Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 10-01-2015, 05:20   #88
Tyaestyra
 
Tyaestyra's Avatar
 
Reputacja: 1 Tyaestyra ma wspaniałą reputacjęTyaestyra ma wspaniałą reputacjęTyaestyra ma wspaniałą reputacjęTyaestyra ma wspaniałą reputacjęTyaestyra ma wspaniałą reputacjęTyaestyra ma wspaniałą reputacjęTyaestyra ma wspaniałą reputacjęTyaestyra ma wspaniałą reputacjęTyaestyra ma wspaniałą reputacjęTyaestyra ma wspaniałą reputacjęTyaestyra ma wspaniałą reputację
Serce, serce.. czemu jesteś takie głośne?! Czemu Twe szaleńcze bicie zdaje się rozbrzmiewać w całym wnętrzu karocy?
Przecież na pewno ten bandyta zaraz to usłyszy i w ciemnościach zdoła dostrzec hrabiankę wtuloną daleko w siedzenie. Drżącą z przerażenia, zakrywającą dłońmi swe usteczka, co by nawet mimowolny pisk nie zdradził jej obecności. A o ten nie było trudno, gdy jej największy koszmar urzeczywistniał się wprost na jej nieskażonych złem tego świata oczach.

Szczęśliwie on wprawdzie jej jeszcze nie dostrzegł, ale Marjolaine ze swojego kącika mogła mu się przyjrzeć dokładnie na tle wpadającego w czerwień nieba. Nie tak sobie wyobrażała potwora. W innej sytuacji, gdyby nie był zagrożeniem dla niej, to nawet nie pomyślałaby, że może być bandytą. Już jej narzeczony bardziej przypominał jednego z tych łotrów niż ten tutaj osobnik. Mógłby nawet być szlachcicem, nisko usadzonym na drabinie hierarchii, ale bądź co bądź szlachcicem. Jedynie ten kapelusz psuł efekt. Oraz pobłyskujące w ruchu kolczyki w uszach. Oraz.. oraz.. ten wycelowany pistolet...
Gdzie byli jej strażnicy?! Dlaczego nie pilnowali tego co najważniejsze, czyli jej?!

Wiedziała, że im dłużej zwleka z reakcją, tym większe prawdopodobieństwo, że napastnik ją zaraz zobaczy. Nie było wystarczająco ciemno, by mogła się ukryć w mroku nocy i czerni wypełniającej karocę.
Jak zahipnotyzowana wodziła zalęknionym spojrzeniem to ku niemu, to ku pistoletom. Wcale nie chciała chwytać za żaden z nich, ta myśl była przerażająca. Miała za sobą tylko jedną jedyną lekcję z Gilbertem, nie potrafiła się jeszcze obchodzić dobrze z bronią. W jej delikatnych dłoniach mogła być ona zarówno słodkim wybawieniem, ale też zagrożeniem dla niej i otoczenia. Jakże ktokolwiek mógł składać na jej barki tak wielką odpowiedzialność?


Marjolaine, moja słodka ptaszyno,
wypada jednak by ukochana Maura umiała się bronić przed każdym...


Non, non, non, non! To oczekiwanie na zbawienie było niemożliwe! Czy naprawdę pomiędzy bezpiecznym powrotem do zamku narzeczonego, a byciem okradzioną, zbezczeszczoną i zabitą, stała tylko i wyłącznie ona sama? Ona, której wszak bliżej było do bajkowej księżniczki niż jakiejś.. jakiejś.. nieokrzesanej ulicznicy potrafiącej kopnąć, aby bolało i użyć broni, aby była celna i skuteczna. Od takich barbarzyńskich czynów miała „swoich ludzi”, pilnujący by nawet włosek nie spadł jej z głowy, by nawet nie musiała sama kiwnąć paluszkiem. I brodatych najemników, i ludzi narzeczonego, i samego Gilberta, i wiernego jej Bertranda o donośnym powarkiwaniu niedźwiedzia, i nawet swoją ochmistrzynię, zawsze potrafiącą dbać o spokój pałacyku swej podopiecznej. Może pojawienie się w nim Maura nieco umniejszyło jej siłę, lecz zapewne nadal mogłaby tego bandytę wyciągnąć z karocy za wytargane ucho.
Tylu obrońców tylko do dbania o bezpieczeństwo jej jasnowłosej główki.. zatem gdzie oni wszyscy teraz byli?!


Na końcu pokażę ci jak się ładuje, ale teraz...
wybierz broń i cel w który zamierzasz strzelić.


