Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 11-01-2015, 23:11   #6
Lechu
 
Lechu's Avatar
 
Reputacja: 1 Lechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputację
Post Dziękuję wszystkim za pierwszą kolejkę sesji...

Winkel często wspominał ostatnie przygody wspólnie odbyte wraz z przyjaciółmi z Biberhof. Rozmyślał nad wydarzeniami poprzedzającymi wyruszenie ścieżką błogosławionego Sigmara przez jego przyjaciela Eryka Bauera. Zastanawiał się co słychać u upartego Arno, za którego Bert dał się - wcale nie tak dawno - zakuć w dyby. Gawędziarz na zawsze zapamięta te zdrętwiałe mięśnie, ten ból w krzyżu, te zakrzepłe usta, to potężne pragnienie i kilka potrzeb, które był zmuszony załatwić bez ściągania spodni. Mimo wielkiego upokorzenia i kilku dni dochodzenia do siebie przystojny chłopak zrobiłby to jeszcze raz. Szkoda, że aby zdał sobie sprawę jak ważny był dla niego brodaty przyjaciel potrzeba było kilku obić pałą klawisza i niemal dwóch dni wystawiania na pośmiewisko. Myśli Berta często zaprzątał też Jost Schlachter. Ten sam, który ze świeżo połamanym nosem, bezwładną ręką, zgruchotanym przez ogra ego wrócił aby pomóc dwójce swoich towarzyszy. Wesoła była z nich ferajna!

Co jednak się stało z Bertem Winkelem po opuszczeniu Kaisernabel? Jak to on wyruszył aby spełnić kolejne ze swoich marzeń. Zaszedł daleko, bo aż do stolicy, w której zastała go bardzo sroga, nieprzebłagana zima. Trakty wokół Altdorfu zostały niemal całkowicie zasypane śniegiem, który od czasu do czasu skuwał ślizgi i twardy lód. Zimą - jak to zimą - ludzie więcej chorowali, a Winkel - zawsze chcąc nauczyć się leczyć bliźnich - zaciągnął się do pomocy w świątyni Shallyi. Kapłanki Pani Miłosierdzia w zamian za pomoc zaoferowały mu kąt do spania wraz ze skromnym wiktem. Bert musiał przyznać, że pierwsze próby leczenia cudzych ran były dla niego lekcją, której nie zapomni do końca życia. Tak samo jak nie zapomni bezinteresownej dobroci kapłanek.


Zima była dla niego okresem ciągłej walki o lepsze zdrowie pacjentów, ale też nie kończącej się nauki. Bert - mimo iż pojętny - musiał przyznać, że poznanie tajników tamowania krwawienia, opatrywania prostych ran i właściwego doglądania rannych było jedną z trudniejszych umiejętności jakie starał się w życiu opanować. Jak to jednak z przygodami bywa - każda z nich prędzej czy później musi mieć swój kres. Po przezimowaniu gawędziarz postanowił znowu wyruszyć na prowincję. Piękna, wiosenna pora sprzyjała jego samopoczuciu.

Kiedy Winkel zatrzymał się w Kemperbadzie nie mógł uwierzyć własnym oczom kiedy zobaczył znajomych mu aktorów trupy "Herbeleon". Po wstępnych rozmowach i wypiciu z nimi kilku głębszych Bert zapytał czy może nauczyć się od nich kilku sztuczek i... stało się. Niektórzy mogli sądzić, że Bert Winkel nie robił w trupie nic poza ustawianiem sprzętu, dekoracji, rozwieszaniem plakatów, usługiwaniem widzom oraz zachwalaniem trupy wśród miejscowych, ale... on naprawdę czuł, że był jednym z nich. W zamian za pomoc otrzymał wikt, opierunek oraz miał swój udział podczas podziału napiwków. Co więcej miał możliwość zagrać wiele ról - co prawda drugoplanowych, ale zawsze - na deskach teatru! Poza Kemperbadem Winkel grał również w czasie pobytu trupy w Worlitz i Grunburgu. Chciał z nimi zostać dłużej, ale swoje już umiał, a poza tym... aktorzy wyruszali na Zamek Reikguard, na którym Winkel mógłby odegrać co najwyżej uciętą głowę nabitą na pal ukochanej włóczni barona. Cóż... Córka arystokraty naprawdę go lubiła, on lubił ją, ale opacznie zrozumiane zamiary zmusiły go do omijania szerokim łukiem tamtejszej szlachty.

