nie skomentowałam.

- I mam dwukrotnie większą szansę na przeżycie. Z tym, że Calm nie będzie chciał ze mną rozmawiać.

- Znów mnie uwięzi, a to nie fair.

Mówiły jedna przez drugą, ale tak jakbym rozmawiała z jedną osobą a nie dwoma i tak też postanowiłam na to patrzeć, inaczej byłoby to dla mnie zbyt irytujące.

- Może i zabawniej – „dla was” dodałam w myślach - ale zawsze się wie, mniej więcej, jak każda z was zareaguje i brakuje tutaj elementu zaskoczenia.

Tak to już zwykle bywało z ludźmi nie-ludźmi, którzy tak bardzo chcieli być inni i nie popadać w rutynę, że aż popadali z tym w rutynę i stawali się własną karykaturą.

- A z tym uwięzieniem to wy tak na poważnie mówicie? – zapytałam - Calm was zamknie w jakiejś klatce czy coś w tym stylu czy to taki eufemizm?

Ciężko mi było uwierzyć w to zamkniecie, ale z drugiej strony w przypadku osób uzależnionych może nie było innego wyjścia.

- Nie dam się zamknąć.

- Nie dam.

- Taniec to nasza pasja, nasz żywioł. Wiesz. My, ja, jesteśmy, jestem kimś w rodzaju jego spadkobierczyni. Mam być wiceszefową, albo szefową. Jego kluczem do naszej domeny. A nam średnio chce się wracać. Ten świat daje nam możliwość doznawania. Tak wiele oferuje. Tyle doznań. Zmysłowych i nie tylko zmysłowych. Jest tak cudownie dziki, tak cudownie inny, tak cudownie złożony. Calm go nie rozumie. Nie rozumie nas. Nie rozumie sam siebie.

- Zboczony debil.

Powstrzymałam się od komentarza ile ma wspólnego pseudo striptizerka z tancerką i skoncentrowałam się na ich braku porozumienia z Calmem.

- A próbowałyście to z nim zwyczajnie obgadać i wyjaśnić mu to czego nie rozumie?

- Oj tam. Z tym prykiem nie da się gadać. On nic nie kuma. Tańczy w rytm tanga, podczas gdy my wolimy hip-hop. Czaisz bazę, dziewczyno.

Aż się zaśmiałam w duchu. Te stare baby, bo w ludzkim rozumieniu wieku zapewne byłyby już uznane za stare, uznawały się za młode pokolenie nie zrozumiane przez przedstawicieli starszego pokolenia czyli Calma, który pewnie miał z parę setek albo tysiącleci na karku, bo z Faerie to nigdy nic nie wiadomo. Mnie za to ustawiły gdzieś pomiędzy sobą a Calmem chociaż mój wiek u fae pewnie przypisałby mnie do stanu niemowlęcia.

Miałam ochotę wykrzyczeć im w te twarze moje objawione prawdy, ale to i tak by nic nie dało, a one by się obraziły i wróciły do zlizywania wampirzej juchy z chodników, jak w moim mniemaniu kończyli wszyscy amatorzy tej zabawy.

Taksówkarz spojrzał na nas spode łba. Widać było, że nie w smak mu wożenie tych dzikich nieludzi. Ale potrzeba zarobienia brała górę nad rasizmem czy gatunkizmem. Po prostu zaciskał zęby, mamrotał coś pod nosem i jechał dalej. Albo miał własne zdanie, co powinno się zrobić z rozwydrzonymi dziewuchami niezależnie od przynależności gatunkowej.

W końcu dotarliśmy na miejsce. Park pogrążony był już w świetle latarni, chociaż paliła się jedynie co trzecia. Czyli jednak wszystkie Faerie tutaj to oszczędne kutwy. Mieszkają w parku na krzywy ryj w takiej ilości, że zakłócają technologię na tyle, żeby poblokować większość latarni. Gdzieś nad zachodnią krawędzią nieba, nad dachami, widać jeszcze było poświatę udającego się na spoczynek słońca. Nad parkiem stał księżyc - ostry sierp.

To był ten dziwny moment, kiedy dzień się jeszcze nie do końca skończył, a noc jeszcze dobrze nie zaczęła. Nic dziwnego że prymitywni ludzie uważali każdy zmierzch i świt za odwieczną walkę ciemności ze światłością. Oczywiście teraz się najczęściej okazywało, że w wielu takich kwestiach prymitywni ludzie mieli rację.

Vorda wysiadła pierwsza. Jej oczy zwęziły się lekko. Znałam ją na tyle dobrze, by wiedzieć, że to zwiastowało problemy.

- Coś jest nie tak - powiedziała spokojnie. - Zostań z dziewczynami w taksówce. Ja się rozejrzę.

- Ok. Jakby coś to krzycz. – zażartowałam dla rozładowania napięcia, bo i mnie udzielił się niepokój.

Odwróciłam się do dziewczyn.

- Widzicie. Mówiłam. Problemy.
 
Ravanesh jest offline  
Stary 05-01-2015, 03:07   #43
 
Autumm's Avatar
 
Reputacja: 1 Autumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputację
~*~

Amy dawno przestała być nastolatką, by widok nagiego mężczyzny - szczególnie w jej sypialni - wywoływał w niej większe emocje niż zwyczajowe skrępowanie, wywołane przez świadomość tego, że oto ogląda kogoś zupełnie odsłoniętego, bezbronnego wręcz i odsłoniętego na niebezpieczeństwo.

Okej, musiała przyznać to przed samą sobą, że nagich mężczyzn przez jej sypialnię - szczególnie ostatnio - nie przewinęło się zbyt wielu. Niestety. W zasadzie ostatnio zaczęło jej to lekko doskwierać - nie z powodu niezaspokojonego libido (z czym radziła sobie sama) co po prostu z najzwyklejszej nudy, która powoli zaczynała ją dopadać. Każdy wieczór zaczynał wyglądać niepokojąco podobnie - wino, gazety, kot, czasami jakiś film - i nagi facet w sypialni mógłby być miłym urozmaiceniem. Aczkolwiek nawet w najbardziej pokręconych fantazjach nie myślała sobie, że jej mieszkanie stanie się miejscem *aż takiego* urozmaicenia.

Huragan sprzecznych emocji szalał w duszy Amy, kiedy pakowała swój podręczny bagaż i wpychała nic nie rozumiejącego kota sąsiadce na "chwilowe popilnowanie". W całej jej policyjnej karierze nie zdarzyło się nic podobnego - nawet jeśli zajmowała się naprawdę paskudnymi sprawami, podejrzani nie mieli w zwyczaju pukać do jej drzwi i udzielać dobrych rad. Owszem, niejednokrotnie przynosiła pracę do domu - tak jak i teraz, zmagając się ze zbuntowanymi aktami nekrofagów, które nie chciały dać się zamknąć do teczki - ale jej mieszkanie miało być w zamyśle jej bezpieczną twierdzą, schronieniem przed panoszącym się wokół złem i brudem. Wtargniecie w tą intymną przestrzeń było dla policjantki bolesnym, brutalnym ciosem i ostrzeżeniem, że w nadnaturalnej sferze, w której zaczęła się po omacku poruszać, jest zaledwie niedoświadczonym żółtodziobem - i musi uważać na każdy stawiany krok.

Umiała jednak słuchać i słyszeć, a jej wprawiony w łamigłówkach policyjny zmysł uczył ją tego, by nie odrzucać żadnej, nawet najbardziej nieprawdopodobnej hipotezy... dopóki na własne oczy nie zobaczy się dowodu w jedną lub drugą stronę. Skomplikowana gra, jaką toczyło tajemnicze Towarzystwo z nie mniej tajemniczym Biurem wykraczała daleko poza sprawę morderstwa czy seryjnych porwań. Amy miała wątpliwości, czy chce - i powinna - się w to pakować, ale instynkt wziął górę. Dopóki te dziwne aktywności - niezależnie przez kogo sprokurowane - będą trwały, dopóty będą ginąć ludzie. A na to nie można było pozwolić.

~*~

Kilka chwil po tym, jak Zielonooki opuścił jej lokum, w jej głowie skrystalizował się plan działania, który natychmiast zaczęła wprowadzać w życie. Spakowana i psychicznie gotowa na kolejne niespodzianki wyjechała z domu, klucząc i kręcąc się bez celu, by sprawdzić, czy czasem ktoś jej nie śledzi. Dopiero upewniwszy się, że nikt za nią nie podąża, a w lusterku nie widać żadnych czarnych limuzyn, skorzystała z pierwszej napotkanej po drodze budki telefonicznej, dzwoniąc pod podany przez zmiennokształtnego numer specjalisty od zabezpieczeń. Wcześniej jednak upewniła się, że pod tym telefonem znajduje się licencjonowany zakład „świadczenia usług w kwestiach bezpieczeństwa mistycznego“. Ostatnie czego potrzebowała w obecnej sytuacji to poleganie na jakimś „dzikim talencie“ czy innym podejrzanym indywiduum.

Na szczęście jej obawy się nie potwierdziły. Mężczyzna po drugiej stronie słuchawki był lekko zdziwiony tym, że Amy bardzo naciskała na jak najszybsze spotkanie, ale w końcu zgodził się załatwić sprawę tego samego dnia. Kiedy policjantka przynajmniej to miała z głowy, zadzwoniła do pracy. Na szczęście odebrał Artur, więc nie musiała wdawać się w dyskusje z „biurowymi“ członkami zespołu. Zameldowała koledze gdzie się wybiera - zamierzała bowiem sprawdzić jeden z tropów związanych z przynależnością nekrofagów - i na koniec spytała go o polecenie jakiś specjalistów od „magicznych zabezpieczeń“, zapisując kilka podanych przez partnera numerów. Zamierzała zadzwonić do nich później; nie ufała aż tak fachowcowi od „kotołaka“ by nie sprawdzić potem efektów jego pracy...

~*~

Bractwo Świętego Krzyża - jedna z sekt wymienionych w BORBL’owych dokumentach - działało po skrzydłami jednego z anglikańskich kościołów w Totenham. Amy przez całe życie nie była przesadnie religijna, ale podobnie jak sporo osób po Fenomenie odnowiła swoją wiarę, szukając w Bogu i religii mocnego oparcia w tych niepewnych, chaotycznych czasach. Dowodem na to zwrócenie się na powrót ku kościołowi był mały srebrny wisiorek w kształcie celtyckiego krzyża, noszony przez Amy na szyi niczym chroniący przed złem amulet. Dlatego też „na pierwszy ogień“ wybrała organizację związaną ze swoim wyznaniem, mając nadzieję, że na tej płaszczyźnie będzie się jej łatwiej porozumieć.

Starannie unikała podania prawdziwego powodu swojej wizyty, sprzedając wielebnemu Joachimowi Breede - masywnemu, jowialnemu mężczyźnie po pięćdziesiątce, przypominającego jako żywo archetypicznego braciszka Tucka z opowieści o Robin Hoodzie - gładką legendę o tym, że nekrofaga szuka w sprawie jakiegoś wypadku samochodowego. Przewodniczący kongregacji okazał się gadatliwym gagatkiem; z jego słów Amy rysowała sobie w głowie „portret“ demonicznego zombie za życia: spokojnego, niemal niewidzialnego zwyczajnego człowieka, który zniknął z radarów pastora kilka tygodni temu.

Coś tu wyraźnie nie grało i dzwoniąc z budki po całym „przesłuchaniu“, by zameldować Arturowi, że jest już po wszystkim i zaraz będzie w pracy, Amy łamała sobie głowę nad tym, który z elementów tego obrazka był fałszywką. Bo że któryś był, tego była pewna. Pastor kłamał? Nekrofag tak doskonale się maskował? A może akta Biura były nie do końca wiarygodne? A może jeszcze coś innego? Ostrzeżenie Zielonookiego zapadło kobiecie głęboko w pamięć i prężne nasionko paranoi dzielnie zapuszczało korzonki w jej mózgu, niestrudzenie drapiąc Amy w niespodziewane miejsca i rodząc kolejne pytania, na które - ku własnej frustracji - nie miała szybkich i jasnych odpowiedzi.

~*~

W pracy nie mogła się skupić na aktach, krążyła więc niezadowolona między kuchnią a salą operacyjną, nie potrafiąc wykrzesać z siebie wystarczającej dawki skupienia. Akta Biura były dokładne i dobrze opracowane, a Amy czuła się trochę jak dziecko, któremu pokazano jeden cukierek, a zabrano całą miseczkę. Gdyby miała szerszy dostęp do danych BORBL’u pewnie jej „ściana“ w domu nie miałaby aż tylu zagadek... Przemogła się w końcu i napisała krótką notatkę - podanie do Hardego, prosząc go o przyznanie większego dostępu do akt „dla dobra śledztwa“. Zresztą, jej wydział też nie spisał się najlepiej - dane o sektach nadal były opracowywane, i najszybciej można było się ich spodziewać na następny dzień. Normalne tempo, do którego była przecież przyzwyczajona, ale tym razem wszystko ją denerwowało.

Koniec pracy powitała z wyraźną ulgą, jak nigdy kończąc równo z wybiciem pełnej godziny. Tym razem zabrała ze sobą pełny odpis akt ze sprawy, obiecując przysiąść do nich solidnie w domu... ale wciąż dręczyły ją wyrzuty sumienia, że tak mało zrobiła, a sprawa odsłaniała przed nią swoje olbrzymie połacie i powiązania. A najgorsze, że choćby bardzo chciała, nie mogła z nikim o tym porozmawiać, nie narażając siebie - i tej drugiej osoby - na niebezpieczeństwo...

~*~

Facet od zabezpieczeń, Arnold Punn, zjawił się na czas i nie wyglądał na jakiegoś podejrzanego maniaka, który do robienia zabezpieczeń wykorzystuje krew niewinnych dzieci. Amy jednak zastanowiła się jakie to komponenty są w użyciu, skoro suma za usługę była zdecydowanie za wysoka. Dwieście funtów i „odnawianie“ (cokolwiek to znaczyło) co czternaście dni za kolejne pięćdziesiąt? Nie było to coś, na co Amy nie mogłaby sobie pozwolić - wszak zarobki detektywów z solidnym stażem nie należały do najniższych - ale suma wydawała jej się naprawdę dużo za duża. Trudno; zawsze musi być jakieś frycowe. Amy skorzystała jednak z okazji, że miała „speca“ pod ręką i dokładnie wymaglowała go o to przed czym i jak chronią zabezpieczenia i cały czas bacznie obserwowała, co mężczyzna robi... a potem i tak zadzwoniła do konkurencji, którą podał jej Parrot, jak tylko za Punnem zamknęły się drzwi. Z kolejnym fachowcem z firmy Perraturbo umówiła się na następny ranek; chciała mieć absolutną pewność, że znajomy Zielonookiego nie zostawił jej w mieszkaniu jakiejś magicznej „niespodzianki“ czy uwalniającego się po czasie zaklęcia. Póki co, mieszkanie nie było zupełnie bezpieczne; Amy złapała uprzednio spakowaną walizkę i wyniosła się z domu, na tą noc meldując się w jednym z hosteli w centrum. W międzyczasie podzwoniła też do krewnych i znajomych „swojego“ nekrofaga, umawiając się na wizyty następnego dnia; chciała sprawdzić czy potwierdzą wersję pastora Breedy, czy może na jaw wypłyną nowe fakty.

~*~

Hotelowy pokój był pełen empatycznych „widm“ pozostałych po przebywających tu wcześniej osobach; ślady zostawione przez sprzątaczkę podszepnęły zmęczonej policjantce, że pokojówka jest nałogową palaczką i właśnie pokłóciła się z siostrą, a łóżko aż parowało namiętnym seksem jakiejś pary młodych ludzi z Leeds, którzy mieszkali tu przed nią. Policjantka złapała się za skronie; jej ascetyczny i aseptyczny dom, starannie wyprany z historii i dotyku innych ludzi jawił się jej jako bezpieczna oaza i przez chwilę zapragnęła do niego wrócić, mimo niepewnej sytuacji z zabezpieczeniami. W końcu jednak rozsądek wziął górę; Amy łyknęła końską dawkę antydepresantów, które znieczulały jej rozwiniętą empatię i z zacięciem siadła do papierów. Mimo wszystko czuła się jak alergik na łące pełnej kwiatów; leki wygłuszały „mówiące“ otoczenie, ale za to jej myśli błądziły w jakiejś ciemnej, apatycznej mgle...

Zamówiła sobie w recepcji hostelu naprawdę mocną kawę i z westchnieniem usiadła do papierów. Był jeszcze wczesny wieczór, a ona czuła się jak po szychcie w kopalni; spotkanie z Zielonookim już od rana odebrało jej energię, a jego ostrzeżenia ciążyły nad głową Amy niczym topór. Potrzebowała skupienia, jasności umysłu, koncentracji jak nigdy, a dawała się rozszarpywać ponurym demonom. Przecież tyle było pytań... czy nekrofagowie zaobserwowani przez Biuro już nie żyli (ostatecznie) czy nadal czaili się gdzieś w mroku, zbierając swoje ponure żniwo? Czy notowano ich jakaś aktywność po przemianie i czemu mogła ona służyć? Czy „sekty“ które ich tworzyły miały ze sobą jakiś kontakt czy wspólne punkty?