Krzyknęłaby z frustracji, gdyby sytuacja nie wymagała od niej bycia cichą i wręcz niewidzialną. Od niej! Od prześlicznej ptaszyny, zawsze przecież strojącej się w najlepsze kreacje i roztaczającej wokół siebie swój czar. Marjolaine była niewątpliwym przeciwieństwem szarej myszki i zawsze zwracała na siebie uwagę. Taka była nie tylko jej natura, ale także wymagania arystokratycznego światka! Zwycięzcami byli najpiękniejsi lub najwięksi oszuści, a przecież hrabianka d'Niort należała tylko do jednej z tych grup. Nie było żadnych wątpliwości do której.

Teraz musiała prawie ząbki zaciskać na swej dłoni zakrywającej usteczka, by zwyczajowym dla siebie sposobem nie dać upustu wzbierającym w sobie nerwom. Odnosiła wrażenie, że byle poruszenie teraz paluszkiem wypuściłoby w powietrze przynajmniej cichy, lecz jakże zdradziecki pisk spomiędzy jej warg. Bez jej woli także, bo jakże mogła panować nad sobą będąc tak przerażoną? Ale jednocześnie musiała zrobić coś, cokolwiek. Zareagować, nim będzie już za późno.

Nim odważyła się odsunąć dłoń, najpierw zagryzła mocno wargi w wąską kreskę, po której na pewno miał pozostać jej czerwony ślad. Potem ostrożnie i prawie po omacku, jak zwierzę złapane w potrzask, przesuwać zaczęła ręką po ściance powozu. Aż najbliższa z broni znalazła się w jej zasięgu.


Uspokój oddech, spoglądaj na cel.


Jakiż ten pistolet był zimny, jakiż nieprzyjazny! Bardziej jak coś mogącego jej samej zrobić krzywdę, niż posłużyć jako broń do obrony. Jakże mogła zaufać czemuś tak okrutnemu? Ten, który w strachu pochwyciła spomiędzy bliźniaczej parki, w ogóle nie pasował do jej delikatnych i drobnych dłoni. Mogła jednak sobie wyobrazić, że idealnie leżał w silnym uścisku Maura. I pewnie, w przeciwieństwie do tego jak ona teraz ledwo trzymała pistolet spoconymi palcami. Niewiele brakowało, aby zdenerwowana po prostu pozwoliła mu wyślizgnąć się z nich, upaść z głuchym uderzeniem i pozostawić znów tak bezbronną, tak niewinną. A tym razem nie miała ze sobą narzeczonego gotowego pomóc jej raz jeszcze ułożyć broń w dłoni.
Była sama.


Nie pozwól, żeby coś cię rozpraszało.



Wcale nie poczuła się bezpieczniejsza z bronią w ręku. Wręcz w jakiś niewyobrażalny dla niej sposób, ten chłód pistoletu wyraźnie wyczuwalny pod opuszkami, zasiał w niej tylko kolejne ziarenka paniki. Bo to przecież.. teraz, albo nigdy, non? Jej bogactwo, jej cnota, jej przeżycie.. każde z nich zależało teraz od niej i tego jednego drgnięcia palca.

Nie słyszała żadnych odgłosów walki dochodzących z zewnątrz karocy. Żadnych okrzyków czy to gniewu, czy bólu. Niczego mogącego dać jej chociaż cień szansy na dowiedzenie się, która ze stron okazywała się być zwycięską. Nie słyszała przez szum krwi w uszach oraz łomotanie serca w piersi, tak szybkie i głośne. Oddech z trudem wciskał się w jej płuca. Strach zdominował filigranowe ciałko hrabianki, zmuszał je do niekontrolowanego dygotania. Pistolet w jej dłoniach, choć zwrócony w odpowiednią stronę, to chybotał się niebezpiecznie na prawo i lewo. Nie potrafiła się teraz skupić, nie potrafiła chwycić go tak.. tak.. po męsku i po prostu wystrzelić bez nawet mrugnięcia. Nie.. nie..
Nie!
Zamknęła gwałtownie oczy i odwróciła twarzyczkę. Niech się dzieje co chce!


A gdy nakierujesz lufę broni na cel, powoli naciśnij spust.



Broń huknęła głośno, szarpiąc dłońmi hrabianki do tyłu w wyniku siły odrzutu. Pistolety w karocy były bowiem nieco masywniejsze od tych, których Gilbert używał do nauki Marjolaine. Niemniej klatka piersiowa bandyty była celem łatwiejszym od jabłka.
Na jego obliczu pojawił się wyraz bólu i zaskoczenia, a na kubraku coraz bardziej czerwieniejąca plama krwi. Z trudem trzymał się jeszcze karocy, słabnąc coraz bardziej podczas, gdy przerażona ptaszyna raz po raz naciskała języczek spustowy pistoletu zapominając o tym, że nie mógł on wystrzelić bez ponownego załadowania.
W końcu łotr chwiejąc się upuścił swoją broń na podłogę karocy i nie mając już sił odpadł od drzwiczek pojazdu.