Pewnego dnia los zesłał na drogę Winkela znane mu już ogłoszenie. Niejaki Hans Pumpernikiel chciał zatrudnić ludzi do pracy o naturze delikatnej. Kto nadawał się do tego bardziej niż on? Zatem Bert znał swoje następne koordynaty. Zmierzał do karczmy "Głupia Gęś" znajdującej się we Franzenstein!


Gawędziarz naprawdę nie wierzył aby spotkanie jego paczki - Arno, Eryka oraz Josta - należało do grona tych niespodziewanych, nadnaturalnych przypadków. Co prawda Bauer miał przed sobą długą i ciężką podróż jako akolita aby zostać prawdziwym, pełnoprawnym kapłanem, ale czyż potężna głowa Sigmara wysilałaby się aby znowu spiknąć ze sobą grupę przyjaciół?

Każdy z nich miał mu wiele do opowiedzenia. Jost zimował w Nuln, gdzie też zatrudnił się jako chłopiec stajenny. W końcu kto jak kto, ale on od dziecka miał rękę do zwierząt. Schlachter nie zapomniał wspomnieć, że zdołał nieco się rozwinąć w wojaczce i innych umiejętnościach. Jka to mówią człowiek uczy się całe życie. Korzystając z okazji wstawił sobie nowy, srebrny ząb, który na prowincji zapewne byłby uznany za przesadny szyk i marnowanie sztuk złota. Wiosną Jost był w rodzinnym Biberhof skąd musiał zabrać swojego wierzchowca - Karego. Ponoć Jagna urodziła kolejne bliźniaki, a ojciec Marianki ożenił się z matką Eryka. Słysząc o rodzinnych stronach Winkelowi zrobiłoby się całkowicie ciepło na sercu gdyby nie jedna z nowych rodzin, która stanowiła konkurencję dla interesów jego ojca. Stary Kacper pewnie ledwo wiązał koniec z końcem, a kiedy pojawiła się konkurencja... Może dojdzie do wniosku, że czas zmienić branżę?

Eryk po oddaniu maski, z którą wiązała się jedna z przygód grupy został przyjęty do nowicjatu. Po trwającej kilka tygodni podróży z łowcą czarownic i złapaniu zabójcy brata łowcy, Bauer wrócił do zakonu w Worlitz. Przez niespełna rok były łowca nagród pobierał tam nauki. Po tym czasie został wypuszczony w ramach próby. Przeor postawił go przed ciężkim zadaniem. "Przeżyj kolejny rok samemu, podróżując po świecie. Jeśli Sigmar zechce zostaniesz kapłanem." Winkel cieszył się, że w ogóle spotkał Eryka, ale obawiał się, że jak ten w końcu zostanie Sigmarytą będą widywali się jedynie od święta i z roku na rok coraz rzadziej...


Arno - jak zawsze - mówił zawile i niezbyt treściwie. Brodacz starał się wiązać koniec z końcem od czasu do czasu spędzając czas w dołach gladiatorskich. Hammerfist mówił to z taką miną, że nawet Winkel nie chciał dokładnie pytać co jego przyjaciel tam robił. Gawędziarz mógł się jedynie domyślać, że - jak to on - krasnolud nie próżnował szkoląc się i szykując do rozwałki jego życia.

Jakby grupa nadal była zbyt mało wesoła czwórka przyjaciół spotkała - w jednym z przydrożnych zajazdów - krasnoluda o imieniu Yorri, kuzyna Arno. Brodacz ten był wysoki, znacznie szczuplejszy od Hammerfista i znał się na krasnoludzkiej robocie. Inżynierskiej robocie. Mimo iż brodata myśl techniczna była dla Winkela niemal niepojętna to Bert lubił o niej słuchać. Kto wie czy kiedyś wiedza Yorriego nie przyda się w czasie ich podróży - o ile będzie chciał do nich dołączyć. W sumie jak mógłby nie chcieć skoro i tak wszyscy idą do Franzenstein.