Policjanta pokręciła głową, siorbnęła kawy i potarła palcami ołowianą, rozpaloną skroń. Gdzieś na dworze rozległy się rozbawione krzyki, śmiechy, potem trzask rozbijanego szkła. W sąsiednim pokoju ktoś tupał do rytmu płynącej z radia muzyki... a ona nie mogła spędzić tej nocy w zaciszu własnych czterech ścian. Chwyciła ołówek i otworzyła papierową teczkę, przelatując oczami po nazwisku podejrzanego. Czekała ją długa, niespokojna noc...
 
__________________
"Polecam inteligentną i terminową graczkę. I tylko graczkę. Jak z każdą kobietą - dyskusja jest bezcelowa - wie lepiej i ma rację nawet jak się myli." ~ by Aschaar [banned] 02.06.2014
Nieobecna 28.04 - 01.05!
Autumm jest offline  
Stary 06-01-2015, 20:47   #44
 
Efcia's Avatar
 
Reputacja: 1 Efcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputację


Vannessa przetarła ręką nos i z pewną odrazą przyjrzała się śladowi krwi wymieszanej ze śliną na kciuku. W myślach odliczała strzały, po każdym zamykając oczy. Jak gdyby to mogło pomóc je uciszyć i odsunąć zagrożenie.
Ale nie mogło, tak jak nie znikała posoka z kciuka. Za każdym razem gdy ponownie otwierała oczy wpatrywała się w swoją krew na swojej dłoni.
Wytarła rękę w spodnie i podczołgała się do okna przez które jeszcze nie tak dawno wyglądał jej przyjaciel. Ale z tego miejsca niewiele mogła wiele wypatrzeć. A niewprawne ucho z łatwością dało się zwieść odbijącym się od ścian odgłosom walki. Przyjęła roboczą hipotezę, że wiedziony zwierzęcym instynktem Kris poszedł zapolować na jej niedoszłych kolegów z pracy.
Zaklęła w duchu i osunęła się na podłogę. Sytuacja nie przedstawiała się najlepiej. Została sama. Chociaż może teraz było to najlepszym rozwiązaniem. Przynajmniej na niej loup - garou nie wyładuje swojej frustracji. Wiedziała też, że tak wyprawa może się dla Kris skończyć bardzo, ale to bardzo nieprzyjemnie. I nie chodziło o to, że BORBL może go naszpikować ołowiem. Tu walka toczyła się o jego być albo nie być.

Próba namierzenia przyjaciela standardową metodą wyczucia nieumarłych nie powiodła się. Billingsley wyczuła jedynie jakieś bardzo, bardzo słabe echo czegoś zupełnie w obecnej chwili dla Wiedźmy nieistotnego i niestety tez nieprzydatnego.
Zawsze też mogła wyjść na zewnątrz i zwyczajnie zacząć przeszukiwać okolicę. Jednakże w jej obecnym stanie i w obliczu niebezpieczeństwa czającego się gdzieś tam w ciemności byłoby to zwyczajną głupotą.

Postanowiła spróbować jeszcze jednej rzeczy. Podkurczyła nogi. Objęła je rękoma i oparła głowę o kolana zamykając jednocześnie oczy. Może nie była to najlepsza pozycja do medytacji, ale jak na potrzeby obecnej chwili była najlepsza. Druidka starała się wyciszyć wewnętrznie. Uspokoić oddech. Uspokoić umysł. Rozluźnić ciało.
Ból w skroniach narastał i nie pozwalał się skupić. Billingsley jednak nie odpuszczała. Zaczęła się powoli kołysać w takt pulsującego w skroniach i rozwiercającego czaszkę bodźca niczym dziecko z chorobą sierocą. Mruczała przy tym cicho.
To serce grało tutaj pierwsze skrzypce. To w takt jego uderzeń nieznośny ból, który był teraz jej największą słabością, przychodził i odchodził. Tę właśnie słabość chciała Druidka w swoją moc przekuć. Bo rytm i porządek był najlepszym sprzymierzeńcem w medytacji. W ciele ludzkim nie było bardziej uporządkowanej rzeczy aniżeli uderzenia serca. Wsłuchała się więc Vannessa w rytm swojego serca przynoszące ból w skroniach.

W pewnym momencie poczuła, że zasypia. Że jej ciało staje się lekkie, a ona sama uwolniona z okowów cielesności odzyskuje lekkość, dobre samopoczucie, że znika ból. Przestrzeń wokół niej stała się szara, rozmazana, wyblakła. Niektóre elementy otoczenia otaczała lekka poświata innych nie widziała wcale. Ujrzała ducha, którego wyczuwała wcześniej. Szary, postrzępiony kłębek emocji unoszący się nad zniszczoną wersalką. Gorzkawy i smutny, jak dawno zapomniane nieszczęście - echo jakiejś tragedii lub głębokiego smutku. Wyblakłe i słabe. Zapomniane.
Uniosła się znad ciała i poszybowała w górę, przez nieistniejący sufit, nad zdewastowany, utkany z dymu i światła dom. Wszystko wokół było rozmazane, otulone czymś, co wyglądało jak mgła lub dym, co przypomniało Vannessie trzęsawisko, w jakie wpakowała się podczas Uzurpacji.
Gdzie niegdzie z tej otuliny dolatywały ją jakieś piski, kilka razy ujrzała też jakieś rozbłyski światła, a raz wędrującą, bezkształtną smugę błękitnego światła, która mogła być czyjąś duszą.
I nagle zobaczyła mężczyznę w tej mgle. Pulsującego czerwienią wokół głowy - aura zdradzała gniew i strach. Mężczyzna był półprzezroczysty, a na jego ciele widziała ociekające dymem rany po pazurach. Czyjaś dusza, sądząc po stanie, dopiero co przeszłą "na drugą stronę". Dopiero przed chwilą brutalnie pozbawiony życia człowiek.
Ujrzał Vannessę i obrócił się w jej stronę. Spojrzał na nią pustymi oczami skrzywdzonego dziecka. A potem ... zaczął rozwiewać się w nicość.

Vannessa przeżegnała się i wypowiedziała wyuczoną na pamięć regułkę mająca dopomóc duszą dostać się przed oblicze Najwyższego. Zrobiła to pomimo, że człowiek ten najprawdopodobniej przyszedł tutaj, żeby ją zabić. O zmarłych nie mówi się jednak źle. Nie w jej kompetencji było skazywanie go na wieczne potępienie. Chociaż ten gest wymagał od niej pewnego wysiłku. Gniew był przecież naturalną reakcją w tej sytuacji. Mógł on jednak jej zaszkodzić doprowadzając do utraty kontroli nad jej obecnym stanem.

Duch znikł i znów pozostała sama, w szarościach i rozmytych konturach. Nigdzie nie widziała żadnych innych dusz, innych duchów. Świat Astralny był co prawda zanieczyszczony, ale zanieczyszony dawnymi lękami. Nagle coś przyciągnęło jej uwagę. To był duch inny niż wszystkie. Silniejszy i bardziej wyraźny. Sądząc po kierunku mógł to być ktoś w domu, w którym przetrzymywał ją Nathan. Może Kris? A może jakiś agent Biura obdarzony mocami czy wręcz Martwy. Czymkolwiek był ów byt roztaczał wokół wyraźne fluidy swojej obecności.

Billingsley zbliżyła się do tego bytu. W świecie duchów ostrożność, taka jaką znała ze swojego świata, była zbędna. Nic tu nie dawało osłony. Ściany czy zarośla były iluzoryczne i łatwo się przez nie przenikało. Powoli podpłynęła do tego czegoś, co przykuło jej uwagę w duchu modląc się, żeby to był ten którego szukała.

Ujrzała to dość szybko. Kolumnę ognia, poszarpaną i huczącą. Znała ten rodzaj bytu. To była salamandra, żywiołak ognia. Paskudny, niszczycielski stwór, którego w Ministerstwie Regulacji zaszeregowano do kategorii pomiotów piekielnych.

Driudka dzisiaj szczęścia nie miała. Spotkanie z żywiołakiem było kolejnym dowodem na potwierdzenie tego. Zastanawiającym było dlaczego będąc w domu nie wyczuła stwora. Swoje rozmyślania czyniła wycofując się. Wprawdzie salamandra nie mogła jej zrobić teraz krzywdy. Spalenie ani poparzenie nie groziło jej nawet gdyby byt ją zaatakował. Atak na jej ducha mógł spowodować piekielnie szybki i piekielnie bolesny powrót do cielesnej powłoki, którą zostawiła bezbronna w tym zagrzybiałym domu. Nie wspominając już o odczuwalnym przez chwilę poparzeniu. Jej krzyk mógłby wtedy zaalarmować kręcących się po okolicy funkcjonariuszy biura.

Analizując swoją obecną sytuację Vannessa postawiła też pytanie, które powinno paść już dawno temu. Co Nathan zrobił z Abigail?? Druidka nigdzie nie widziała Murzynki od czasu gdy została ogłuszona w kwiaciarni.

Vannessa przyglądała się poczynaniom piekielnego pomiotu.

A Salamandra po prostu była. Trwała. Nie robiła nic specjalnego. Nie zmieniała miejsca.
Po krótkiej obserwacji dziewczyna ruszyła dalej. Nie przeszła jakoś specjalnie blisko ale też nie chowała się. Jej cel był jasny. Zlokalizować Krisa. Później przyjdzie kolej na zastanawianie się co z tą wiedzą poczyni.

Teren wokół przypominał przedmieścia grozy. Opuszczone domostwa straszyły szarymi ścianami i oknami bez szyb. W wejściu do jednego z domów ujrzała jakiś niewyraźny kształt, kontur ludzkiej sylwetki. Nad innym domem wirowała brudna wstęga przypominająca kłębiący się wir śmieci lub zwiędłych liści. Kolejne echa, Kolejne słabe i niewyraźne odbicia dawnych wydarzeń lub duchy poprzednich właścicieli. Ale nigdzie nie widziała Krisa lub czegoś, co mogła z nim skojarzyć.

Zrezygnowana Vannessa smętnie potoczyła wzrokiem po okolicy, która chyba niewiele musiała różnić się od tej prawdziwe, w której żyła. I tu i tam wszystko było zrujnowane i opuszczone. Druidka ruszyła niespiesznie do swojego ciała pozostawionego w jednym z opuszczonych domostw.
Powrót nastąpił szybciej niż przewidywała. Był wprawdzie bezbolesny, co było miłym zaskoczeniem, ale nie do końca miły.
 
__________________
- I jak tam sprawy w Chaosie? - zapytała.
- W tej chwili dość chaotycznie - odpowiedział Mandor.

"Rycerz cieni" Roger Zelazny
Efcia jest offline  
Stary 06-01-2015, 21:09   #45
 
Sam_u_raju's Avatar
 
Reputacja: 1 Sam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputację
Gdzieś, poprzez hałaśliwą pracę silnika, Scott usłyszał strzały.

- Trzeba było mi to wcześniej powiedzieć - Nathan spojrzał w kierunku skąd usłyszał strzały - Teraz już jednak na rozważania za późno. Może rezygnujecie z niej ale skoro zależy wam na mojej mocy to powiedz mi gdzie się spotkamy bo ja idę do dziewczyny. Nie zostawię jej tak - przeniósł wyczekujący wzrok w kierunku czarnoskórego. Gotów był by ruszyć do akcji. Choćby to miało być jego ostatnie zadanie w życiu. Miał zamiar wyciągnać i Vannessę i bliskiego jej łaka z opresji. Niezaleznie czy napastnicy dysponowali karabinem na samochodzie czy mini bombą atomową w walizeczce.

- Ale musisz przyjechać bez niej. Stara cegielnia na zachód od miasta, droga wylotowa w stronę Slough. Zatrzymaj się przed bramą i czekaj, nawet jakby wydawało ci się, że nikogo nie ma.

Stał jeszcze przez ułamek sekundy jakby chciał dodać coś jeszcze, może skomentować, że nie tak budzi się zaufanie, że nie można tak łatwo rezygnować z ludzi, choćby zbłądzili. Nie powiedział jednak nic. Rozmył się w powietrzu kierując się do domku w którym jak mu się wydawało schowała się Vannessa z Krisem. Kiedy zbliżył się do miejsca gdzie niedawno uszczuplił BORBLowców o jednego łaka zwolnił i zaczął się podkradać. Musiał oszacować sytuację. Uzurpacja czy nie wolał nie włazić pod lufę ciężkiego karabinu. Wypatrywał go nawet bo po rogatej czuprynie łaził mu pomysł by się pozbyć strzelca i może nawet samemu przejąć ten potężny arsenał. Pomysłu jednak nie wprowadził w życie.
Poczuł krew. Gdzieś blisko. BORBLe kręcili się w domu i obok niego, na podwórzu. Widział ich latarki przeczesujące ciemność. Było ich tam sporo. Ze dwie drużyny, czyli blisko dwudziestu ludzi. Ściągali jakieś ciała z podwórka wnosząc je do domu. Zdenerwowany dowódca próbował nawiązać kontakt z "bazą", lecz chyba szum duchowy utrudniał mu o zadanie. Gdzieś z daleka Nathan słyszał odgłos gąsienic. Zbliżał się ciężki transporter opancerzony albo nawet czołg.
Czasu było mało, nawet jeżeli zaczniemy go liczyć z perspektywy faceta z superszybkością. Tyle zamieszania wokół jednej Druidki, która nawet sama nie widziała co chce od życia.
Korzystając ze swoich nadprzyrodzonych zdolności starał się przekraść do budynku w którym po raz ostatni widział Vannese i Krissa. Nadszedł czas by ich stąd zabrać. Wstępnie zamierzał zrobić wszystko by nie doszło do eskalacji konfliktu bo to zapewne będzie niosło ze sobą niepotrzebne ofiary. Mimo wszystko nie chciał być jedną z nich. Zwiększone moce czy nie, nie miał zamiaru odgrywać cwaniaka.
Kiedy dotarł na miejsce, wymijając kilka patroli, zauważył, że Vannessa budzi się z drzemki na starej, zdewastowanej wersalce.
Scott nie tracił czasu na tłumaczenie co, jak i po co. Nie miał nawet zamiaru pogratulować dziewczynie żelaznych nerwów, które pozwoliły jej na chwilę snu. Czas teraz był istotny. I trzeba było szybko działać na jego fali. Wyhamował przy tymczasowym posłaniu dziewczyny i zasłonił jej usta uzbrojoną w pazury dłonią. Palec drugiej ręki przyłożył do ust by dać znać dziewczynie, że ma być cicho. Rozejrzał się za loup garou.

- Gdzie Kriss - szepnął.

- Mmmmmmmmmmmm… - Wydobył się z jej gardła zduszony krzyk. Obiema rękoma chwyciła za to coś co zatkało jej usta i zaczęła się szarpać do póki nie uzmysłowiła sobie z czym ma do czynienia. A właściwie z kim.
- Nie wiem. - Odparła zgodnie z prawdą, z nutą smutku w głosie.

- Musi zatem dać sobie radę sam. Zachowaj spokój i w miarę możliwości ciszę. Mam zamiar wyprowadzić Cię z tego bałaganu - szeptał do dziewczyny - Wskakuj mi na barana i złap mnie za szyję. Nie za rogi - uśmiechnął się krzywo - Acha jeszcze jedno. Zamknij oczy jak już się umościsz.

Billingsley wykonała zalecenie Regulatora, chociaż po wyrazie twarzy widać było, że nie jest do końca przekonana. Ale ani słowem nie wyraziła ewentualnej niepewności czy niechęci.
Kurczowo oplotła rękoma szyję mężczyzny. Głowę schowała najbardziej jak się dało w swoje ramiona wtulając ją jednocześnie w kark Nathana. Oczy również zamknęła.

- Już. - Szepnęła niezbyt wyraźnie.

Scott ruszył ku wyjściu. Na początku ostrożnie by nie wpaść za drzwiami w ewentualnego BORBLOwca, kiedy jednak byłby pewien że mają szansę nawiać miał zamiar skorzystać z nadnaturalnej prędkości i wywieźć stąd na plecach dziewczynę.
Scott poczuł, że Billingsley zesztywniała gdy tylko ruszyli i mocniej przywarła do jego pleców.
To było naprawdę dziwne uczucie, taki “spacer” z zamkniętymi oczami. Dziwne i irytujące, a do tego wymagające dużego zaufania w stosunku do drugiej osoby. Nie chodziło wcale o to, że Vannessa bała się, że Nathan powiedzie ją na zgubę, oddając ją ,na ten przykład, w ręce jej szefostwa z biura. Już dawno nabrała do Egzekutora zaufania w tej materii. Nastąpiło to podczas ich wspólnego śledztwa w sprawie pomordowanych dzieci pracowników MRu. Wiedziała, że może polegać na nim.
W tej chwili odczuwała obawę innego rodzaju. Taką zwykła ludzką obawę związaną z oddaniem kontroli nad sobą innej osobie. Jak na terapii par. Zamknij oczy i zacznij swobodnie opadać do tyłu wierząc, że partner cię załapie.
Pierwsze co Scott zrobił to oczywiście skorzystał ze swoich mocy szybkości. Tak jak planował na początku. Jednakże potem zrobił coś czego na początku nie planował. Zmienił po prostu jeden opuszczony dom na następny. Wszystko starał się robić po cichu łącznie z użyciem siły by odchylić bardziej kuchenne drzwi ich nowej kryjówki. Wiedział, że igra z ogniem i to mocno ale zanim ruszą dalej potrzebował się czegoś dowiedzieć

- Czy masz kogoś gdzie mogłabyś się ukryć na jakiś czas? Kogoś kogo nie znają BORBle z twoich akt - szepnął do dziewczyny kiedy postawił ją na nogi. Czekając na jej odpowiedź przemieścił się pochylony do okna i wyjrzał ostrożnie przez jego dolną krawędź.
BORBLE były gdzieś dalej. Szukali w niewłaściwą stronę.

