Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 09-01-2015, 18:41   #30
MrKroffin
 
MrKroffin's Avatar
 
Reputacja: 1 MrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputację
TURA 7

Kenku i Ulliari

- To tutaj? – pytali sami siebie żołnierze archonta, zobaczywszy mury i płonące domy za nimi.
Chyba spodziewali się czegoś innego, czegoś bardziej zaskakującego? Cóż, nie było to teraz istotne dla archonta. Już wystarczająco wiele miał na głowie w związku z podróżą. Planowane przejście przez cieśninę, oddzielającą ziemie Ulliari od Kenku zakończyło się kompletnym fiaskiem. Przeprawianie tak ogromnej liczby istot na prostych łodziach rybackich i to istot, którym morskie głębiny kojarzą się z rychłą śmiercią w męczarniach nie mogło powieść się dobrze. Wszystko przebiegało pomyślnie, aż do czasu, gdy nastał jakiś bliżej nieokreślony zator gdzieś z tyłu orszaku. Zator ów wzbudził w Ulliari panikę, zostali sami na środku morza i musieli czekać, aż zderzone ze sobą łodzie, które sparaliżowały cały tutejszy ruch, znów ruszą naprzód. Oczywiście znaleźli się naraz tacy, którzy chcieli czym prędzej wrócić na bezpieczny ląd. I wszystko pozostałoby w najlepszym porządku, gdyby byli jednomyślni co do wyboru kierunku owego przegrupowania… Dość powiedzieć, że liczne zderzenia, ogólna dezorganizacja i napędzająca sama siebie panika podwładnych archonta zakończyła się licznymi stratami pośród żołnierzy. W przerażających, koszmarnych głębinach życie morskim potworom oddała prawie jedna piąta wszystkich Ulliari

Do tego wszystkiego podróż była dla archonta i jego świty znacznie dłuższa niż zapowiadali towarzyszący im Kenku. Ba, ich obliczenia co do czasu potrzebnego do przebycia drogi okazały się wynikami bardzo zaniżonymi. W związku z tym ekspedycja archonta pod koniec wędrówki stanęła przed nieubłaganym, prawdopodobnym ryzykiem głodu. Trudno więc dziwić się ulliaryjskiemu żołnierzowi, który zadał powyższe pytanie. Oni spodziewali się czegoś innego, ich cel nie miał być kupą płonących zgliszczy. I wtedy jak straszliwy cień padła na lud Ulliari świadomość, że tutaj swoich wątłych już zapasów nie uzupełnią…

---

- Panie! Są! Prorok mówił prawdę!

Kerok był zadowolony. Chyba. Wszak Kenku nie mogą się uśmiechać, więc kto wie, co wtedy właśnie myślał tytularny władca Kenku-Aku. Władca bez władzy realnej, Kerok, który nie miał władzy, król-żebrak, którego szaty zbutwiały, a bogactwa rozkradł zdesperowany tłum. Ale to wszystko miało się teraz zmienić. Prorok nie kłamał, być może rzeczywiście jego wizje były słuszne. Może rzeczywiście był wybrańcem? To aktualnie nie miało jednak żadnego znaczenia. Liczyło się Kenku-Aku i realna możliwość zjednania ciał i umysłów swych poddanych. Miasto bowiem płonęło, niszczało, pałac zaczynał przypominać przytułek dla bezdomnych, a liczba wdów i sierot wzrastała w horrendalnym tempie. Prorok, znalazłszy jeszcze większe poparcie dzięki swej spełnionej przepowiedni, grzmiał o nadejściu Wielkiego Końca jeszcze gorliwiej, a jego słowa niosły rozochocony tłum, który już teraz pragnął krwi tych, którzy niewolili ich przez wieki. Tak, jeżeli nie teraz, to nigdy. Czas najwyższy, by władza wróciła w ręce tego, któremu ją wcześniej bezprawnie odebrano. Czas, by Kerok zatryumfował.