Był naprawdę upalny dzień. Słońce dawało z siebie tyle, że Bert miał wrażenie jakby lada moment miało wybuchnąć. Winkel z uśmiechem na twarzy kroczył nieopodal swoich ziomków z małego, prowincjonalnego Biberhof. Jak to możliwe, że z garstki mieszkańców rozrzuconych po całym Imperium ta czwórka spotkała się niemal równocześnie? To musiał być jakiś znak. Na dodatek do ekipy dołączył Yorri Rdestobrody, którego towarzystwo mogło wpłynąć pozytywnie nie tylko na jego kuzyna, Arno. Gawędziarz lubił inteligentnych rozmówców, a wiedza inżyniera zadziwiłaby nie jednego.

Jost bacznie rozglądał się na wszystkie strony. Wiedział, że licho nie śpi nawet w taki piękny dzionek. Na podobnym trakcie napadli na nich mutanci, chociaż wówczas byli w liczniejszym towarzystwie. Z wysokości siodła miałby lepszy widok, ale nie chciał robić afrontu swoim kompanom i spoglądać na nich z góry. Dlatego też Kary człapał powoli za swoim panem, niosąc na grzbiecie nie jeźdźca, a nieco bagażu.

Podczas podróży łatwo było nawiązać nowe kontakty o czym mieli okazję przekonać się rozmawiający w najlepsze towarzysze. Niedaleko przed nimi stała dwójka podróżnych. Uwagę gawędziarza przykuła wysoka, młoda i całkiem urodziwa towarzyszka… dozorcy śluzy? O ile oko Berta nie myliło taką właśnie funkcję pełnił w Oberwill mężczyzna, który wraz ze swoją towarzyszką szykowali się do dalszej drogi. Chyba zrobili sobie przerwę co - szczególnie w tak upalny dzień - nie było niczym dziwnym. Chwila w cieniu każdemu poprawiała humor.

- Witam Państwa. Widzę, że zmierzamy w tym samym kierunku. - powiedział do dwójki Winkel po tym jak przeprosił swoich towarzyszy. - Bert Winkel. - dodał po chwili całując wyciągnięta rękę dziewczyny i podając z szacunkiem dłoń mężczyźnie. - Wy również do Franzenstein? Ich kiełbasa robi furorę. - zaśmiał się szczerze gawędziarz.

- Jost Schlachter. - przedstawił się przyszły zwiadowca, ograniczając się do skinięcia głową i uściśnięcia dłoni.

- Niech łaska Sigmara was nie odstępuje. - pozdrowił nieznajomych Eryk, starajac się, aby zabrzmiało to naturalnie. Musi się przyzwyczajać do nowego wizerunku i nowych oczekiwań innych osób w stosunku do niego. - Jam Eryk Bauer.

- Witajcie. - uśmiechnął się nieśmiało Khazad. - Jestem Yorri Rdestobrody z klanu Kamiennego Młota, ze Schramleben. - Potrząsnął dłonią mężczyzny i mruknął coś do dziewczyny, spłoniwszy się. - A ten krasnolud, co to na dzika patrzy, to mój kuzyn, co to pewno sam się przedstawi, co nie Arno?

- Pewnie i przedstawi sam się. - skinął głową Arno. - Arno Hammerfist.

Edmund odstawił od ust butelczynę wody i uścisnął wszystkim dłoń. Dopóki żaden z mężczyzn nie trzymał broni byli o niebo lepsi, niż Ci których widzieli dotychczas.

- Jestem Edmund. Zmierzamy do “Mądrej Kaczki” czy jakoś tak. Gdzieś tu nawet miałem to napisane, ale sam nie czytam, niestety. - Jeden z grupy wydawał się dziwnie znajomy. Zwłaszcza jego sposób bycia i dziwny magnetyzm, którego nie sposób od tak zapomnieć. - Czy myśmy się nie spotkali? Mam nadzieję, że cię nie okradłem? - rzucił z zakłopotaniem Edmund.

Jost uniesieniem brwi skwitował to przyznanie się do uprawiania zazwyczaj starannie ukrywanego fachu.

- Twoja uczciwość ci się chwali. - powiedział, chociaż pytanie nie było skierowane do niego.