- Żyłam w błogim przeświadczeniu, że…- Zaśmiała się z gorzką ironią w głosie. I szybko urwała. Pociągnęła nosem i zakryła twarz prawą ręką, którą wsparła w łokciu na lewej zaplecionej na brzuchu. Skulone ramiona trzęsły się jej jakby płakała lub też śmiała się. Nie sposób było też tego określić po odgłosie jaki przy tym z siebie wydawała. Mogło to być zarówno jedno jak i drugie. - Z moich akt?? - Pokręciła głową z dezaprobatą - Z moich akt?? - Podniosła głowę, ale ręka pozostała na miejscu zsuwając się po twarzy i teraz podpierając brodę. - Nie sądzę. - Odparła w końcu rzeczowo. Choć minę miała przy tym zbolała.

- Nie sądzisz że takie masz? Czy nie sądzisz że cokolwiek tam jest wpisane? - rzucił cicho bez zdenerwowania - Musimy ukryć twój zapach i powinnaś zniknąć na jakiś czas - nie przestawał ukradkiem lustrować otoczenia.

Po starcie wilkołaka czy psołaka BORBL powrócił do metody konwencjonalnej. Przeszukiwali okolicę, ale z nieznanych przyczyn główne siły kierował bardziej na północ od miejsca, gdzie się ukrywali. Czyli na tereny dziksze, mocniej zdewastowane. Tylko jeden lub dwa patrole przeczesywały pobliskie rudery i domy świecąc latarkami przez wybite okna i nasłuchując. Nie przykładali się jakoś ostro do swojej roboty.

- Nie sądzę, że jest ktoś kogo biuro nie zna z moich akt. - Odparła z rezygnacją kierując swój wzrok gdzieś w mrok nocy. - Jest wiele sposobów na odnalezienie kogoś. Po zapachu, jak to miało miejsce tym razem, najprościej. Są też różdżki, wahadełka i wiele innych.

- Potrzebujemy magii faerie. Takiej jaką mam na sobie obecnie. By Cię nie mogli namierzyć. Bez tego nie będę miał szans na ponowną próbę wciągnięcia cię do zespołu. Pomyśl szybko gdzie mogę cie dostarczyć na przeczekanie - nie odrywał wzroku od skrawka okna.

- Na jak długo?? - Zapytała Druidka bez żadnych emocji w głosie.

- Nie wiem. Myślę, że decyzja zapadnie nie dłużej jak dwa dni.

- Mogłabym pojechać do Harlow. To jakieś trzydzieści mil od Londynu. - Zaczęła się głośno zastanawiać.

- Rozumiem, że w samym Londynie nie masz takiego miejsca? Trudno. Harlow musi wystarczyć - patrzył jeszcze przez chwilę przez okno by w końcu rzec - Dobra nie ma co tutaj dłużej mitrężyć. Trzeba wsadzić cię do pociągu. Po drodze dasz mi dokładny adres gdzie się udajesz. Jak będę mógł to się z Tobą skontaktuję.
- Nathan, narażałbyś bliskich w Londynie, tuż pod nosem BORBLu?? - Zapytała równie beznamiętnym głosem co poprzednio, chociaż musiała w to włożyć nie lada wysiłek. - W Harlow też nie zatrzymam się u rodziny. Mógłbyś oddać mi również moją legitymację służbową, byłoby mi wtedy łatwiej. I broń. Gdybyś był tak miły.

- Nie narażałbym i nawet bym nie pomyślał by kryć się u rodziny - jak zwykle mówił spokojnie - Legitymacji twojej nie zabierałem. Mam tylko gościa z którym przybyłaś na egzekucję. Co do broni, to po co ci ona? Skup się na unikach a nie potyczkach. Jeżeli Cię jednak dopadną to i tak na nic ci się zda - odwrócił się do dziewczyny - Możemy ruszać

- To kto ją zabrał?? - Westchnęła i roztarła skronie zaciskając powieki z całej siły.

Były Egzekutor wzruszył ramionami na zasadzie "Nie mam pojęcia", "A co mnie to obchodzi"
- Trzymaj się mnie - ruszył w kierunku wyjścia.

- No tak. - Powiedziała z rezygnacją Vannessa. Usłuchała jednak Scotta podążając za nim.

Nathan prowadził ją ostrożnie z jednym głównym zamiarem - “wyprowadzić ją całą”. Na szczęście dla nich sprzątnięcie łaka grającego po stronie BORBLów przechyliło szalę zwycięstwa na ich stronę. Czy aby na pewno? Wszak nie było z nimi Krissa, nie żeby Scott już zacieśnił więzy braterskie z tym lopu-garou, ale imponowało mu to, że nie bacząc na zagrożenie ruszył w poszukiwaniu Vannessy.
Kiedy już mogli Nathan się wyprostował i szedł rozglądając się bacznie. Nadal omijał główne ulice, niezależnie od tego czy była to dzielnica opuszczona czy jeszcze nie. Kiedy zaczęli się zbliżać do większych skupisk ludzi naciagnal kaptur na rogatą głowę. Zamierzał zaprowadzić dziewczyne na autobus i pomachać jej kiedy ruszy w kierunku Harlow.
Już na dworcu kobieta zdjęła z szyi złoty łańcuszek z zawieszoną na nim obrączką i wręczyła go Egzekutorowi.

- Mam nadzieję, że macie tam również Medium. Dzięki temu mnie znajdziesz. Będę gdzieś na obrzeżach miasta. - Wspięła się na palce, tak by jej szept słyszalny był tylko dla niego. - Ustalmy może jakieś hasło bezpieczeństwa. Jeżeli coś będzie nie tak, będę się do ciebie zwracała po nazwisku. Trzymaj się. - Pocałowała go na pożegnanie w policzek. Z daleka, cała ta scenka, mogła wyglądać jak czułe pożegnanie jakiejś pary.

- Do zobaczenia Vannesso Bilingsley. Uważaj na siebie i nie daj się złapać - uśmiechnął się przez chwilę i zakręcił się na pięcie odchodząc.

Stanął przy ścianie budynku obserwując jak dziewczyna odjeżdża. Miał cholerną nadzieję, że tym razem dobrze wybrała. Jeżeli nie to liczył, że trafi na jakiegoś opiekuna który wyciągnie ją z bagna

Ruszył w kierunku starej cegielni o której mówił mu czarnoskóry, najpierw jednak miał zamiar upewnić się że nie ma żadnego niechcianego ogona.
 
Sam_u_raju jest offline  
Stary 06-01-2015, 23:34   #46
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
MORRIS LEAF

Kurier przyniósł wiadomość, kiedy słońce stało wysoko, a Morris wyzbył się już męczącego go syndromu „dnia wczorajszego”.

Cytat:
„Najszybciej, jak dasz radę. Ebury St.188.”
Na karteczce nie było nazwiska, ale Morris bez trudu rozpoznał charakter pisma Sirene – te charakterystyczne zawijasy i ozdobniki nie mogły należeć do nikogo innego.

Miał złe przeczucia, więc zapłacił funta umyślnemu – jednemu z wielu ulicznych kurierów, których sieć zastąpiła sms-y starego świata. Chłopak uśmiechnął się na widok napiwku – zazwyczaj dzieciaki dostawały kilka, kilkanaście pensów, ale z egzorcysta z doświadczenia wiedział, że warto mieć „plusy” u ulicznej dzieciarni – prawdziwych dzieci nowego, „pofenomowego” społeczeństwa.

Ulica wskazana przez Sirene była za daleko na szybki spacer, więc Leaf złapał rikszę i dostał się na miejsce w dwa kwadranse.

Ulica wyglądała zwyczajnie. Niedaleko kilka wielopiętrowych domów, trochę sklepów, jeden czy dwa puby – ot, zwyczajna, londyńska ulica. Pod wskazanym adresem znajdowała się kamienica do której przylegał spory sklep z talizmanami. Morris zerknął z ciekawością przez witrynę do środka zauważając całkiem sporą kolekcję dewocjonaliów oraz bardziej egzotycznych talizmanów i artefaktów. Ilość wystawionych towarów robiła wrażenie i Leaf zapisał sobie adres sklepu w swojej prywatnej bazie danych ciekawych miejsc na mapie Londynu.

Drzwi były zamknięte, więc zapukał, jak należy wcześniej upewniając się, czy nie przyciąga czyjejś niepożądanej uwagi. Przyciągał. Po drugiej stronie ulicy, udając że czeka na kogoś, wystawał młody mężczyzna w dobrej jakości ubraniu. Ciemne okulary przeciwsłoneczne ukrywały ten fakt, ale lekkie drżenie Całunu, wyczuwane przez egzorcystę nawet z tej odległości, zdradzało loup-garoru. Niedobrze. Wściekły zmiennokształtny był czymś, w konfrontacji z czym, egzorcyści radzili sobie zdecydowanie najgorzej.

Możliwe jednak, że ten konkretny sierści uch pracował dla Kantyka, więc Morris jeszcze nie przejmował się nim za bardzo.

Drzwi otworzyła Sirene szybko uchodząc przed promieniami słońca. Co prawda wampiry Nowej Krwi pod ich wpływem nie płonęły, jak polano wrzucone do ognia, lecz i tak mogły nieźle się przysmażyć, dlatego łatwo było je poznać dzień, poprzez to, ze nosiły starannie zasłaniające ciało ubrania.

Oczy wampirzycy były zdecydowanie zbyt pobudzone, by egzorcysta mógł czuć się komfortowo. Szybko jednak przekonał się, że to nie on jest powodem wzburzenia wampiretki. W mieszkaniu, w kuchni, na zachlapanej krwią podłodze leżały cztery ciała. Zresztą krew byłą wszędzie. Nie tylko na podłodze. Na kuchennych meblach, w zlewie, na fajansowej zastawie do herbaty, na ścianach, a nawet na suficie.

Trzy zamordowane osoby były Morissowi kompletnie nieznane. Czwartą był Virgillo. Oczy rudzielca wpatrywały się martwo w przestrzeń, a rozdarte na strzępy gardło bezwstydnie ukazywało swoje wnętrze egzorcyście. Szyja złodzieja nie była rozcięta lecz rozerwana ciosem szponiastej łapy.

Podobnie zginęła pozostała trójka ludzi. Starszy mężczyzna o prawie łysej głowie i siwej bródce przywodzącej na myśl pewnego komunistycznego działacza z początków XX wieku. Kobieta w zbliżonym do niego wieku, z włosami nawet po śmierci upiętymi w elegancki, solidny kok. I młody mężczyzna, zupełnie na pasujący strojem ani wyglądem do pozostałych – tatuaże na umięśnionych przedramionach i jeansowa kurtka pasowała bardziej do londyńskiego pubu, niż do niegdyś eleganckiej kuchni.

- Ten młody to Artur. Sługa Kantyka. Miał obserwować Virgillo. Dwójka starszych ludzi to Teresa i Adam Knightston. Właściciele sklepu z talizmanami tuż przed domem. Mieszkanie miało mocne ochrony.

- Na zewnątrz jest jakiś loup-garou.

- Tak. To Bielec. Nasz pies.

- Kantyk powiedział, że to teraz twój burdel, duchołapu. Masz dowiedzieć się, kto zabił Artura. I Virgillo, któremu Kantyk dawał protekcję.

Pomieszczenie wypełniał nie tylko duszący odór krwi i resztek zawartości jelit zamordowanych ludzi. Gromadziła się tutaj inna aura. Całun drżał w oczekiwaniu. Coś miało się przebudzić. Zapewne któryś z zabitych trafił na pofenomenową loterię i wracał jako Martwy. Było jednak za wcześnie by określić, który z zabitych i jako kto miał zamiar uskutecznić ten powrót. Bezcielesny duch o nieznanej mocy, zombie lub wampir młodej krwi wydawało się najpewniejszym efektem Powrotu. Gorzkawy smak w ustach Morrisa przybierał na sile.


VINCENT FOX


Ostatnie, co pamiętał, to karuzela skał, bólu i szalejącej wody. Zginął, czy stracił przytomność? Utonął, czy zmasakrowały go skały i nurt Auchronu, czy jak tam nazywała się ta wzburzona rzeka. Wirował w tańcu śmierci, w tańcu nieświadomości.

Kiedy się ocknął lub przebudził do życia – bo nadal nie miał pojęcia, co tak naprawdę nastąpiło – pierwsze, co poczuł, to smród zgnilizny. Duszący, mdlący, przytłaczający odór grzybni, gnicia i rozkładu. Smród wdzierający się przez usta, nozdrza wprost do płuc. Dziurawiący je żrącym, toksycznym odorem.

Fox zakaszlał gwałtownie, przechylił się w bok i zwymiotował. To co wylewało się z niego było gęstą, brudną zawiesiną.

- Obudził się w końcu. – Nad uchem rozbrzmiał mu stary, kobiecy głos.

Dopiero po tych słowach zorientował się, że nie jest sam, gdziekolwiek się znajduje.

Jakieś szorstkie, silne ręce ułożyły go na czymś, co chyba było łóżkiem.

- Jak on się czuje? – Do rozmowy obok niego wtrącił się inny głos. Męski.

- Nienajgorzej, zważywszy na to, co z niego zostało.

Co z niego zostało!?

Chciał otworzyć oczy, ale nie dał rady. Przez chwilę wpadł w panikę! Stracił wzrok! Ale jednak nie, po prostu … miał czymś zasłonięte oczy. Czymś mokrym i szorstkim.

- Auchron go wyrzucił, więc należy do mnie. Sprzedam go na targu. Ma być gotowy do drogi, najszybciej, jak się da.

- Nie przeżyje podróży – zaprotestowała kobieta.

- Nie obchodzi mnie to – uciął potencjalne protesty mężczyzna. – Najwyżej sprzedam jego ścierwo na gulasz dla szczurowców. Tak czy siak
otrzymasz swoją dolę, Grapchuk, więc twoja w tym głowa, by zwrócił uwagę Skórowców.

Mężczyzna wyszedł, a Fox chciał coś powiedzieć, zaprotestować, jednak coś mokrego spadło na jego twarz i po kilku bolesnych oddechach telepata odpłynął w ciemność.

* * *

Kiedy następnym razem odzyskał przytomność nie czuł już tego potwornego smrodu. Czuł, że wisi rozpostarty pomiędzy czymś, co mogło być palikami lub słupkami. Nadal nie widział, lecz za to doskonale odbierał świat innymi zmysłami.

Czuł wokół siebie całą paletę zapachów – zarówno nieprzyjemnych smrodów, jak i woń perfum, pachnideł, kadzideł i gotowanej strawy. Słyszał wiele dźwięków: głosy wykłócające się o ceny, śmiechy, nawoływania, płacz, kwik jakiegoś zwierzęcia – jak na jakimś jarmarku.

Ktoś boleśnie szczypnął go w przyrodzenie.

- Jest mały. Za mały. – Narzekał ktoś - Na zupę w sam raz. Na nic więcej.

- W takiej piździe, jak twoja, to i pyta trolla by się zgubiła – odpowiedział ostry, charkotliwy głos. – Bierzesz, albo nie!

- Nie. Wal się Squmbursh.

- Sama się wal.

Przez chwilę kłócili się, jakby mieli za chwilę skoczyć sobie do gardeł, niczym wściekłe psy. Fox chciał coś powiedzieć, zaprotestować, ale ze zgrozą zorientował się, że ktoś … zszył mu usta!


DUNCAN SINCLAIR


Duncan miał dość Rozstaju po kilku minutach. To było szalone miejsce. Pełne kontrastów, jak slumsy w Meksyku. Szedł przez nie , trzymając się blisko Lunnaviel i obserwował otoczenie z mieszaniną fascynacji i obrzydzenia. Z jednej strony ulicy widział domy, które mogły stawać do konkursu rozwiązań architektonicznych, z drugiej rozpadające się, prowizoryczne namioty i kramy, gdzie w błocie i pośród resztek siedziały dziwaczne stwory przypominające po części psy, po części ludzi – gnolle.

Zresztą takich pół-zwierzęcych hybryd Duncan zauważał dużo, dużo więcej. Jak w śnie powalonego ojcowskim wyrzutem sumienia zoofilla. Sinclair widział hybrydy chyba wszystkich możliwych zwierząt z ludźmi, jak również mieszańce pomiędzy zwierzęcymi gatunkami. A także wiele istot, które mogły być krzyżówką szympansa i bicykla. Jak w koszmarze szaleńca. Jak w rozrośniętej do potęgi n-tej wyspie doktora Moreau. Obłęd.