Upuszczony oręż oraz głuchy dźwięk upadającego ciała, były ostatnimi świadectwami niedawnej napaści na hrabiankę. Powóz trzęsąc się niemiłosiernie na wybojach, gnał jak burza w kierunku zamku d’Eon unosząc zestresowaną ptaszynę wprost do jego bezpiecznych komnat i zachłannych ramion jego właściciela.




Widzisz...
Wystarczy się przemóc, moja śliczna.






***




Marjolaine kroczyła przez korytarze zamku d'Eon niczym.. duch, prześliczna zjawa nawiedzający te mury. Zdawało się, że nogi bezwolnie prowadzą ją znaną już drogą, zaś myśli pozostają gdzieś bardzo daleko.
Gdzie była? Dokąd szła? Co właściwie się wydarzyło?

Pozostawiony w stanie osłupienia umysł nawet nie próbował poszukiwać odpowiedzi na tak błahe pytania, bo i co rusz wypełniał się hukiem wystrzeliwanego pistoletu i widokiem zbolałego zaskoczenia na twarzy mężczyzny. Czy ona.. czy ona go zabiła? Ona? Ta najdelikatniejsza z ptaszyn? To ucieleśnienie słodkiej niewinności? Non, non, non. To przecież niemożliwe. To musiał być jakiś bardzo rzeczywisty koszmar na jawie, wynik drzemki w drodze powrotnej.

Ominęły ją rozterki dotyczące dzisiejszej nocnej kreacji w jakiej miałaby się pokazać Maurowi. Bowiem nie przebrała się, i tak jak odwiedzała muszkietera, tak jak przeżywała dramat w karocy, tak samo i teraz ze szmerem długiego trenu szła ubrana w tę samą sukienkę. Zabrudzoną i przesiąkniętą zapachem prochu. Wprawdzie ani myślała się sobie teraz przyglądać, lecz miała nadzieję, że bandyta.. niczego po sobie nie pozostawił na zielonkawym materiale. Krwi, na przykład.

I znów, tak jak nocą i wcześniej tego dnia, stanęła przed drzwiami do sypialni swego narzeczonego. Jednak teraz nie targały nią wątpliwości i dylematy dotyczące tego, co może napotkać w środku. W obecnym stanie chyba nawet by się nie zarumieniła na widok nagiego Gilberta, bo choć zapewne wpatrywałaby się w niego szeroko otwartymi oczkami, to zasnute byłyby one obrazem zakrwawionej męskiej klatki piersiowej.
Uniosła rączkę i otworzyła sobie drzwi. Tak bez pytania, bez pamiętania o dobrym wychowaniu nakazującym wcześniejsze pukanie.

Gilbert czytał właśnie. Oświetlony świecami tors mężczyzny zdobiły już nieliczne bandaże. Odłożył jednak księgę na bok i rzek wesoło.- Muszę przyznać moja droga iż podoba mi się twoja zbroja. Acz niewątpliwie zamierzam cię z niej wyłuskać.

Nie odpowiedziała mu swym zwyczajowym oburzeniem, ani równie codziennym w jej usteczkach wyzwaniem go od satyrów i lubieżników. Już samo to było podejrzane, bo wszak nie miała w zwyczaju siedzieć cichutko i pozwalać Maurowi na snucie tych jego wyuzdanych fantazji.
Właściwie, to w ogóle nic nie powiedziała. Żadnego przywitania, żadnego „stęskniłeś się za mną najdroższy”, które przecież poprzedniej nocy miała przygotowane przed wejściem. Możliwym było, że nawet nie usłyszała słów mężczyzny, gdy jej uszy ponownie wypełnił huk wystrzeliwanej broni. Stała nieruchomo, jedynie dłoń zaciskając kurczowo na otrzymanej od Rolanda mapie, a jej twarzyczka niezmiennie przedstawiała ten wyraz osłupienia towarzyszący jej już w karocy.

-Coś się stało? -zaniepokoił się nieco szlachcic. Jego bezczelny uśmieszek gdzieś znikł. A choć nadal taksował ją wzrokiem, to nie było już nic w tym lubieżnego.

Też zadawała sobie w duchu takie pytanie. Co się stało?
Cała podróż od posiadłości muszkietera aż do sypialni Gilberta, była dla niej jak jakiś niewiarygodny sen, z którego w żaden sposób nie potrafiła się wyrwać. Trzymał ją mocno swymi mackami i wciągał w głęboką, mroczną toń niedowierzania. Ale może wystarczyło gwałtownie zamrugać, by cały ten koszmar odszedł w niepamięć, a ona obudziła się bezpiecznie u boku swego narzeczonego?