Nesioi

Goniec leżał u stóp Króla Rybaka i wydawał się lada moment wypluć płuca. Charczał nerwowo i chaotycznie, ale władca wiedział, co mu przekazuje. Wcześniej wysyłał tego samego Nesioi do Oikeme, celem sprawdzenia sytuacji w mieście pod nieobecność prawowitego władcy. Wiadomości nie były specjalnie zaskakujące – miasto żyło swym powolnym trybem, a jedynym istotnym wydarzeniem było rozbicie jednej z karawan z wodą przez jakichś orczych odszczepieńców, którzy najpewniej oddalili się od swego szczepu. Nie było to jednak nic nazbyt niepokojącego. Z rzeczy, które mógł zauważyć jeszcze sam Król Rybak, a z których mógł być bez wątpienia dumny, wymienić należy rozszerzanie się zabudowań Oikeme. Miasto pochłaniało coraz to nowe tereny, zbliżając jednak pola uprawne coraz bliżej Szorstkiego Morza. Dla niektórych było to niepokojące, mimo swego rodzaju pewności o sile i potędze miasta, wielu mieszkańców wciąż przerażała wizja zbliżenia się do pustyni, a niegrzeczne dzieci nadal straszono porwaniem przez orków na pustynię bez wody.

Mimo tego sytuacja w Oikeme była spokojna, a wszelkie tamtejsze problemy nie były problemami palącymi. Co innego tutaj. Wschodni rwali się do ataku, żołnierze Króla Rybaka z niepokojem patrzyli na orkowe hordy, a Starszy nadal zamęczał królewskie oblicze swoimi banalnymi i mało ważnymi sprawami dotyczącymi rzekomych prześladowań jego rodaków. Cóż, sytuacja była niepewna i lada moment groziła wybuchem, zarówno z jednej, jak i drugiej strony barykady. Orkoi bowiem również niechętnie spoglądali na nesjańskie namioty i raz po raz powarkiwali w kierunku obozu. Jednak mimo tego wykazywali zdyscyplinowanie, ich wódz trzymał ich w żelaznym uścisku.

Jak wkrótce obliczono, Orkoi stawili się pod heretycką wioską w liczbie około dziewięćdziesięciu, jednak były to tylko dane przybliżone. Sama zaś osada nie wydawała się być prężniejsza niźli pozostałe, po których dziś ostały się jedynie zgliszcza. Mimo to obecność orków, a co nawet ważniejsze, niejasność ich motywów była powodem narastającej niepewności wśród ludu Nesjan. Król Rybak wysłuchał do końca przemówienia gońca i już miał odesłać go z powrotem do obozu, gdy wtem do namiotu królewskiego wbiegł jeden z dowódców armii Króla.

- Panie! To Chluba Posedaiona! Tam, na horyzoncie, raczcie spojrzeć!

Król Rybak wraz z całą zgromadzoną tutaj radą wyszedł zatem z namiotu, mając złe przeczucia. Jak się okazało, słusznie. Na wielkiej wodzie, daleko, o wiele za daleko, by ich dogonić, płynęli na nesjańskiej galerze… Orkoi!

- No pięknie – skwitował jeden z wojaków. – Kto wie, gdzie ich teraz zaniosą nieokiełznane wichry…

Tai’atalai

Przodkowie błogosławili Quetz-hoi-atalai. Nikt nie miał co do tego żadnych wątpliwości. Ich praojcowie zsyłali im dobrobyt, siłę i mądrość. Dzięki oświeconym, boskim rządom taoitlaniego udało się doprowadzić miasto do rozkwitu. Dzicz ustąpiła porządkowi, łowy na tygrysy szablozębne, nadal skrupulatnie prowadzone, doprowadziły powoli, acz sukcesywnie do wybicia pobliskiej populacji tych zwierząt. Wkrótce okazało się, że napotkanie smilodona w najbliższej okolicy Gniazda Ludzi graniczy niemalże z cudem, łowcy musieli wyprawiać się coraz głębiej i głębiej w dzicz, by zdobyć bardzo pożądane tygrysie skóry.

Wyniszczywszy największe z czyhających w puszczy zagrożeń, lud taiotlaniego rósł w siłę. W końcu, gdy wyjście z miasta nie oznaczało już rychłej śmierci, czteroręcy mogli żyć bez ciągłego strachu o własne życia, co dość bezpośrednio przełożyło się na liczbę urodzeń. Populacja Quetz-hoi-atalai wzrastała w ogromnym tempie, lud dodatkowo zachęcony zachętami Przodków, chętnie płodził kolejnych dziedziców majestatu Tai’atalai. Jednak nie był to koniec osiągnięć taotlaniego – przyczółki powstałe w dżungli sprawdziły się wprost genialnie, system informowania był błyskawiczny, a miasto przez to gotowe było odeprzeć każde, nawet najbardziej podstępne zagrożenie. Dzięki daleko wysuniętym posterunkom wojskowym, udało się także znacznie powiększyć zakres przeprowadzanego zwiadu. Mimo że nieprzebrana dżungla wydawała się nie mieć końca, zwiadowcy mogli teraz bezproblemowo oddalać się od Quetz-hoi-atalai nawet o całe tygodnie drogi.