Na szczęście pomiędzy tym tłumem dziwacznych odmieńców zdarzały się bardziej „ludzkie” istoty. Elfy, krasnoludy, orkowie – cala menażeria światów fantasy i legend wielu narodów. Fae – jak nazywali się sami owi „mityczni”, lub „Odmieńcy”, jak nazywano ich w Londynie.

Lunnaviel wydawała się mieć swój cel i zupełnie nie reagowała na to, co dzieje się wokół niej. Duncan znał ją jednak na tyle, że wiedział, iż jest zupełnie inaczej. Elfka miała „oczy wokół” głowy i chociaż nie zasłoniła twarzy, wyglądała prawie jak podczas łowów, gdy spotkali się po raz pierwszy. Mimo sporego zatłoczenia, na wąskich ulicach nie mieli problemu z tarasowaniem sobie drogi. Duncan nie był pewien, ile w tym zasługi jego wyglądu – przecież nie odstawał za bardzo od tutejszej „menażerii”, a ile w szatach noszonych przez Lunnaviel. Z tego, co orientował się Duncan, wojownicy z Mglistej Polany, uznawani byli w większości Domen za niemających sobie równych i bezwzględnych myśliwych. I tacy w istocie byli.

Ignorując błoto, oblepiające i tak już brudne buty, Duncan szedł więc za swoją towarzyszką, zdając się całkowicie na nią w tym obcym dla siebie świecie, gotów jednak wybić kły i połamać łapy każdemu, kto w jakiś sposób by im zagroził.

Ich droga prowadziła przez rozległe targowisko, na którym przekupnie sprzedawali chyba wszystko, co nadawało się na sprzedaż: od broni, pancerzy, jedzenia, szmat, narzędzi na żywych stworzeniach skończywszy.

- Oż, kurwa …

Na widok jednego z tych „inwentarzy żywych” z ust Duncana wyrwało się dość mocne słowo.

Na dwóch wbitych w ziemię żerdziach, pośród pięciu innych stworzeń, wisiał Vincent Fox. Odmieniony przez Uzurpację, lecz bez wątpienia on sam.

Całkiem nagi, pokryty pozszywanymi ściegami, których nie powstydziłby się sam doktor Frankenstein, wyglądał nieco jak dzieło szalonego nekromanty. Byle jak pozszywane, koślawe i niewiele warte dzieło.

Lunnaviel też musiała go dostrzec i rozpoznać, bo ruszyła w stronę stworzenia przypominającego przerośniętego, dwunożnego szczura.

Pojawienie się elfki i Duncana przy straganie natychmiast wywołało niemałe poruszenie pośród klienteli, którą w większości stanowiły paskudne stworki, zapewne przedstawiciele wrogiego i złośliwego Ukrytego Dworu – szczurowce, gobliny, orki, zwierzoludy, gnolle i wiele innych, których Sinclair nie potrafił, ani nie miał zamiaru rozpoznawać.

Handlujący „żywym towarem”, przypominający nadętą, kostropatą ropuchę stwór spojrzał na Lunnaviel z niechęcią, ale nie był głupcem. Nie chciał tracić okazji do zarobku.

- Ile za niego? – Lunnaviel wskazała na wiszącego bezwładnie Foxa.

- Kupili go już Skórowcy – handlarz zagulgotał, zaczynając swoje cwaniaczenie, które miało tylko na celu podbić cenę „towaru”. – Jest popieszczony przez skały rzeki Auchron. Naznaczony znakami samego Zbieracza. To cenny nabytek do ich kolekcji.

- Więc będę musieli sobie poszukać sobie innego. Jestem Lunnaviel, córka władcy Domeny Mglistej Polany i wojowniczka Całunu. A ten fae … – wskazała ciało Foxa - … był naszym towarzyszem w Wielkich Łowach. Ile?

Zapytała krótko.

- Dwadzieścia pięć księżycowych kamieni lub ich równowartość w srebrze.

- Dziewięć.

- Dwadzieścia cztery?

- Dziewięć – Lunnaviel wbiła wzrok w handlarza.

- Zgoda – ten ustąpił bardzo, bardzo szybko, ku niezadowoleniu Duncana.

- Proszę, zabierz go – Lunnaviel zwróciła się do Duncana. – Ja zapłacę temu robuchowi.


EMMA HARCOURT


Kopaczka wyskoczyła z taksówki, nim kierowca zatrzymał pojazd.

Rozmyty kształt, którego prędkość była niemożliwa do osiągnięcia przez człowieka. Kleo i Meo zamilkły, wyraźnie przestraszone popisem mocy przez Vordę. Zamilkł też taksówkarz, lecz po jego minie widać było, że najwyraźniej bardzo pragnie być jak najdalej to możliwe od pogrążonego w mroku parku i swoich dziwnych pasażerek.

Przez chwilę nic się nie działo, a potem Emma poczuła, jak wokół, w całej okolicy, szaleje Całun. Do tej spory spokojna aura, nagle wzburzyła się, zafalowała, rozdarła na strzępy. Tylko raz w życiu Emma czuła kiedyś coś podobnego! Tylko raz w życiu, a dzień ten zapisał się w jej pamięci sporą traumą.

Coś przedarło się do ich świata. Zgwałciło Całun, który i tak stanowił niewielką przeszkodę i wdarło się do Londynu.

Demon. Tylko prawdziwy demon – i to taki naprawdę paskudny – miał wystarczającą moc, by dokonać czegoś takiego. Demon, lub coś podobnego do niego. Jakieś paskudztwo typu bóstwo fae.

To było typowe zaskoczenie! Pewnie nie tylko dla niej, ale i dla Vordy, zapewne nieprzygotowanej na taką konfrontację.

Ulica pod kołami samochodu zatrzęsła się wyraźnie. Gdzieś z ciemności do uszu fantomki dobiegł huk pękającej ziemi. A sekundę później okolicą wstrząsnęła potężna eksplozja. Jej epicentrum miało miejsce gdzieś, jak przypuszczała Emma, w sercu parku. Na samochód spadły kawałki drzew, kamienie, piasek – gniotąc dach, tłukąc szyby, wyrywając rozpaczliwy krzyk z ust wszystkich pasażerów.

Potężny konar rozwalił przednią szybę w drobny mak, zasypując kierowcę gradem drobnego szkła. Jakiś potężny kamień uderzył w boczne drzwi od strony fae, wygniatając je paskudnie, lecz na szczęście nie robiąc dziewczynom żadnej krzywdy.

Coś rozdarło dach nad głową Emmy, a kiedy spojrzała w górę, zobaczyła koniec gałęzi, który jakimś cudem przebił się zarówno przez karoserię, jak i przez wyściółkę na dachu. Jednak i tym razem skończyło się na strachu!
Potem w zdezolowaną taksówkę uderzyły mniejsze kawałki śmieci i piach, zasypując przednie siedzenie z kierowcą, dopełniając zniszczeń.

Kierowca klął i kaszlał na przemian, próbując bezskutecznie wydostać się z unieruchomionego wraku.

Kleo i Meo stały się na powrót jedną dziewczyną, która zwinnie, korzystając z wybitego okna, wysunęła się w panice na zewnątrz.

Emma przecięła nożem pas trzymający ją przy siedzeniu i spróbowała otworzyć drzwi, by wydostać się z wraku. O dziwo, otworzyły się one bez problemu, by za chwilę całkowicie odpaść od reszty samochodu.

- Pomocy! – wyjęczał spanikowany kierowca, do połowy zasypany glebą drobnymi kamieniami, skutecznie unieruchomiony w środku pojazdu.

Emma nie zwracała na niego uwagi. Podobnie jak nie interesowała się w tym momencie losem „bliźniaczek”. Całą swoją uwagę skupiła na tym, co pojawiło się w środku parku.

A było się czemu przyglądać!

Stało tam teraz kolosalne drzewo, górujące bez problemu nad innymi drzewami w parku. Jednak nazwanie tego czegoś drzewem było potężnym uproszczeniem. To był „drzewołak” lub inny byt nadnaturalny. Pierwotny, agresywny, cuchnący demoniczną skazą na kilkaset metrów, byt! Cholerne bóstwo prastarych lasów, śmierci, mordu czy czegoś mocno podobnego!
Jeszcze jeden nielegalny emigrant z koszmarnych krain poza znanymi im światami.

Ziemia zatrzęsła się, kiedy monstrualny przybysz ruszył, zapewne przebierając korzeniami ukształtowanymi na podobieństwo nóg, w stronę, gdzie – jak pamiętała Emma – swój „dworek” miał Calm.
Kleo i Meo gdzieś zniknęły. Podobnie jak Vorda. Emma stała oszołomiona przy zasypanej odłamkami żwiru i szczątkami drzew taksówkami. Okolice parku wyglądały, jak sceneria rodem z wojennego filmu lub sprzed kilku lat, kiedy żywi toczyli wojnę z Martwymi na ulicach Londynu.


AMY S. LITTLE


Gdzieś na dole rozgorzała ostra sprzeczka, która przerodziła się w hałaśliwą kłótnię pełną ostrych, wulgarnych epitetów. To oderwało Amy od jej pracy.

Spojrzała na zegarek. Grubo po drugiej w nocy, a ona czuła, że zagubiła się w labiryncie niewiedzy. Po raz pierwszy od kiedy pamiętała jej talent zawodził. Nie mogła złapać początku tego sznurka, który miał ją przeprowadzić przez labirynt półprawd, niedomówień, braku dowodów, mętnych poszlak.

Nic nie trzymało się tutaj jednej spójnej całości. Nic nie dawało sprowadzić się do wspólnego mianownika. Ludzie, którzy przemienili się w nekrofagi, nie mieli ze sobą żadnych powiązań. Podobnie jak sekty lub ugrupowania religijne, do których przynależeli. Jedni byli znani jako osobnicy skrajnie agresywni i krzewiący swoją ideologię z zaangażowaniem fanatycznych neofitów. Inni znani byli, jako osoby niemal wycofane, zagubione w nowej rzeczywistości.

Wrzask awanturujących się na ulicy ludzi przeszedł w jeszcze ostrzejszą fazę. Eskalował. Wulgaryzmy przeszywały nocną ciszę, jak kule wyrzucane z karabinu maszynowego.

Amy zacisnęła wargi.

Zacisnęła oczy. Przyłożyła dłonie do skroni.

Obrazy napłynęły nagle. Odgłosy awantury oddaliły się. Zanikły. Były tylko szumem ledwie rejestrowanym przez jej świadomość.

Znów była w mieszkaniu Rashida Makazza. Znów przezywała szaleńczy atak ożywieńca na jej partnera. Wizja była tak realistyczna, że Amy znów czuła smród, który towarzyszył wyważonym drzwiom do mieszkania podejrzanego.

Tym razem jednak emocje nie przesłaniały jej niczego. Widziała to! Widziała to kątem oka! Resztki posiłku na stole, w kuchni naprzeciwko wejścia. Nie resztki dzieci, nie szczątki kości potwierdzających, że Rashid pożywiał się ludzkim mięsem, ale inne pozostałości. Obiadu? Śniadania?

W tym butelkowane mleko z etykietką małej mleczarni, jakich sporo było w okolicach Londynu. Fenomen Noworoczny zmienił jedno – wielkie korporacje i koncerny ustąpiły miejsca tradycyjnym, niemal dziewiętnastowiecznym sposobom dostarczania dóbr do miast. Do łask wróciły małe firmy rodzinne i spółdzielnie przedsiębiorców, jak w czasach rewolucji przemysłowej.

Drzewo na etykiecie wydawało się Amy znajome!

W transie sięgnęła po materiały ze sprawy. Zdjęcie z innego mieszkania, innego nekrofaga. To samo mleko! I kolejne mieszkanie – butelka „ZDROWEJ FARMY” na stole.

Kot! Czy Zielonooki wiedział i dlatego przyszedł w tej formie do jej mieszkania, czy też był to przypadek?

Była pewna, że chwyciła właściwy ślad! Że wcześniejsze kierunki, którymi prowadzili śledztwo, były … uzupełniające lub błędne. To mleko musiało mieć wielkie znaczenie.

Awantura na ulicy skończyła się. Amy spojrzała na zegarek. Była prawie czwarta nad ranem! Nie miała pojęcia, jak czas poleciał tak szybko. Ssało ją w żołądku. Ciało domagało się orzechów i czekolady! W dużych ilościach. Czasami tak miała po niespodziewanym uaktywnieniu się jej mocy.

* * *

Do pracy dojechała mocno spóźniona. Przy wejściu czekał już na nią Jayden Hardy. Miał, podobnie jak ona, mocno zmęczoną twarz i nieco zdenerwowany wyraz twarzy.

- Jesteś – powitał ją tak, że miała pewność, iż dzieje się coś niedobrego.

- Co się … - chciała zapytać, ale nie zdążyła skończyć.

- Nie ma czasu. Wyjaśnię ci w samochodzie. Chodź, proszę.

Okazało się, że samochód też już na nich czeka. Służbowy opel z kierowcą.

- Dokąd jedziemy? – Nie dawała za wygraną Amy.

- Zaraz zobaczysz. Próbowałem złapać cię wcześniej, lecz nie odbierałaś telefonu. Jesteśmy mocno spóźnieni.

W końcu samochód zwolnił i zatrzymał się przed budyniem Ministerstwa Regulacji czy tez raczej Wydziału Regulacji Biura Ochrony Rady Bezpieczeństw Londynu. Nowoczesny budynek przy Cannon Street łączący w sobie cechy biurowca i klasycznego urzędu.

-Co my tutaj robimy? – Amy wbiła w Jaydena wzrok, który wyrażał nie tyle niepokój, co ciekawość.

- Mamy w Komorze jednego z nekrofagów- wyjawił w końcu swój wielki sekret.

- Komorze?

- Coś w rodzaju magicznego więzienia i sali tortur. – Jayden odpowiedział ponuro. – Nie chciałem zaczynać przesłuchania bez ciebie. Wystarałem się o odpowiednie przepustki dla ciebie, ale na razie nikt poza naszą dwójką nie ma prawa wiedzieć o złapanym przepoczwarzeńcu.

Wjechali na wewnętrzny parking strzeżony przez co najmniej tuzin doskonale uzbrojonych i opancerzonych ludzi. Amy zadrżała. Dziedziniec Wydziału Regulacji przypominał wojskowe koszary, a nie miejsce pracy łowców.


VANNESSA BILINGSLEY


Ostatni autobus przez Harlow odjeżdżał za pół godziny. Mieli szczęście. Podróż pociągiem była by znacznie tańsza, ale im zależało na czasie. Poza tym to Nathan płacił. Cena biletu przyprawiała o zawrót głowy, ale trudno było się dziwić, przy obecnym dostępie do ropy i benzyny i ich reglamentacji. Stare, dobre parowozy spisywały się zdecydowanie lepiej i były o niebo tańsze.

Poza Vannessą w autobusie nie było zbyt wielu ludzi. Tylko nieliczni mogli pozwolić sobie na luksus jeżdżenia takim środkiem transportu, co dodatkowo przekładało się na cenę biletu. Jechała więc w dość komfortowych warunkach.

Za oknem widziała tylko ciemność nocy niekiedy tylko urozmaiconą światłem mijanych miasteczek pochodzących ze świec lub lamp naftowych, którymi oświetlano domostwa. Po Fenomenie Wielka Brytania, jak zresztą reszta świata też, znacznie cofnęły się w rozwoju.

Nie mogła spać. Bała się tego, co może przynieść przyszłość. Była pewna, że Biuro jej nie odpuści. Że zrobi wszystko, aby zamknąć jej usta, zlikwidować. Zapewne zastosują starą procedurę MR-u stosowaną w przypadku osób podejrzanych o współpracę ze ściganymi Martwymi – sekciarzy, okultystów i opętane sługi. Roześlą jej rysopis do służb mundurowych: policji, straży granicznej, kolejarzy, straży portowej, informatorów, mediów. I w końcu ją dopadną. Nie miała złudzeń. W państwie policyjnym, w jakie zmieniła się Wielka Brytania, ktoś bez odpowiedniego zaplecza i znajomości, znajdował się na straconej pozycji.

W co ona się wplatała?

- Za pięć minut dojedziemy do Harlow.

W starym, steranym głośniku rozległ się głos kierowcy – starszego, siwowłosego mężczyzny o twarzy zdradzającej arabskie pochodzenie.

- Pasażerów prosimy o przygotowanie się do wyjścia. Postój trwa tylko dwie minuty.

Po chwili autobus odjeżdżał, a Vannessa stała w ciemnościach, obserwując oddalające się tylne światła autokaru.

Przez chwilę oddychała głęboko rozkoszując się zapachami wsi i czystym powietrzem. Nad sobą miała ciemne, czyste, nocne niebo rozjaśnione miliardem gwiazd i wąską tarczą księżyca. Wokół tylko pojedyncze domostwa, pogrążone już w mroku i ciszy.

Gdzieś niezbyt daleko szczekał pies.

Dotarła do Harlow. Była prawie północ.

NATHAN SCOTT

Przez chwilę Nathan wpatrywał się w odjeżdżające światła autobusu, a potem skierował się w stronę umówionego miejsca. Do przejścia miał prawie dwanaście mil – cały Londyn. Pieszo zajęłoby mu to sporo czasu, więc skorzystał z kolei miejskiej. Z prawie ostatniego kursu. Zrobiło się już naprawdę późno.