Mrugnęła, ale nadal stała w tej samej sukni śmierdzącej prochem. I każda kolejna próba owocowała niczym innym, jak jedynie coraz mocniejszym szkleniem się błękitnych oczek, gdy stopniowo do panieneczki docierała żałosność jej sytuacji. W końcu jakiś jej wewnętrzny mur roztrzaskał się pod naporem uderzenia straszliwej rzeczywistości, a po policzkach, nibym dwa potoki, zaczęły spływać łzy.
-To.. to.. -urywanym głosikiem starała się wykrzesać z siebie jakieś sensowne zdanie lub chociaż słowo, lecz płacz skutecznie jej to uniemożliwiał.

Głębokie westchnienie wyrwało się z ust narzeczone który z trudem wstał z łoża i z równie wielkim trudem doczłapał do hrabianki. Po czym w milczeniu przytulił ją do siebie i nieco oparł się na niej, gdyż jeszcze nie wszystkie siły mu wróciły. Łzy w oczach Marjolaine i niedawny szok związany z postrzeleniem człowieka, sprawiał, że nie zwróciła od razu uwagi, na to że jej ukochany ma tylko bandaże na klatce piersiowej i nic więc. Tulił więc ją do siebie całkiem nagi Maur.

No i poryczała się. Całkiem, bez zahamowań i wstydu, który powstrzymałby ją poza ścianami sypialni swojej lub narzeczonego. Jakiś o wiele bardziej wrażliwy mężczyzna mógłby to uznać za pełną zawodu reakcję na jego puszczoną wolno dumę i chwałę, ale przecież nie ten szlachcic. Szczególnie, że dla hrabianki jego nagość była teraz jednym z mniejszych problemów. Przynajmniej, dopóki nie stanie się jej świadoma.

-Baa.. baa.. bandyci.. oni.. -wykrztuszała z trudem, bez większego ładu i składu -I ja... ja...ah..
-Zrobili ci coś? Zranili, uderzyli?! Liczę, że twoi obrońcy pomścili odpowiednio taką zniewagę, co?
- zapytał gniewnie Gilbert mocniej tuląc hrabiankę i całując po głowie tak jakoś czule i zupełnie… nielubieżnie. Jakby przede wszystkim chciał ją pocieszyć.

-Ja.. ja.. ja musiałam.. ja... -choćby najbardziej chciała, to w obecnym stanie opowiadanie o tamtym wydarzeniu było wręcz niemożliwe. Próbowała wprawdzie zapanować nad swoim płaczem, lecz przywoływane wspomnienie mroku karocy i wycelowanego w nią pistoletu, skutecznie to utrudniało -Tam były.. były.. pistolety.. i ja musiałam.. ja... był huk i.. i.. krew.. i..
Jęknęła rozpaczliwie, po czym schowała twarzyczkę w torsie szlachcica, rosząc jego skórę swymi nieprzerwanie płynącymi łzami.

-Ciii… nic nie musisz mówić… wypłacz się. Jestem przy tobie i nie dam cię nikomu skrzywdzić. Choć nie ręczę za to, że będę grzeczny… wiesz jaki jestem.- mruczał cicho szlachcic głaszcząc hrabiankę po włosach jakby była małą dziewczynką i po pupie… jakby była bardzo dużą dziewczynką.

Nie musiał hrabianki do tego dłużej zachęcać. W jego ciepłych i bezpiecznych ramionach jej nerwy całkiem puściły. Wszystkie silne emocje jakie zdążyły się nagromadzić w tym drobnym ciałku – strach, gniew, zamęt i niedowierzanie – znalazły nareszcie ujście w postaci tysiąca przelewanych właśnie łez. Drżąca wtulała się w Maura, jak gdyby pragnęła schować się w jego ramionach przed resztą przerażającego świata.

Nie wiedziała do końca, czemu tak bardzo płakała. Czy powodem był sam napad bandytów na jej karocę, czy może brak kogokolwiek do uratowania jej, a przez to przymus własnoręcznego zastrzelenia napastnika. Nigdy nie mogła narzekać na samotność, zawsze miała kogoś skaczącego naokoło siebie. Taki już był urok bycia szlachetnie urodzoną panienką. Jak była małą dziewczyną, to maman i papa nie rozstawali się ze swoją porcelanową laleczką, później tę rolę przejęła Beatrice i czasem też Lorette wiecznie próbująca naprowadzić swoją przyjaciółkę na stronę sztywnej etykiety. A teraz, na swój bezwstydny sposób, to Gilbert przejął na siebie te obowiązki dotrzymywania Marjolaine towarzystwa. I była pewna, że gdyby nie jego rana, to jakoś uratowałby ją przed tymi łotrami.

Nie interesowało ją w jaki sposób, ale uratowałby.
 

Ostatnio edytowane przez Tyaestyra : 10-01-2015 o 06:38.
Tyaestyra jest offline