Wszyscy Ta’atalai wiedzieli, co sprawiło, że ich los uległ tak znacznej poprawie. Święty monument, Gata-hen-taiotlani, postawiony przez Przodków zsyłał na pokorny lud kolejne cuda. Już wkrótce organizować zaczęto masowe pielgrzymki do uświęconej ziemi, byleby choćby zobaczyć czubek ogromnej, błogosławionej budowli. Strażnicy bez skrupułów zatrzymywali rozochocony tłum, który musiał pożywić się tylko przekonaniem, że gdzieś tam, wśród drzew, znajduje się najświętszy dar praojców.

Żadna sielanka nie trwa jednak wiecznie. Ta zaś zakończyła się w dniu, gdy do taiotlaniego doszły szepty o pojawieniu się wśród ludu pewnych niejasności na temat wiary. Rada teologiczna doniosła władcy o fakcie głoszenia niejasnych nauk przez niejakiego Kat’zai, co znaczy Objawiony. Czteroręki ten, jak sam często stwierdzał w swych wystąpieniach pośród ludu, przez nieuwagę strażników zdołał dostać się do Gata-hen-taiotlani i dotknąć jego świętego budulca. W tym momencie przed jego oczyma ukazał się zastęp Przodków, którzy przekazali mu swoją mądrość i nakazali jej nauczać. Od tej pory głupiec ten zmienił swe imię na urojone Kat’zai i zaczął głosić publicznie swe nauki, wzywając lud taiotlaniego do ascezy i morderczego treningu fizycznego i umysłowego, których celem miała być absolutna kontroli swojego ciała i ducha, co doprowadzi do zjednoczenia z Przodkami. Kapłani byli oburzeni takimi naukami, ale ciemny lud dał się zwieść słowom szarlatana, który razem ze swymi poplecznikami zbiegł do dżungli, gdzie zbudował rzekomo wielką fortecę, w której on i jego uczniowie oddają się nieustannej walce o absolutną kontrolę samych siebie.

Rada teologiczna jednym głosem potępiła przed obliczem taiotlaniego Kat’zai i jego naukę, ogłaszając ją zagrożeniem dla czystości wiary. Kapłani stwierdzili wręcz, że samozwańczy prorok musi być niespełna rozumu, by głosić tak radykalnie obce Przodkom nauki. Radni zwrócili się zatem o pomoc do najjaśniejszego, obdarzonego mądrością praojców władcy, który powinien ukrócić tę straszliwą zarazę, która strapiła jego lud. Najgorsze było w tej sytuacji jednak to, iż nie można było jednoznacznie stwierdzić, ilu uległo kłamstwom Kat’zai i gdzie dokładnie znajduje się ich siedziba. Wiadomym było jednak, iż szeregi gekatzai (ponownie objawionych, jak zwał swych uczniów) stale się poszerzają, a surowy tryb życia heretyków bardzo imponuje nieoświeconemu, ale pobożnemu ludowi.

Taiotlani uznał za zasadne przemyśleć sprawę przez noc i wtedy dopiero ogłosić swą decyzję. Nigdy jednak nie było dane mu tego zrobić. Tej bowiem nocy odszedł zupełnie nagle, w sile wieku, w pełni rozumu. Zmarł szybko, prawdopodobnie bezboleśnie i choć nie byłoby to zapewne wielkim szokiem, gdyby nie fakt, że w tę straszliwą noc, również bez żadnej zapowiedzi, życie oddała większa część rady teologicznej. Nikt nie miał jednak czasu, by się nad tym zastanawiać, gdy w mieście panowało bezkrólewie. I obrano nazajutrz nowego taiotlaniego.

TALTUK

  • Cynizm
  • Okrucieństwo
  • Paranoja
  • Nieufność
  • Lubieżność
 

Ostatnio edytowane przez MrKroffin : 10-01-2015 o 14:11.
MrKroffin jest offline