Odległość i pora umożliwiała mu jednak na upewnienie się, że nie ma „ogona”, a ciemność utrzymanie się z dala od wścibskich oczu. Przez postronnych mógł zostać wzięty za spóźnionego robotnika wracającego do domu.

Stara cegielnia straszyła przerdzewiałym płotem, zniszczonym kominem, zdewastowanymi, rozszabrowanymi budynkami i betonowym, pokiereszowanym ogrodzeniem. Kawałek dalej Nathan wypatrzył charakterystyczne leje po bombach. Podczas Wojny z Martwymi teren oberwał ostro od ludzkiej artylerii. Najpewniej musiał być podówczas siedliskiem jakiś potężniejszych zdechlaków. Stare, ponure czasy, ale mniej skomplikowane, niż jego obecne życie.

Wszedł na teren cementowni nie starając się specjalnie ukrywać. Nie widział samochodów, nie słyszał pracy agregatów czy nie rejestrował niczego, co można byłoby wziąć za ślady ludzkiej bytności. Przez chwilę nawet zaczął zastanawiać się, czy Tomas go nie wystawił w maliny uważając za zbyt duże zagrożenie.

Nie martwił się jednak na zapas i wyszukał sobie miejsce, gdzie mógł poczekać na ewentualny kontakt. Sterta starych cegieł wydawała się być idealnym miejscem.

Nie czekał długo.

Zmysł zagrożenia ostrzegł go, nim jeszcze zobaczył powód tego sygnału. To był Harry zwany Horrorem. Mężczyzna wynurzył się z mroku starej cegielni i zatrzymał się tak, by Scott mógł go zobaczyć. Potem podszedł wyciągając rękę, w której trzymał butelkę.

- Na rozgrzewkę. Tania, szkocka whiskey.

Nathan przyjął podarek i pociągnął spory łyk. Faktycznie. Alkohol był tani, paskudny w smaku i mocno palił zarówno przełyk, jak i żołądek. Przypomniał Nathanowie, nie wiedzieć czemu, starego szkockiego strażnika, Duncana. Pociągnął jeszcze jeden łyk i oddał flaszkę niewzruszonemu Horrorowi. Łysy mężczyzna też skorzystał z jej zawartości i ruszył w stronę ruin dając znać Nathanowi, by ten podążył za nim.

Przeszli przez ponurą halę produkcyjną, potem coś, co mogło być magazynami, aż w końcu wyszli na tyły dawnej cegielni i znaleźli się na kolejnym rumowisku. Horror doprowadził go do szeregu starych kontenerów. Wiatr gwizdał pomiędzy przerdzewiałymi konstrukcjami.

- Kiedyś tutaj pracowałem, wiesz. – Odezwał się niespodziewania Harry. – Niedaleko był spory węzeł towarowy. Ładowano na wagony wszystko, co powstawało w okolicznych fabrykach. Cegły, betonowe półfabrykaty, korpusy z odlewni. Byłem strażakiem w straży pożarnej ochraniające tereny przemysłowe przy Londynie. Uwierzyłbyś? Potem jednak korki od szampanów przebiły bramy piekieł i wszystko się zmieniło. Ja też.

Zatrzymali się przed jednym z stojących na bocznicy wagonów towarowych. Horror odsunął wejście ukazując całkiem przytulne lokum. Do środka ktoś wstawił małą kozę, wystarczającą aby ogrzać wagon. Rurę z paleniska wyprowadzono na zewnątrz przez system wentylacyjny wagonu. W rogach rozłożono solidne materace, śpiwory, a światło dawała lampa gazowa.

W wagonie siedział nieznany Nathanowi mężczyzna. Drobnej budowy, w okularach. Czytał jakąś książkę, ale na widok wchodzących uśmiechnął się.

- Cze-eść Ho-oro-or – wyjąkał.

- Cześć Fury. To Nathan. Nathan, to Fury.

- Mi- mi – miło mi-mi-mi cię po-po-po-znać.

Fury wyciągnął dłoń na jego powitanie.

- Fury to jeden z naszych najlepszych ludzi. Wprowadzi cię w sprawę. Ja znikam do rana. Wy odpocznijcie, pogadajcie sobie. W wagonie macie wszystko, co trzeba. Wodę. Jedzenie. Trzymajcie się. Wracam rano.
 
Armiel jest offline  
Stary 18-01-2015, 08:07   #47
 
liliel's Avatar
 
Reputacja: 1 liliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputację
Czy to był dobry pomysł aby zostawać z mieszkaniu Niezawodnego? Pewnie nie, ale Katie nie chciała odchodzić z niczym. Przez jej głowę przelewał się tabun niepokojących pytań na które nie znała odpowiedzi co rodziło jedną podstawową wątpliwość. Czy powinna ufać Draco? Teoretycznie uratował ją spod lufy Cormaca a sam agent zachowywał się jak szaleniec. Mógł być złodziejem ciał? Analiza jego zachowania wskazywałaby, że owszem bo agent Cormac działał jak wariat, jakby nie miał nic do stracenia. Groził, wymachiwał bronią, bluźnił, nie miał za grosz poszanowania wobec ludzi czy wiary. Demon jak ulał. Tyle, że obaj pracownicy BORBL przekroczyli próg klasztoru bez szwanku a Katie miała przecież pewność, że budynek zabezpieczony jest licznymi glifami i zaklęciami ochronnymi. Poza tym nie wyczuwała w Cormacu aury demona czy choćby nieumarłego a ze zdolnościami siostrzyczki ewidentnie powinna. Czy więc przypadek był szczególny czy Draco ją wkręcał? A jeśli pociskał kity to po co ratował? Może coś jej umykało, wychodziło poza standardy i szablony. Może porywacze ciał znaleźli jakiś sposób aby obejść system?

Kate ruszyła do pokoju Niezawodnego i przeczesywała naprędce tabun szpargałów kiedy... no tak, pojawił się drugi agent, partner Cormaca. Draco Kozak ją przed tym ostrzegał ale nie sądziła, że zjawi się tu tak błyskawicznie. Jeśli coś ma się zwalić to się z całą pewnością zwali, cóż, taki los.
Siostrzyczka poczekała aż mężczyzna zagłębi się w pierwszym z pokoi i czmychnęła korytarzem w stronę drzwi wejściowych. Te były niefortunnie zatrzaśnięte więc siłą rzeczy narobiła odrobinę hałasu. Agenci BORBL muszą być chyba ponad normę sprawni bo ucho wychwyciło ten szelest i przywiodło go z powrotem na korytarz. Katie nie doczekała się ostrzeżenia, upomnienia, polecenia aby się nie ruszać albo unieść ręce w górę. Po prostu padł strzał i kawał tynku gdzieś po jej lewej stronie eksplodował w biały pył. Serce zaczęło walić na potęgę a w lewym uchu rozległo się buczenie wytłumiające wszystkie dźwięki. Otępienie szło w parze z bezradnością bo gdy rzuciła się do ucieczki w mig zrozumiała jak bardzo jest to bez sensu. Sutanna plątała się wokół kostek i utrudniała każdy ruch o biegu nie wspominając. Zrobiła więc jedyną rzecz jaka w jej mniemaniu dawała jej cień szansy.

Obróciła się na pięcie i wyciągnęła przed siebie krzyżyk szepcząc pod nosem modlitwy ochronne i odpędzanie złego. Fakt, nie wyczuwała ich aur ale intuicja podpowiadała jej, że Kozak mówił prawdę. Że coś złego i nieludzkiego siedzi w obu agentach bezpieczeństwa, było z nimi coś bardzo bardzo nie tak.

Cóż, jeśli coś w nich siedziało i było odporne na wykrycie mocą łowców, było też odporne na jej modlitwy. Ostatnie co zobaczyła Katie były zimne oczy agenta, jego wyciągnięta uzbrojona dłoń a później lufa wyrzuciła z siebie jedną i drugą kulę i ogromny ból rozlał się po ciele zakonnicy. Impet pocisków odrzucił ją w tył na schody i sturlała się dół na półpiętro kończąc jak jakaś karykaturalna kukła z nienaturalnie ułożonymi członkami. Gliny będą miały niemałą frajdę obrysowując jej trupa białą kredą.

Kate wpatrywała się w szary sufit klatki schodowej i czuła jak habit nasiąka ciepłą krwią. Drugi postrzał w przeciągu dwóch dni, nawet jej modlitwy uzdrawiające niewiele tu pomogą. Tym bardziej, że aby je wymodlić trzeba być przytomnym a powieki Katie właśnie opadły.
Boże Wszechmogący, przyjmij swoją wierną sługę do królestwa niebieskiego. Ten świat zmienia się powoli w piekło, nic nie jest takie jakie powinno i Katie przeszła niewymowna chęć aby się z nim rozstać, aby jej starania i z góry przegrana walka dobiegły wreszcie końca. Czas na urlop w raju. Kto wie, może Daniel też tam jest i jej poszukiwania właśnie znalazły kres?
 

Ostatnio edytowane przez liliel : 18-01-2015 o 08:16.
liliel jest offline  
Stary 18-01-2015, 18:34   #48
 
Gryf's Avatar
 
Reputacja: 1 Gryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputację
post wspólny z Szarlejem

- Proszę, zabierz go – Lunnaviel zwróciła się do Duncana. – Ja zapłacę temu robuchowi.

- Kurwa, stary, jakim cudem cię tu przywiało. - Sincalir podszedł do rozpostartego na żerdziach Foxa, wprawnym ruchem pociągnął za parę sznurków rozciągniętej między palami plecionki, sprawiając że “towar” omal nie zwalił się na ziemię jak worek ziemniaków. Sincalir podtrzymał go wolną, lewą ręką w ostatniech chwili. Spróbował podnieść go na nogi, trzymając za kark trochę jakby trzymał kocię. Lekko potrząsnął dawnym towarzyszem broni. - Vincencie Foksie z Londynu, jak się trzymasz? słyszysz mnie?
Vini obwisł w uścisku Strażnika. Usta i oczy miał zaszyte ale na dźwięk głosu podniósł mniej więcej w jego stronę głowę. Chyba skinął głową albo poprostu wycieńczony ją opuścił.
- Ja pierdolę, co oni ci zrobili? - Sinclair odstawił Vincenta na ziemię, pomagając mu usiąść i oprzeć się plecami o jeden z pali na których przed chwilą był rozpostarty. Zza pasa wyciągnął podręczny, ostry jak brzytwa nóż wielkości przeciętnego ludzkiego przedramienia. - Dobra Vince, teraz ani mi kurwa drgnij, bo jak mi się ręka omsknie to możesz stracić oko… albo łeb.
Lewą ręką przytrzymał twrz Łowcy za szczękę, drugą, trzymając ostrze w palcach niemal za czubek ostrza zaczął rozcinać szwy.
Trochę zaboli, ale po chwili usta i oczy Vincenta będą wolne. Bo oczy też, jak się okazało, miał ślicznie zaszyte.
- Potrzebuje matki.
- Co? - Duncan przerwał pracę i cofnął maczetę parę cenrymetrów od twarzy Foxa.
- Uzdrowicielki. - Wyjaśniła. - Poniesiesz go kawałek.
- Jasne, prowadź. - Strażnik ostrożnie podniósł Foxa. - Nie umieraj mi tu księżniczko, zaraz zbierzemy cię do kupy.

Prowadziła przez kolejne wąskie uliczki, pomiędzy rozpadającymi się namiotami i ruderami, obok eleganckich kamienic, aż w końcu weszli na dziedziniec jakiejś kamienicy. Stały tam stoliki, a elegancko ubrane fae objadały się smakołykami ze złotych naczyń pod czujnym okiem własnych ochroniarzy. Wszystkie spojrzenia skierowały się w ich stronę, gdy wkroczyli na tą oazę spokoju w chaosie Rozstaju.
- Powiedzcie Yndrykowi, że przybyła Lunnaviel z Twierdzy Mgieł wraz z towarzyszami. Potrzebujemy Matki i dwóch komnat dla mnie i moich towarzyszy. Prędko.

Można było przypuszczać, że takie zachowanie spotka się z dezaprobatą gości, ale stało się wręcz przeciwnie. Po chwili na ich spotkanie wyszedł pucułowaty, wąsaty jegmość, który kłaniając się nisko przywołał sługi. Odciążeni od swoich tobołów zostali poprowadzeni do jednej z kamienic, która okazała się być gospodą.

- Raczycie chwilę zaczekać, pani - gospodarz giął się w ukłonach. - Zaraz będą pokoje.

Po kilku minutach siedzieli już w wygodnych fotelach, a Fox spoczął w piernatach, w miękkim łożu.