- Mówisz o karczmie "Głupia Gęś" przyjacielu. - rzucił z lekkim uśmiechem Winkel. - O ile dobrze pamiętam, byłeś dozorcą śluzy w Oberwill, czyż nie? - zapytał Bert. - I nie. Na szczęście nigdy mnie nie okradłeś. Kim jest Twoja urocza towarzyszka? - zapytał gawędziarz.

- No kurwa, rzeczywiście! Chłopaki wiele dni później nadal opowiadali sobie twoje historie! - odpowiedział wesoło Edmund poklepując Berta po ramieniu. - A ta tutaj to Gowdie… - jednak “tutaj” nie było nikogo. Dziewczyna oddalała się żwawym kłusem w głąb lasu krzycząc coś na kształt “obraz macam”, co jednak nie miało sensu, zwłaszcza, że trzymała się za okolice krocza. Edmund zwrócił twarz do napotkanej bandy. - Koleżanka dojdzie. Wygląda na to, że idziemy do tego samego miejsca i w tym samym celu. O ile nie macie nic naprzeciwko to może połączymy siły na czas podróży? Jak to mawiają w kupie raźniej.

- Ja nie mam nic przeciwko. - powiedział Winkel patrząc za oddalającą się niewiastą. - Co wy na to kompani? - zapytał Bert spoglądając na dwóch krasnoludów i parę ludzi.

- Im nas więcej, tym lepiej. - powiedział Jost. - Możemy iść razem. - Dopóki los nas nie rozdzieli, dodał w myślach.

Eryk skinął tylko głową. Póki co nieznajomi nie zrobili nic, by go do siebie przekonać, a wręcz przeciwnie. Niemniej jednak jest ich tylko dwoje, a i Bert zna jedno z nich, więc nie trzeba ich przepędzać. Wystarczy mieć na oku.

- Nie mam nic naprzeciwko. - rzekł Yorri. - Zna się pan może na inżynierii wodnej? Ja muszę panu powiedzieć… - Z ust krasnoluda jął wypływać nieprzerwany potok słów.


Zauważając nieruchome ciało Winkel lekko przyspieszył kroku. Po ubraniu okradzionego już denata Bert mógłby strzelać, że ten był za życia jakimś wojakiem. Przybita nożem do ciała kartka przyciągnęła wzrok gawędziarza, który zatrzymał się kilka kroków od martwego patrząc na swoich towarzyszy.

- Bardzo złym człowiekiem musi być ten “Czarna Strzała”. - powiedział kiwając głową. - Za mało kogo głowę hrabiostwo płaci aż trzysta sztuk złota.

- “Człowiek” to może być mylące. - stwierdził Jost. - Ale, sądząc po tym nieszczęśniku, to dość niebezpieczne polowanie.

- Z łukami długouche latać lubią też. Khazadzi po mojemu w kuszach biegli bardziej są, bo i siły przyłożyć więcej trzeba. Człowiekiem być może długouchym albo. Takie po mojemu opcje są. Sprawą inną być może, że i kobietą Strzała Czarna ów być może. - pokiwał głową Hammerfist.

Eryk podszedł do zwłok i po chwili wahania, przyklęknął przy nich. Obejrzał ciało, szukając innych ran nie będących dziełem zwierząt, a gdy nic to nie dało, wyjął nóż z pleców denata i przewrócił go na brzuch. Zdrowa sylwetka, kilka blizn, raczej od broni aniżeli powypadkowych. Jedna jakby po poparzeniu, nieregularna, na lewym barku. Na prawym ramieniu tatuaż wilka, niestety kojarzył się tylko z Ulrykiem, niczym więcej. Wyjęty z rany nóż też nie dał Bauerowi żadnych wskazówek - najzwyklejsza robota. Podobny do tego, który miał na stanie każdy kowal czy nawet obwoźny sprzedawca. Nim wstał, przeszukał jeszcze ciało pod kątem posiadanych przedmiotów, lecz nie znalazł nic.

Jost przyklęknął przy leżącym rzucając na ciało wzrokiem przyszłego zwiadowcy.

- Z pewnością nie zginął dwie-trzy godziny temu. - powiedział. - Te obrażenia są dość stare. No i krew zdążyła spłynąć. - wskazał plamy na ciele. - Może wieczorem? W każdym razie nie zjadł kolacji. A zapewne i obiadu.