Vincent po tym jak zajęli się nim uzdrowiciele padł na łóżko. Prawie momentalnie zgasł, zdążył wyszeptać, krótkie “dziękuję”. Chyba przy przytomności trzymała go tylko chęć wyrażenia wdzięczności. Może i wojownikiem ale jako chłopak Eastendu swoje poczucie honoru miał. Zakrzywione ale jednak.
Gdy się zbudził ubrał się w zostawione ubranie, prostą koszulę oraz spodnie i zszedł na dół. Przy jednym ze stolików zobaczył elfkę i Duncana. Widział go po uzurpacji tylko krótką chwilę jednak jego nowy wygląd mocno wbił mu się w pamięć. Podczas swojego pobytu w Domenach poznał trochę panujące tu zwyczaje. Wiedział jak wielką wagę przykłada się do form i że obietnice są bardziej wiążące. Mimo to był coś dłużny dla tej dwójki. Najpierw, mimo ran, skłonił się przed elfką.
- Dziękuję Ci za okazaną pomoc. Jako dziedzic domeny Księżycowych Wzgórz obliguję się do odwdzięczenia się i okazania pomocy Tobie oraz Twojej domenie.
Lunnaviel skłoniła się lekko i wbiła spojrzenie swoich niesamowitych, roziskrzonych oczu w leżącego Vincenta. Milczała uważnie wsłuchując się w wypowiadane słowa, jakby próbując zapanować nad niechcianymi emocjami.
Po oficjalnych słowach uśmiechnął się. Kiedyś ten zawadziacki uśmiech z całą pewnością podobał się kobietom. Teraz po śladach szycia wyglądał groteskowo. Fox rzucił już naturalnie bez formalnego zadęcia.
- Naprawdę Ci dziękuję. Jeżeli kiedyś… Po prostu daj znać.
Następnie spojrzał na szkota. Z tego co zdążył poznać Strażnika, wiedział, że ten nie oczekuje oficjalnych słów. Dlatego wyciągnął do niego dłoń a gdy olbrzym ją uchwycił patrząc mu w oczy skinął głową.
- Dziękuję Duncanie.
- Zrobiliśmy co było trzeba. Starczy tego lizania się po fiutach, Vincencie z Londynu, Dziedzicu Księżycowych Wzgórz. - Zakończenie zdania Szkot wymówił z pełną powagą i bez szyderstwa w głosie. - Staramy się przejść do naszej poczciwej staruszki Brytanii. Prawdopodobnieństwo, że się spotkamy, było żadne, gdyby to był Edynburg czy Londyn wzruszyłbym ramionami, ale w tym miejscu podejrzewam przeznaczenie. Zabierasz się z nami?
Vini usiadł i zabębnił palcami po blacie stołu.
- Też byłem w podróży do Londynu. Tylko w międzyczasie trafiłem wlaśnie do Domeny Księżycowych Wzgórz. Stoczyłem tam walkę, chociaż to zbyt dużo powiedziane bo dostałem stary dobry wpierdol, z pewnym… Bytem a może nawet bóstwem. Średnio się na tym wyznaje. Oprócz wylądowania w tym… - Fox wzdrygnął. - szambie straciłem coś. Pewien artefakt. Został najprawdopodobniej w rzece Auchron. Z jednej strony chciałbym go odzyskać. Z drugiej… najchętniej jak najszybciej znalazłbym się w starym dobrym Londynie.
- Domena Księżycowych Wzgórz? - głos Lunnaviel mimo, że pozornie nie zmieniony, zaalarmował Duncana, który dobrze znał elficką kochankę. - Jesteś jej dziedzicem?
Widać było, że ten tytuł zrobił na niej wrażenie. Negatywne wrażenie.
Przyglądała się Vincentowi ze skupieniem w swoich kocich oczach. Sinclair znał ten wzrok. Tą koncentrację. Zazwyczaj towarzyszył jej na łowach, gdy mierzyła do celu, lub doskakiwała z nożami w rękach. Czymkolwiek byłą Domena Księżycowych Wzgórz, Lunnaviel musiała mieć do niej zdecydowanie negatywny, wrogi, stosunek.
Vini uśmiechnął się do elfki.
- Chyba jestem winny Wam wyjaśnienia. Chociaż skrótowe.
Telepata sięgnął po dzban i napił się z niego. Skrzywił się gdy alkohol podrażnił świeże rany.
- Obudzenie po Uzurpacji nie było dla mnie miłe. Wylądowałem w piwnicy agentów Formori otoczony przez Gremliny. Dzięki nowej mocy udało mi się je zabić ale był to zbyt duży wysiłek. Zgasłem. Obudziłem się trzy dni później, pijany jak messershmitt w jednym z klubów w Soho. Totalnie nic nie pamiętałem. Nie raz ostro zabalowałem ale nie aż tak by nie mieć ani jednego wspomnienia. Wyszedłem, a raczej wyleciałem z klubu. Krążyłem po Soho, chyba próbowałem dotrzeć do przyjaciółki. Przetrzeźwieć, zebrać myśli. Z ulicy zgarnęła mnie półgoblinka, przemytniczka. Tak wylądowałem w Domenie Welonów, którą tamtejsza władczyni zamknęła. Spędziłem w niej dwa tygodni. W domenie, nie władczyni. - Vini uśmiechnął się po swojemu, szczenięcemu. - Gdy przybyli Bardowie razem z Lorką udało mi się ich namówić by zabrali nas Rozdroży. Ona zapłaciła amuletem a ja opowieściami. Podczas pierwszego postoju usłyszałem pierwszą wersję tego co się działo na Księżycowych Wzgórzach. Oraz usłyszałem ich zew. Oczywiście nie byłbym sobą gdybym nie poszedł tego sprawdzić. Ciekawość często tłumi mój instynkt samozachowawczy. Gdy dotarłem do ruin spotkałem ducha Vinnentalafoksa. Rzekomego mojego przodka. Opowiedział mi swoją wersję o buncie Domeny Księżycowego Wzgórza. Wydaje mi się, że mówił prawdę. Podczas mojej podróży budziły się we mnie pewne wspomnienia, które potwierdzają moje pochodzenie oraz dziedzictwo. Z drugiej strony jako telepata i były oszust nie mógłbym nie podejrzewać szwindlu. Gdy się wydostałem spotkałem Rasinara, który był odpowiedzialny za zmasakrowanie “mojego” ludu. Wdałem się z nim w dyskusję, przedstawił mi trzecią wersję wydarzeń i zabrał na most Auchron. Początkowo zaproponował zawieszenie broni, uznałem to za rozsądną alternatywę w porównaniu do walki z bóstwem czy tam władcą faerie. Cóż… Zażądał bym wyrzekł się mojego dziedzictwa i odszedł w swoją stronę. Tym mnie jeszcze utwierdził, że Vinnentalafoks nie kłamał. A przynajmniej nie w kwesti mojego pochodzenia. Próbowałem dojść do jakiegoś konsensusu. Zbajerować go i wynieść cało głowę. Cóż… Zepchnął mnie z mostu. Pieprzony telekinetyk. Resztę już znacie…
Fox upił kolejny łyk ale. Czekał na jakiś komentarz, pytania.
Lunnaviel przysłuchiwała się temu spokojnie. Iskierki w jej oczach lekko przygasły jakby się odprężyła.
- Rasinar dobrze zrobił - powiedziała wprost, wręcz okrutnie - Vinnetelafoks był kimś, kogo powrót nie powinien mieć miejsca. Domena Księżycowych Wzgórz powinna na zawsze pozostać miejscem przeklętym i zapomnianym. A do Rozdroży, Rozstaju lub Rubieży, bo różnie nazywają to miejsce, dotarłeś, tak jak planowałeś, Vincencie Foxie. Zapomnij o Rasinarze, zapomnij o dziedzictwie twej krwi, wyrzuć je ze swoich wspomnień Nie brukaj swej ame czymś, co jest brudne, co jest odrażające niczym najpaskudniejszy fomori. Nie brukaj jej szaleństwem.
Lunnaviel spojrzała w okno.
- Wiecie czym jest sithaizm. Nasza religia. Religia wszystkich elfów. Zapewne nie. Więc wam wyłuszczę to, co w niej najważniejsze. Światy - zarówno te w Koszmarze, jak i te w Domenach, znajdują się na skomplikowanej, misternej, mistycznej konstrukcji. Czymś w rodzaju równoważni, lecz to uproszczenie, by lepiej wyłuszczyć wam to, jakimi zasadami kieruje się moja rasa. A Rasinar, musicie to wiedzieć, zawsze był sojusznikiem sithów. I jego eksterminacja Domeny Księżycowych Wzniesień była tylko częścią większego planu. Elementem dopełnienia nuanavack. Harmonii. Równowagi.
Odwróciła się do nich. Zimna, nieprzystępna.
- Wszystko musi być w równowadze. To co dla uproszczenia nazywamy dobrem i złem. Światłem i cieniem. Radością i smutkiem. Życiem i Śmiercią. Pamięcią i zapomnieniem. Jeżeli tej równowagi nie ma, cały nuanavack zawodzi. Wszystko zaczyna się ... psuć. Jeżeli jest zbyt dużo szczęścia, trzeba prowadzić smutek. Jeżeli jest zbyt dużo zdrowia, trzeba posiać chorobę. Jeżeli gdzieś pleni się zło, trzeba zasiać dobro. Lecz kiedy trzeba mordować całe domeny, by przywrócić nuanavack, robimy to. Bez względu na osobiste przekonania. Bo i nasza ame musi mieć taką równowagę wewnętrzną by być tym, czym być miała zawsze.
Znów odwróciła się w stronę okna.
- Rozumiecie. A teraz, wybaczcie, muszę na chwilę wyjść. Porozmawiać ze Skórowcami o tobie, Vincencie. I mam jeszcze jedną prośbę. Przez wzgląd na to, kim jestem, nigdy, przenigdy więcej nie wspominaj przy mnie o tym, że niesiesz w swojej krwi spuściznę władcy Domeny Księżycowych Wzgórz. Ani o tej domenie.
Skierowała się do wyjścia miękkimi, kocimi, niesłyszalnymi krokami. Jak polująca pantera.
Vincent skinął głową na słowa elfki. Poczekał aż ona wyjdzie i odezwał się do Duncan.
- Nie kupuję tego. Tej całej równowagi i harmonii. Mordowania wsi i siadania choroby bo inaczej naruszy to równowagę. Nie kupuję ideologii zdolnej do czegoś takiego. Nie zrozum mnie źle Duncan, nie mam jakiegoś ciśnienia na zostanie Wielkim Władcą. Zastanawiam jednak czy Twoja towarzyszka ma pełen ogląd sytuacji. Bo ja z całą pewnością go nie mam a za każdym razem gdy prosze kogoś o wyjaśnienia używa on więcej metafor niż ja puszczając bajerę. Korci mnie by zdobyć więcej informacji a dopiero wtedy podjąć decyzje o tym co dalej. Wieść normalny żywot w Londynie jak radzą mi wszyscy czy próbować odbudować Domenę Księżycowych Wzgórz. No i tak zwyczajnie, po męśku mam ochotę dorwać tego Rasinara i urwać mu łeb. Nie za masakrę jakiej się kiedyś dopuścił a za zrzucenie mnie z mostu.
Spojrzal prosto w twarz szkota i odezwał się do niego pełnym mianem, naśladując jego styl mówienia. Nie było w tym jednak szyderstwa a sama powaga.
- Doradź mi Duncanie Sinclair z Szkocji, Strażniku Muru. Do tej pory Twój osąd sytuacji był znacznie trafniejszy niż mój.

- Tu jest fairyland, ma swoją własna, pokręconą logikę. Nie musisz tego kupować, wystarczy że to uszanujesz. Na Murze są niezbyt religijni prezbiterianie, w Londynie muzułmanie i ateiści, a w Mglistej Wieży sithe. Z tą dziewczyną spędziłem prawie rok, wiem, że można ufać jej osądom, bo nieraz ocaliły mi dupę. - Strażnik na chwilę zamilkł, rozważając odpowiedź na zasadnicze pytanie Londyńczyka. - Nie znam historii Księżycowych Wzgórz, ale jeśli dobrze zrozumiałem to o czym mówiliście, to wymarła i przeklęta kraina, fakt że staniesz się jej władcą zapewne niewiele zmieni w tej kwestii, poza tym, że będziesz miał fajnie brzmiący tytuł i narobisz sobie potężnych wrogów. Chcesz mojej rady, oto ona i pamiętaj że mówi ci to rodowity Szkot: Nie każdy spadek warto przyjmować, a ten wydaje się obciążony hipoteką, która zrujnuje nie tylko ciebie ale i wnuki twoich wnuków, jeśli pożyjesz dość długo, by się ich dorobić.
Vincent skinął głową i napił się ponownie. Zwykle mógł wlać w siebie naprawdę sporo piwa, teraz jednak osłabiony ostatnimi przeżyciami był już lekko podchmielony. To plus towarzystwo dawnego towarzysza broni rozwiązało mu język.
- Zdaję sobie z tego sprawę i… Na razie skupię się na dotarciu do Londynu. Obawiam się jednak Duncanie. I to w cholerę. Gubię się tutaj. Jestem prosty chłopak z Eastendu, drobny oszust i regulator nie żaden pieprzony bohater. Od kiedy zostałem posłany na akcję wszystko pieprzę. Najpierw nieudana akcja w barze, źle ją zaplanowaliśmy i Rzeźnik z Edynburga mógł zmasakrować zakładników. Potem próbowałem wodzić za nos Imrana, okantować władców Faerie i ich wyłapać. Znalazłem się w jakiejś norze. Uzurpacja… Nie powstrzymałem Nathana i Vannesy i trafiliśmy do niewoli skąd musieliście nas wyciągać. To ja powinienem się skapnąć, że coś nie gra. Ponoć kanciarza nie można okantować… Teraz ta sytuacja… Mogę uszanować ich religię a Twojej… towarzyszce nigdy nie zapomnę podwójnego uratowania życia. Słyszałeś jednak co uważa jej lud. Równowaga musi być zachowana. Szarość tutaj to mix czerni i bieli a nie niejednoznaczność moralna niektórych czynów. Jeżeli uzdrowiło się dziecko to musi ktoś zginąć. Tylko w skali makro. Jestem przyzwyczajony do świata blefu i noża, nie intryg i miecza. Do walki o siebie i swoich bliskich nie światy. Dla mnie stagnacja jest złem nie marsz do przodu, obojętnie przez ewolucję czy mutację. Nie pamiętam praktycznie czasu przed Fenomenem i jestem żywym dowodem na to, że można uznać za coś normalnego sąsiada zombi i barmana łaka. Komputer to dla mnie czarna magia a stawianie barier ochronnych w drzwiach to codzienność. Za pomocą zaklęć się leczy a w oddziałach szybkiego reagowania jest super szybki i silny kolo. Owszem świr, który morduje przemienia się w hybrydę owczarka niemieckiego i jakiegoś pieprzonego goryla a co czwartek ktoś próbuje zniszczyć świat. Ludzie na to narzekają, chcą cofnąć Fenomen ale nie widzą, że to nic złego. Tylko nowego. Boję się Duncan. Boję się, że paru elfów na wysokich stołkach stwierdzi, że do wyrównania ich karmy trzeba zniszczyć nasz świat. W końcu nie nazywa się Koszmarem czegoś co się lubi. A coś czego się obawia. Każdy niszczy swoje źródło strachu.

Duncan przez jakiś czas milczał, wpatrując się w drobinki kurzu tańczące w promieniu rozszczepionego światła wpadającego przez okno z grubego szkła. Gdy telepata skończył mówić, odwrócił majestatyczną, ptasią twarz w jego stronę.
- Vincencie Foksie, lubię cię człowieku, w walce na Bastionie Londyn okazałeś się godnym towarzyszem broni, ale... obawiam się, że pomyliłeś mnie z kimś, kogo to obchodzi, albo lubi debaty o filozofii i naturze wszechświata. Jeśli masz jakieś “ale” do wyznania mojej panny, omów ten problem z nią. Mój plan jest prosty: wrócić na Mur i użyć całej potęgi zdobytej w trakcie uzurpacji, żeby wyplenić fomory z Wysp Brytyjskich raz na zawsze. A potem osiedlić się w Thurso, na samej pieprzonej północy i resztę życia spędzić jak normalny człowiek utrzymując międzyrasowe gospodarstwo domowe z uczciwego handlu bronią i heroiną.

- Źle mnie zrozumiałeś. - Vini uniósł w obronnym geście ręce. - Nie mam nic do niej. Niepokoi mnie tylko ten świat. Ich plany. Co do Twojej partnernki to jestem jej cholernie wdzieczny. Nic więcej. Nie uważasz jednak, że te filozoficzne debaty mają sens? Popatrz. Zniknęliśmy mniej więcej w tym samym czasie. Ja odczułem to jako dwa tygodnie, Ty rok. Ile nas nie było? Dzień, miesiąc, rok? Jak to potraktowali nasi przełożeni? Dostaliśmy moc i raptem znikam na niewiadomo ile. Jeżeli posądzili nas o przejście na drugą stronę to może nas czekać ołowiany komitet powitalny. A to może utrudnić założenie Twojego gospodarstwa czy mój powrót na stare śmieci.

- Będziemy się martwić, gdy wrócimy na swoją stronę tęczy. Tam jest nasze miejsce. Jeśli Londyńskim specsłużbom nie spodoba się twoja nowa, czarodziejska morda i fakt, że nie przybiłeś karty o ósmej rano przez parę tygodni, wpadnij na północ, tam nikt nie wybrzydza, jak długo jesteś przydatny w walce.

- Dzięki.
Fox uniósl dzban opróżniając go.
- Wstyd. Trochę piwa a już mi w głowie szumi. Idę zregenerować się. Daj mi znać jak będziemy mieli wyruszać.

- Jasne. Jeśli nie znajdę cię tutaj poszukam na targowisku. - Szkot zanosząc się tubalnym śmiechem, również podniósł się z siedziska. Do powrotu Lunaviel postanowił się skupić na uzupełnieniu zapasów przed dalszą podróżą.
 
__________________
Show must go on!
Gryf jest offline  
Stary 18-01-2015, 19:36   #49
 
killinger's Avatar
 
Reputacja: 1 killinger ma wspaniałą reputacjękillinger ma wspaniałą reputacjękillinger ma wspaniałą reputacjękillinger ma wspaniałą reputacjękillinger ma wspaniałą reputacjękillinger ma wspaniałą reputacjękillinger ma wspaniałą reputacjękillinger ma wspaniałą reputacjękillinger ma wspaniałą reputacjękillinger ma wspaniałą reputacjękillinger ma wspaniałą reputację
Popił solidnie. Przyszłość zapowiadała się co najmniej zachęcająco. Co prawda do końca nie mógł wierzyć w zgodną współpracę Virgillo, ale złodziejaszek nie był głupcem. Morris dawał mu szansę, alternatywę dla pełnego lęku życia zbiega. Byłoby po prostu głupstwem z jego strony przepuszczenie okazji na wyzerowanie przeszłości. Mimo swej podejrzliwości ojczulek wyczuwał, że Vince zwyczajnie uchwyci się tej szansy i będzie współpracował.

Odrzucił kołdrę, odsłaniając chude, żylaste ciało. Męskość smutno zadyndała między udami. Mo spojrzał z pewnym zainteresowaniem na swe klejnoty. Ponure przejścia z sierocińca i późniejszych miejsc pobytu, uczyniły go aseksualnym. Nie odczuwał pożądania, choć rozumiał i potrafił docenić kobiece piękno. Na przykład obcisłe kombinezony noszone przez Sirene, sposób w jaki stawiała swe długie nogi o szczupłych udach… Kurwa…Co się dzieje! Nieużywany fragment ciała stwardniał jak młot Thora. Morrisowi odebrało mowę. To żyje? W dodatku budzi się na wyobrażenie twardej i bezwzględnej, choć niezaprzeczalnie ślicznej wampirzycy? Przypomniał sobie okrzyki uliczników, jakimi obrzucili go maszerującego w towarzystwie smukłej Sirene. “Jebacz wampirów”. Czy to byłoby aż tak paskudne?

Nie kuś mnie Frejo i Frejrze, nie mam mnie Loki, nie podsuwaj obrazów Nanno. To zdechlaczka, bezwzględny wróg rodzaju ludzkiego. Zimna, wściekła morderczyni. Pijawka. A jakie ma cudne biodra… Tfu, splunął w kąt i szybko ubrał się w jeansy i znoszoną sztruksową marynarkę w ulubionym ciemnoszarym kolorze. Dopinając guziki lekko prążkowanej, ciemno wrzosowej koszuli zerknął w lustro i zastanowił się przelotnie, czy mógłby podobać się kobietom. Nigdy nie zaryzykował zbliżenia, seks kojarzył mu się w zasadzie tylko z piekielnym bólem dupy, dlatego unikał go jak ognia, a pederastów uważał za gorszych nawet niż wampiry. Teraz pozwalał sobie na nieśmiałe odbieganie od narzuconych sobie norm życiowych. Czyżby winę ponosiła perspektywa uniewinnienia w Szkocji i szansa na spokojne, beztroskie niemal życie w Londynie? Zbeształ się po cichu, nazywając niepoprawnym marzycielem. Na wszelki wypadek jednak gładko ogolił policzki i podbródek, skropił resztką bossa i wyskoczył pobuszować po okolicznych sklepach.

Kram Ichcaka Browna znów kusił promocją. Koszerna wieprzowina z równin Sussexu - cena godna podniebienia prawdziwego smakosza. Cwany Żydek pewnie sprzedawał psie polędwiczki, ale mimo to warto spróbować.
- Shalom panie Brown. Ta wieprzowinka to naprawdę miała ryjek przed śmiercią?
- A gdzie tam chłopcze, sam nie mam pojęcia co to za mięcho. Business is business, tak że nie zadaję pytań. Mam za to całkiem świeżą koninę, mój kuzyn ma układy na torze Kempton Park, padł im tam jakiś trzylatek, skręcił kark na żywopłocie. Co miało się marnować. Czyste, zdrowe mięso dobrze karmionego challengera.
- Odbiorę wracając, niech mi pan zapakuje dwie porcje, takie jak dla siebie samego by pan wziął.
- Ma się rozumieć, sąsiedzie, ma się rozumieć. Niech twe ścieżki prostuje Pan Wszechmogący, chociaż pan jesteś heretyk. Zona kazała pana zaprosić w niedzielę na kawę. Przyjeżdża jej kuzyneczka z Luton, piękna może nieszczególnie, ale za to jej papa ma spore udziały w manufakturach w Manchesterze. Dobra partia, bardzo dobra. I wcale nie za pobożna, z taką podokazuje pan do woli, zaręczam
- uśmiech starego handlarza był tak nieprzyzwoicie przymilny, że aż odrzucał Morrisa. Leaf od razu wyczuł, że panienka z Luton to jakiś paskudny maszkaron, skoro musi szukać męża poza swoim miastem, mimo niezłego posagu.
- W niedzielę akurat nie dam rady, w sobotę po południu mam umówione wypędzanie nieumarłego, pewnie zejdzie mi trochę. Niech pan przeprosi żonę.
Wychodząc rzucił niby od niechcenia:
- A może państwo mnie odwiedzicie w tygodniu? W piątek może, przed szabasem jeszcze? Będzie moja narzeczona, chętnie was sobie przedstawię, przyjacielu.
- Touche -
pan Brown zaśmiał się tubalnie. Przekażę mojej Racheli, że wymknął się pan z jej sieci. Poklepał Leafa po ramieniu, z uznaniem przyjmując jego wyjaśnienia - A koninkę sam powykrawam, będzie idealna, mój drogi chłopcze!

Zadowolony z uniknięcia niezręcznego spotkania, wstąpił do małego sklepiku kolonialnego. Kupił paczkę herbaty z listków orange, świeży egzemplarz Dead Timesa, oraz za piekielne pieniądze mały flakonik wody Kenzo. Wracając odebrał mięso od nadal uśmiechniętego starszego Zyda, odwiedził też warzywniak na rogu i sklep z akloholem, celem uzupełnienia zapasów piwa. Dziwna sprawa, ale piwo smakuje zdecydowanie lepiej niż kiedyś. Upadek wysoko zaawansowanych gałęzi przemysłu, w tym chemicznego, spowodował że piwo wróciło do korzeni. Warzone z wody i jęczmiennego słodu odzyskało klasę i smak. Choć szczerze mówiąc mniej smaczne też by pijał i basta.

Wbiegł raźnie po schodach, przywitał się z panią Keane, starą zołzą spod trójki, po czym zasiadł w fotelu i z wielką czcią otworzył zatyczkę najlepszego portera Fullersa. Ciemna słodko-gorzka struga wypłukała resztki zmęczenia wczorajszym pijaństwem, ukoiła łagodnie i wprawiła w leniwy, kontemplacyjny nastrój. Prewencyjnie, by nie dać myślom gonić ku wspaniale wypukłym, sprężystym pośladkom Sirene, wziął w garść gazetę. Dead Times, jako jedyny może dziennik w Anglii utrzymywał korespondentów na całym niemal świecie. Mimo problemów z komunikacją, był najlepszym źródłem wiedzy o ludzkim uniwersum. Przejrzał nagłówki.
“Spółka Heliografy Marxa ukończyła budowę wież w pasie od Szkocji do Calais. Rewolucja w pewnym przesyłaniu wiadomości”
“Kaiser Wolfgang, władca bawarskich wilków, wypowiedział wojnę Kanclerzowi Bachmannowi z Nowych Prus. Prusacy ogłaszają zaciąg najemników do polowań na wilki. Doświadczenie niewymagane”
“Konsorcjum Dżinów wznawia wydobycie ropy na Bliskim Wschodzie. 20 milionów zabitych mudżahedinów nazywa nieuniknionymi kosztami operacyjnymi”
“Papież z Awinionu, Jan XXIX promuje nowy modlitwofon, Sagem Cruiser. Chińczycy odpowiadają, że nic nie skopiowali, a ich Huawei Mao, oparty o transmisję bazująca na warstwie wiary taoistycznej, ma lepszy zasięg”
“Drugi Korpus Golemów Glinianych im.Jicchaka Rabina pacyfikuje przedmieścia Kairu”
“Wilkołaki Donieckie atakują granice Rzeczpospolitej Nowego Narodu Wybranego, Hetman Wielki Koronny Tomasz Siemoniak odbija Lwów i Kijów, fundamentaliści katoliccy wpisani do księgi rekordów Guinessa, dzięki wbiciu na pal 50000 więźniów w jeden weekend”


Nudy. Nic nowego. Zerknął na zegarek. Zbliża się południe. Zaraz okaże się, czy Virgillo ma naprawdę zamiar współpracować.

Dzwonek telefonu nie odezwał się, ale ciszę przerwało stukanie do drzwi. Młody oberwaniec w zawadiacko przekrzywionej czapce, promieniał szczęściem, kiedy w jego dłoni pojawiła się jako zapłata niewielka mosiężna moneta, z dziwnym smokiem na rewersie i twarzą zmarłej i zmartwychwstałej królowej. Nagroda za dostarczenie przesyłki faktycznie była iście królewską.
Wiadomość wyglądała na ważną, nie było w niej może nuty panicznej potrzeby, zdołał więc jeszcze przed wyjściem starannie zawiązać krawat i wrzucić w kieszenie nieco najpotrzebniejszych w pracy drobiazgów.
Riksza w idiotycznie pomarańczowym kolorze sunęła gładko ulicami odmienionego Londynu. Odmienionego, ale coraz bardziej swojskiego. Potężna metropolia nabierała teraz lekko rustykalnego charakteru, widywało się zielniki na oknach, drewniane szyldy rzemieślników zastępowały już gdzie niegdzie dawne krzykliwe neony. Ludzie nosili coraz mniej wyszukane ubrania, jedli prostsze potrawy, z konieczności mniej korzystali z techniki i zaawansowanych technologii. Zasrany powrót do korzeni zafundował ludzkości psikus Fenomenu.

Półgodzinna podróż pozwoliła zrelaksować się, wyciszyć. Było to bardzo potrzebne, jak się okazało. Dom przy Ebury 188 okazał się być jakąś obłąkaną rzeźnią. Jednocześnie był też krachem solidnych z pozoru planów o normalizacji i rozgrzeszeniu w Szkocji.
Minął Sirene, która otworzyła na jego pukanie. W krwawej scenerii, z błyszczącymi porządliwie oczyma wyglądała na tyle nieludzko i niebezpiecznie, że wyleczył się chwilowo z rojeń o karesach adresowanych do wampirzego serducha. Martwego i nieludzko zimnego. Tak zdechłego, jak cały wystrój domu.

- Ten młody to Artur. Sługa Kantyka. Miał obserwować Virgillo. Dwójka starszych ludzi to Teresa i Adam Knightston. Właściciele sklepu z talizmanami tuż przed domem. Mieszkanie miało mocne ochrony.

Zgodził się z oceną Sirene. Zabezpieczenia były solidnie wykonane, z pewnym kunsztem nawet, wplatały w osnowę całunu zarówno silne czary strażnicze, jak i liczne pułapki dla mniej doświadczonych agresorów. Blokady funkcjonowały na wielu poziomach, a kiedy wsłuchał się w nie, zdumiała go różnorodność rodzajów ochrony. Widocznie państwo Knightson nie tylko znali się na rzeczy, nie tylko zatrudnili dobrych fachowców, ale też ciągle rozwijali osłony, mając do dyspozycji całkiem szeroki wachlarz gadżetów rodem ze swego sklepu.

Ich śmierć, nieprzypadkowa zapewne, obeszła Morrisa w stopniu znikomym. Krew na ścianach, suficie nawet, brutalność sprawcy, niejasne okoliczności - wszystko to znaczyło tyle co nic. Leaf patrzył na spokojną, bladą twarz Virgillo, mętniejące oczy wpatrywały się w jakieś niezrozumiałe śmiertelnikom obszary rzeczywistości. A może gapiły się tylko na elegancki komplet chińskiej porcelany na kredensie, której śnieżna biel niesmacznie zbrukana została maźnięciami purpurowych zacieków?
Wnętrze gardzieli Vince’a pokryte było krwawą pianą. Nie zginął od razu, mimo że cios wyrwał mu praktycznie krtań. Dusił się, oszalały pewnie z bólu i strachu. A może pijany nienawiścią usiłował jeszcze dopaść napastnika, mimo że byłaby to ostania czynność w życiu rudzielca? Morris pomyślał, że on sam na pewno by tak zrobił. Wykorzystałby ból i gniew, by jak najbardziej zaszkodzić mordercy. Wykorzystałby każdą okazję, do tego, by nie odejść bezwolnie, jak owieczka w rzeźni. Virgillo nie był twardzielem, ale miał charakter, miał jaja. Niestety nie zostawił żadnej wskazówki.

Pochylił się nad zwłokami. Przymknął powieki, zimne i ciężkie, spuszczając zasłonę mroku na puste zwierciadła duszy Vincenta Rehagillo, człowieka który miał mu dać odkupienie, a dostarczył jedynie kłopotów.
Wsłuchał się w całun, otworzył się i dostroił do muzyki sfer. Liczne obce talizmany, pochodzące z innych niż ludzki światów, fałszywymi nutami przypominały o swej nieskutecznej roli, o tym że nie potrafiły powstrzymać mordu w tym bezpiecznym na pozór pomieszczeniu.

Całun mruczał, niskim tonem spasionego kocura. Coś wyplątywało się ze zwojów mocy, coś pożądało nowego życia. Coś, a za chwile pewnie ktoś, zdezorientowany, lecz możliwe że silny i niestabilny emocjonalnie zawita na scenę zbrodni. Nadchodzacy nekrobyt miał kluczowe znaczenie w planie rodzącym się w głowie Morrisa.

- Wyczułeś coś, duszołapie? - zapytała Sirene nieco wytrącając Morrisa z koncentracji.
Całun zadrżał, zafalował, istota zbliżała się do nich coraz bardziej, była coraz bliżej. Reaktywacja Martwych następowała w różnych odstępach czasu po śmierci. Niekiedy były to minuty, niekiedy tygodnie, a nawet lata. Nie było reguły i nikt, zupełnie nikt, nie potrafił wyjaśnić tego fenomenu. Najwyraźniej ten powrót miał być szybki.

- Tak, moja droga. Figielki całunu zaraz podeślą nam ekpresową przesyłkę z zaświatów. Cholera wie, co to za przybłęda, pewnie nie jeden z waszych. Mimo to proponuję zachować ostrożność, ci ludzie - tu Morris wskazał na zwłoki starszego małżeństwa - mieli styczność z rozmaitymi pierwiastkami mocy, ciężko ocenić co w nich wlezie po śmierci.

Dawny świat dawał jedno, czego obecne czasy zupełnie nie znają. Pewność losu. Przeznaczeniem każdego organizmu jest kraniec procesów komórkowych, nie ma taryfy ulgowej, czy dla bogatych, czy biednych. Faktem jest starzenie i powolne obumieranie. Nagle przychodzi Zmiana i wszystko co pewne, umyka w popłochu przed nowymi prawidłami Matki Natury. Stosownie byłoby raczej powiedzieć - Matki Wynaturzeń. Wszystko co człowiek wiedział o biochemii, o źródłach mikroładunków elektrycznych wprawiających nas w ruch, nadających moc działania, wszystko co pompowali nam w głowy uczeni, fizjologowie, nawet zakichani dietetycy, w jednej chwili stało się anachronizmem. Tak oto Cud Zycia, rozmienił się na drobne cuda egzystencji nieumarłych. Zabobon okazał się być po prostu reminiscencją zapomnianej ludowej wiedzy, niemożliwe ziszczało się na oczach zdumionych świadków, śmierć przestała być ostatecznością. Kościoły oszalały, wierni przestawali, lub zaczynali wierzyć na nowo, żywi wpadali w histerię, lub poddawali negacji to co podsuwały im oczy, reagowali gniewem, agresją, frustracją czy lękiem. Tylko zmarli z właściwą sobie beztroską wracali i powiększali szeregi mieszkańców planety. W zasadzie, żeby nie ponowne zmiany związane z Faerie, to ludzkość zdałaby egzamin z asymilacji na solidną trójkę, układając nowy ład, kodyfikując nowe prawa, socjalizując to na co nie miała wpływu.

Morris nie raz i nie dwa, choć nieprzesadnie często ocierał się o miejsca wskrzeszeń. Nigdy jednak nie był bezpośrednim świadkiem tak świeżej przemiany, tak bliskiej i tak dobrze widocznej. Ciekawość wzięła górę nad przestrachem. Gestem dłoni, jednoznacznym i władczym odsunął otoczenie od sprawy. To jego domena, jego powołanie i wybór.

Czerwony olejowy marker znalazł się w jego dłoni, niczym napędzany wolą mistrza telekinezy. Stanął w rozkroku, oparł ręce na biodrach i zaintonował coś pośredniego między monologiem teatralnym, a zaśpiewem barbarzyńskiego szamana.

Jednooki mroźny panie
Któryś nauczył nas pić i zabijać
Któremu poświęcamy każdą kroplę nibdh
W imię którego przelewamy każdą kroplę juchy
Ześlij ku mnie Valkirie
Dziewice widzące, z podpowiedzią
Bo sam widzisz, że mam tu niezłe szambo
amen


- Ona. Prawie na pewno nie duch - rzucił za plecy informacyjnym tonem po krótkiej jak mrugnięcie chwili poznania. Mentalny flash był mocny, oślepiający, tak jasny i bezpośredni że aż podejrzany w swej wymowie. Odyn chyba naprawdę polubił ojczulka Leifa, bo darzył mu szczególnie ostatnimi czasy.

Bez większych ceregieli, nogą, nie bacząc na zbrukanie nubukowego lica pantofla, odsunął trzy trupy, robiąc nieco przestrzeni wokół pani Knightson. Pochylił się i pewnymi ruchami dłoni pokrywał markerowym tuszem owalny obszar wokół zwłok. Nie uważał tego za konieczne, ale ponieważ znamion stuprocentowej pewności nie noszą już żadne sprawy dzisiejszego świata, wolał nie zaniedbać środków ostrożności.
Dekorował jajowate pole girlandami niedokreślonego rodzaju, na poły geometrycznymi, po części roślinnymi. Spokojnie, metodycznie rysował, dopieszczając wzory, układając z nich wiążące mocą pętle, raniące , odstraszające girlandy, groteskowo prymitywne kanciaste zakazy. Jak zwykle, gdy pracował niespiesznie, całość coraz bardziej przypominała doskonałe w swej formie dzieło sztuki. Abstrakcja rodziła w mozolnym procesie coś niebanalnego, odwołującego się do atawistycznych pokładów jestestwa, do niezgłębionych rozpadlin podświadomości. Patrzący na ten wzór czuł spokój, czuł słony powiew bryzy rozbijającej pieniste bałwany o dziób drakkara, czuł niezwyciężoną furię zwycięzcy, czuł obietnicę i groźbę. Zdechlak jednak tego nie rejestrował, złapany w pułapkę magicznych sztuczek bezcielesny nie upajał się prymitywnym pięknem przekazu, a reagował na rozkaz i powstrzymywał się od zakazanych działań. Tylko temu służył krąg, choć ojczulek mimo skupienia zarejestrował pełne zainteresowania spojrzenie Sirene. Nieświadomie wciągnął brzuch, spiął mięśnie karku i barków. Bardzo, bardzo mocno odczuł zew lędźwi, nienaturalny, bo skierowany ku istocie z definicji sterylnej, a to co nie niesie prokreacji, nie jest przecież wpisane w naturę człowieka. No, chyba że sodomity, tfu, tfu, tfu…
I fangbangera… Tfu?

Obiekt mięsny numer cztery, ex-pani Knightson, delikatnie drgnął. Odyn dał dobry cynk, chwała wam, pradawni bogowie!
Skóra widoczna na przedramionach, dekolcie i twarzy, a także półskryta grubą warstwą lycry cielistych pończoch, starzała się w oka mgnieniu. Może nie, nie starzała. Raczej w szaleńczym tempie dostawała ogromnych pokładów cellulitu. Wiotczenie, rozciąganie się, puchlizna, oraz towarzyszący temu coraz bardziej wyczuwalny zapach dojrzałego sera dowodziły zmian jakim poddawane było ciało, zmieniające zupełnie metabolizm i wszelkie dotychczasowe zasady funkcjonowania. Pod skórą pracowały mięśnie. Pracowały jednak w jakiś chaotyczny sposób, Morris nie mógł oprzeć się wrażeniu, że poszczególne włókna, całe pasma w zasadzie, nie potrafią dogadać się z innymi włóknami mięśniowymi. Dodatkowo to co u człowieka potrafi się jedynie kurczyć, tu ewidentnie umiało się także rozciągać. Zapach sera nasilał się, to już nie łagodny camembert, czuło się wytrawnego roqueforta.
Delikatne z początku ruchy łączyły się powoli w pewien rodzaj skoordynowanych drgań, niezbornych, ale w wyczuwalnym metrum. Amplituda owych podskoków, skurczy i rozprężeń, zwiększała się, narastała skala kinetycznej pracy kończyn. Do paskudnego danse macabre dołączył tułów. Wielkie, obwisłe piersi podskakiwały nieśmiało na napinającej się klatce piersiowej. Zionąca niesympatycznym odorem dziura rozciągająca się od pępka do krocza, uwalniająca przez podarte warstwy błon jelita, przechodziła kolejne, znamienne przeobrażenie. Z prędkością dawnych odrzutowców zmieniała się treść żołądka oraz zawartość jelit. Ginąca bezpowrotnie probiotyczna czeredka wesołych bakterii, obumierających w trupich wydzielinach, które zastąpią kwas żołądkowy, nadymała wszelkie fragmenty szczelnych jeszcze, mimo rozdarcia warstw brzusznych, kiszek. Cienkie jelito wyglądało w tej dziurze jak poruszająca się leniwie glista.
Pani Knightson pierdnęła donośnie, poprawiła to wesołym staccato kilku kolejnych, serią wypuszczonych bąków i jakby zawstydzona zamarła na chwilę w bezruchu.
Brzegi rany ropiały przez chwilę, pokrywały się śluzem, po czym czerniały, jak po kauteryzacji. Och nie, nie nastąpił żaden cud zasklepienia, zwyczajnie tkanki obumarły, uschły,a jelita wyrzuciły sporo treści. Naturalny proces oczyszczenia, coś w rodzaju mumifikacji, tyle że bez użycia jakichkolwiek zewnętrzych odczynników.
Ojczulek nawet ucieszył się, że gnilny serowy zapaszek w rodzaju blue stiltona, czy mocnego brie, tłumi woń srającego truposza. Choć to maskowanie za wiele nie pomagało. Morris ze wstrętem powstał i otworzył okno.
Nie bał się już, widać było wyraźnie, że Fenomen podrzucił im po prostu zombie. Zwykłego, tępego mięsopożeracza, któremu on nie pozwoli się zghulizować, którego wyciśnie jak cytrynę, szukając każdego skrawka wiedzy, jaki może się okazać pomocnym w sprawie zabójstwa Virgillo.
Wyciągnął paczkę fabrycznie pakowanych marlboro. Zachęcającym gestem wysunął ją w kierunku Sirene, z ciekawością obserwującą ponownie tańczącą na podłodze kupę mięsa. Zapalił sam, wampirzyca nie była zainteresowana. Zombie cuchnął coraz mocniej, nieznośny zapach stinkin’ bishopa atakujący nozdrza dowodził krańcowej fazy przemiany, kiedy to wszelkie gruczoły dokrewne gniją, usychają lub rozkładają się narządy zbędne w nowym procesie przemiany materii, a potworny ból, ostatnie wspomnienie prawdziwego życia rozsadza resztką impulsów elektrycznych synapsy mózgu. Puścił kółeczko dymu w stronę zwłok.

Wszystko to działo się w akompaniamencie przerażającego bulgotania, poświstywania wyciskającego resztki powietrza z pęcherzyków płucnych, i zawodzenia na wpół już ożywionego zombie.

W ostatnim akcie wszelakie miazmaty organizmu torują sobie drogę porami skóry i naturalnymi otworami ciała, a zombiaczek otwiera dzikie, nieprzytomne ślepia i kłapie paszczęką. Pierwotny instynkt każe mu zaraz poszukać czegoś do jedzenia. Dlatego Morris bez ceregieli kopie starszą panią w żebra, tłumacząc łagodnie, co piorunująco kontrastuje z mocnym i celnie wymierzonym ciosem pantofla.

- Spokojnie pani Knightson, miała pani wypadek, ale już jest OK, jest pani wśród przyjaciół. Proszę leżeć i się nie ruszać, powiem kiedy wolno już będzie pani wstać.

Pożółkłe ślepia z wściekłością wpatrują się w ojczulka Leifa, zęby kłapią kilkakrotnie, lecz jakaś część mózgu, duszy, czy systemu operacyjnego zaszytego w genomie, tonizuje zwierzęce zachowania. Widać rodzącą się świadomość, na pewno odmienną od tej poprzedniej. To naturalne, że mózg zdechlaka pracuje inaczej. W zasadzie to funkcje móżdżku ograniczone są w stopniu znaczącym, na szczęście w wypadku ożywieńca na podłodze, nadbudowa ssacza od razu przejęła władzę nad pierwotnym, gadzim trzonem mózgowym. Rokuje to nadzieje, głównie z racji na bardzo krótki czas od pierwszej śmierci, że powrót okaże się łaskawy dla pani Knightson, że będzie ona w maksymalnym stopniu człowiekiem. Przy uwzględnieniu nowych okoliczności naturalnie.

- Jestem Morris, nie znaliśmy się wcześniej, ale łączą nas pewne sprawy. Dobrze się pani czuje? Niech się pani skupi - jak pani na imię, pani Knightson?

Coraz przytomniejsze spojrzenie dowodziło, że aż nazbyt ludzka zombiaczka może zaraz popaść w szał lub histerię, gdy odkryje swe położenie. Mimo wszystko, miała szczęście. Prawdopodobnie wystarczą korekty, a nie całkowita zmiana stylu życia. Nadal będzie w jakiejś części sobą. Chyba, bo przecież z postfenomenalnymi cudami nic nie jest pewne.

Owionięta aromatem całej deski serów pani Knightson wychrypiała coś niezrozumiałego. Krtań nadal ściśnięta stężeniem pośmiertnym potrzebowała chwili na rozluźnienie.

- Proszę pani? Czy rozumie pani co do niej mówię?
- Eeeeh
- jęknęła kobieta spoglądając na Morrisa jak ktoś, kto dopiero wybudził się ze śpiączki. - K...kim pan jest?

Mówiła powoli, jakby dopiero uczyła się słów na nowo.

- Gdzie jest ten .... Oh Boże!

Zaczęła płakać. Normalnie, po ludzku.

Łzy są niezwykle wyraźną wskazówką. Oznaczają emocje, a więc posiadanie wyższych uczuć, dowodzą myślenia abstrakcyjnego. Po ludzku mówiąc - są niezwykle ludzkie. Morris pożałował niemal natychmiast uderzenia, zrobiło mu się głupio, ale po chwili udało mu się przekonać samego siebie, że pani Teresa odeszła. Ten jej kawałek który pozostał, to wynaturzenie wiernie imitujące człowieka, a nie sam człowiek. Co z tego jednak, skoro pani Knightson nie znał za życia, a ta istota na ziemi zachowuje się jak przerażona kobieta, może i różna niż pierwowzór, ale z cała pewnością nie dość odrażająca i obca by nie widzieć w niej normalności.

- Bardzo mi przykro, proszę pani. Doszło do strasznej tragedii. Pani i przyjaciele zostaliście napadnięci, tylko pani dostała drugą szansę, pozostali odeszli. Czy chce pani zostać sama, by się pozbierać? Wolałbym pani towarzyszyć, by nie stało się znowu coś złego. Czy może pani o tym mi opowiedzieć? O tym co was spotkało? Chcę by wymierzono sprawiedliwość. Chy pani też chce sprawiedliwości? Czy chce pani ukarać zabójce męża?

Spojrzała lekko nieprzytomnie.

- To niemożliwe. Przecież mieliśmy błogosławieństwo. Drogę na drugą stronę. Nie mieliśmy wracać!

Ostatnie słowa wywrzeszczała gniewnie.

- Nie ... tak ... miało ... być. Ten ... popapraniec ... ten rudy .... popapraniec! To jego wina!

- Oszukał was? Poniósł karę, ale muszę wiedzieć co zrobił, o jakim błogosławieństwie pani mówi? Chcę pomóc, ale muszę wszystko sobie poukładać. Czy pomoże mi pani? Czy dla siebie samej i dla zacnego męża może pani opowiedzieć mi co się stało?

Wzięła głęboki oddech a potem, niespodziewanie i z furią rzuciła się w stronę Leafa. Szybko, jak ogarniety dziką pasją człowiek. Dość szybko, by dopaść zaskoczonego egzorcystę, niezbyt szybko by prześcignąć wampira nowej krwi.
Sirene przechwyciła biegnącą zombiaczkę w pół kroku i z całą wampirzą siłą cisnęła nią o ścianę. Kobiecina huknęła w nią z mocą, od której posypał się tynk i pojawiło wgłębienie i siadła zaskoczona na ziemi.
Sirene wysunęła kły z sykiem.
- Rush go khurwha sthara phykwho a she dohigrahsz - powiedziała niewyrażnie a potem znów showała zęby.
- Powiedz wszystko co wiesz, albo, przysięgam, wyrwę ci nogi ze zdechłej dupy i tak zostawię, byś zgniła, zdewociała zdechlaczko. Rozumiesz. Pan grzecznie pyta, ty grzecznie odpowiadasz. A potem spróbujemy jakoś pomóc ci w twojej nowej egzystencji. Uwierz mi. Wiem, przez co przechodzisz. Dla mnie też powrót jako wampir był sporym zaskoczeniem. Jak to się mówi. Myślałam, że raz w dupę to nie pedał. Jedno ukąszenie z ciekawości i ot, proszę. To co? Jeszcze raz?
Kobieta pokiwała głową. Sirene spojrzała na Morrisa.

Zawsze widząc wampira w akcji, odczuwał potężny dreszcz strachu. Rozmyte, ledwie wychwytywalne ludzkim okiem smugi powidoku po niezwykłej szybkości krwiopijcy. Tak przerażająco skuteczne, tak zdecydowanie lepsze niż u normalnego człowieka. Bogom dzięki, że wampiry mają mnóstwo ograniczeń, inaczej stałyby się bezwarunkowymi panami wszelkiego stworzenia, samiutkim szczytem łańcucha pokarmowego.

Odetchnął głęboko. Spojrzał na Sirene. Fascynowała go i przerażała. Wykrój pełnych ust zmieniony kłami nadal był pociągający. Przełamane mocnymi akcentami subtelne kształty warg zmysłowo drgały z emocji.
Skłonił się niemal do pasa, pod wrażeniem jej czujności, przydatności, ale przy okazji mógł sobie bezkarnie podziwiać dolne partie sprężystego ciała wampirzycy.

- Pani Knightson, bardzo proszę… przechodzi pani trudne chwile, ale muszę być niedelikatny. Jakie błogosławieństwo załatwił wam Rehagillo? Jaki rytuał miał wam zapewnić spokojne odejście? Sami zdecydowaliście o zakończeniu życia, skuszeni namowami i mocą błogosławieństwa? Muszę to wiedzieć, by zrozumieć i podjąć dalsze działania. Pomogę pani się zemścić. Czy nie jest to wystarczającym motywem? Czy nie warto znaleźć tego, kto odpowiada za pani obecne położenie?

Po namyśle dodał jeszcze jedno pytanie.

- Na dobry początek, co pani pamięta z waszego spotkania? - uśmiechnął się zachęcająco, starając się nie patrzeć na niekompletne wypełnienie warstw brzusznych, nie zwracać uwagi na idiotyczny smród przekształconej kobiety, starając się nie okazać obrzydzenia, uprzedzeń, niechęci. Starsza kobieta irytowała go. Rozumiał w jakiejś części, jak potwornie mogła się czuć, ale w zasadzie miał to gdzieś. Potrzebował wiedzy, szybko i w pełnej formie. Zauważył stojące na szafie żelazko. Wiedział, że zombiaczka wychwyciła jego spojrzenie w tym kierunku. Pozwolił jej przetrawić nadchodzące konsekwencje braku współpracy.

Sięgnął ku niej mocami ojczulka. Starał się wlać w roztrzęsiony, rozbity totalnie umysł jakieś iskry spokoju. Sprawa przypominała oczyszczanie z brudu wojskowych koszar szczoteczką do zębów. Niby się da, ale nie chce się próbować. Mimo to spiął się, przymknął oczy i po omacku wygładzał ostre krawędzie emocjonalnej amplitudy rozpaczy i gniewu w jej głowie. Ciągle była na tyle ludzka, że wierzył w skuteczność takiego wsparcia. Pot wystąpił mu na czoło, ale zdało mu się, że napięte mięśnie twarzy przesłuchiwanej umarlaczki lekko wiotczeją. Nadzieja pojawiła się w sercu Morrisa, choć czasem uważał, że żadnego serca nie ma.
 
__________________
Pусский военный корабль, иди нахуй
killinger jest offline  
Stary 18-01-2015, 23:39   #50
 
Efcia's Avatar
 
Reputacja: 1 Efcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputację
Zimno wiosennej nocy uderzyło w Vannessę i otrzeźwiło ją. Przez chwilę stała zabawiając się wypuszczaniem obłoków pary z ust. Chyba czekała aż autobus odjedzie, a ona zostanie sama w spokojnym, pogrążonym w śnie Harlow.

Miasto było takim jak je zapamiętała. Ciche, spokojne i nieskomplikowane. Kilka ulic na krzyż, w których nie sposób się było zgubić. Nie czuło się tu takiego napięcia jak w Londynie. Takiej pogoni. I ten zapach. Swojski zapach wiosny przemieszany z kiszonką i obornikiem. Cóż za poezja. Druidka aż się skrzywiła wypuszczając gwałtownie powietrze nosem.
Billingsley powlokła się niespiesznie znanymi sobie doskonale drogami na skraj miasta. Wprawdzie wybranie najkrótszej drogi oznaczało znaczne wydłużenie dystansu, ale pozwoliło uniknąć przypadkowego spotkania z jakimś znajomym.
Chyba powoli popadała w paranoję.
Minęła zabudowania należące do Taylorów. Z uznaniem zawieszając oko na jak zwykle śnieżnobiałym płocie. Z tej strony nie było wprawdzie widać wypielęgnowanego ogrodu godnego sławetnych ogrodów anielskiej arystokracji. Vannessa była jednak pewna, że i w tym roku zachwyci oczy mieszkańców swoim pięknem. I podsyci plotki o arystokratycznych aspiracjach pani Taylor.
Małomiasteczkowa moralność.

Billingsley weszła na polną drogę obsadzoną po obu stronach jabłoniami. Droga była już rozryta ciężkimi kołami lokomobil. Maszyn które wróciły do łask po tym jak technologia XIX wieku zawiodła ludzkość.
W pewnym momencie do jej uszu dotarło szczekanie psa. Nie dość, że dotarło to jeszcze stawało się coraz bliższe. W końcu w polu widzenia Vannessy pojawił się pies. Wiedźma przystanęła i obserwowała czworonoga. To był cocker spaniel. Pies zaczął skakać wokół niej radośnie machając przy tym ogonem. Kobieta znała to zwierzę. To był Baster, pies wujostwa.
- Dobry piesek, dobry. - Pogłaskała dopominającego się pieszczot zwierzaka. - Znowu na baby się wybrałeś?? - Spytała klękając jednocześnie, by obdarzyć psinę jeszcze większą porcją pieszczot. W nagrodę została polizana po twarzy.
Spaniel wyrwał się z jej uścisku i zaczął radośnie poszczekiwać zachęcając Vannessę do wspólnej zabawy.
- Cicho, - Przyłożyła palec do ust, jak gdyby zwierze mogło ją zrozumieć. - Bo wszystkich obudzisz.
Czworonóg wcale się tym nie przejął. I dalej w swój hałaśliwy sposób zachęcał do zabawy. Billingsley rozejrzała się wokoło. Kilka metrów od siebie znalazła jakiś patyk. Podniosła go i rzuciła najdalej jak mogła. Zadowolony pies rzucił się w pogoń za kijem. Vannessa ruszyła dalej. Po chwili spaniel był już koło niej ze swoja zabawką w zębach. Wzruszyła więc tylko ramionami, sięgnęła po kij, zwierzak oddał go grzecznie. Druidka rzuciła ponownie. Pies ponownie wystartował po kij i po kilku chwilach był już przy kobiecie.
Tak umilając sobie drogę Vannessa i Baster dotarli do szopy, którą Wiedźma sobie umyśliła na kryjówkę. Niedaleko był strumyk, z którego niejednokrotnie wcześniej piła woda. Kilak kopców z warzywami powinno się też znajdować w pobliżu, gdyby poczuła się głodna.

Odprężenie, będące wynikiem tego jakże miłego powitania, spowodowało, że adrenalina utrzymując ją do tej pory na pełnych obrotach opadła i Druidka poczuła się zmęczona. Bardzo zmęczona.
Wczołgała się zatem w siano składowane w szopie, spaniel podążył za nią i usadowił tuż obok dając dodatkowe ciepło.
Vannessa odpłynęła w objęciach młodszego brata śmierci.
 
__________________
- I jak tam sprawy w Chaosie? - zapytała.
- W tej chwili dość chaotycznie - odpowiedział Mandor.

"Rycerz cieni" Roger Zelazny
Efcia jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 03:48.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172