- Ja bym powiedział, że nawet dzień, albo i dwa. - Nowicjusz schylił się po zakrwawiony list gończy. - Dlatego nie powinno się podróżować samotnie. Można stać się posłańcem takiej kpiącej wiadomości, beż żadnej winy ze swojej strony. Lepiej się zbierajmy. Powiadomimy straże jak tylko dotrzemy do jakiegoś miasteczka. - Po chwili zastanowienia złożył list i schował za pazuchę.

- Najwyżej jeden dzień. - Jost nawiązał do wcześniejszej wypowiedzi Eryka.

- Może byśmy zajęli się tą sprawą? - zapytał Winkel patrząc po twarzach swoich przyjaciół. - Trzysta koron to całkiem sporo, a przy okazji moglibyśmy pomóc oczyścić trakt z plugastwa…

- Sądząc z ubioru, ten tu to jakiś gołodupiec. - stwierdził Jost. - Bandyta, za którego głowę dają tyle złota, zapewne nie będzie się zajmować byle kim. On mi raczej wygląda na jednego z tych, którzy połakomili się na nagrodę. Ten list gończy, przybity do pleców, to z pewnością ostrzeżenie dla jego następców.

- Czyli, że z kolejnego wspólnego śledztwa nici? - zapytał Bert z nadzieją w głosie. - Zastanówcie się poważnie. To dobra okazja aby z przytupem rozpocząć naszą wspólną wyprawę.

- A teraz, panie, panowie... - Jost zwrócił się towarzyszy wędrówki. - Znacie się na strzałach? Potraficie coś powiedzieć na temat tej tutaj? To robota elficka czy ludzka?

Według jego oceny elfy nawet nie oglądały tej strzały, ale co szkodziło spróbować rozpytać innych. Grot wyglądał na standardowy, a czarnych piór było dookoła dosyć. Nie trzeba było nic farbować.

- Koron trzysta na nas sześcioro… Pięćdziesiąt po na głowę byłoby. - powiedział Arno po chwili namysłu. - Zająć możemy tym się, ale sposobu sprawy ugryzienia nie widzę nawet. - pokręcił głową i podszedł do Eryka, żeby również przyjrzeć się zwłokom.

Edmund wyobraził sobie swoje dłonie w głowie, ponieważ liczenie na palcach to wstyd i rzekł z dozą dumy:

- Jest nas siedmioro. - “Oto moja chwila!” dodał w myślach i kontynuował nie bacząc na zadumę jaką wywołał jego komentarz. - Słyszałem o takich strzałach, ale kurde coś mi tu nie pasuje. Czarna Strzała to bandycka banda z tutejszych lasów, nie jeden trep. Ciężko będzie dostarczyć tyle głów naraz. Mówią też, że robią strzały wyłącznie z kruczych piór, dokładnie takie jak widzimy w jego gardle. - Łowca ściągnął łuk ze swojego ramienia, naciągnął cięciwę i wycelował, grot przypominał w tym momencie ogromną strzałkę. - A tam moi drodzy mamy idealny przykład kruka, który gapi się na nas od kilku dobrych minut. Może go zestrzelić?

- A co nam biedny ptak zawinił? - zapytał Bert. - Wystarczy, że tutejsza banda wykorzystuje jego kuzynów do skręcania lotek. - dodał po chwili. - Trup wygląda jakby zginął od strzały. Może “Czarna Strzała” to nie tylko nazwa całej grupy, ale też ksywka ich przywódcy? Jak tak jest to raczej ciężko będzie nam na poważnie zająć się tą sprawą. Brzmi jak wyzwanie...

Edmund uśmiechnął się do siebie i odłożył łuk na swoje miejsce.

- Może i gołodupiec, ale Morr ma nad nim pieczę. Jeżeli już skończyliście z tą łajzą to chciałbym go pochować. Pieprzony ptak...

- Może lepiej będzie go zostawić? - zapytał Bert. - Może strażnicy dróg albo inni sprawiedliwi będą chcieli również zbadać ślady, a później zająć się ciałem tego nieszczęśnika?

- A ty skąd wiesz, że to cała banda, a nie jeden człek? - Jost zwrócił się do Edmunda. Był nie w humorze, bowiem przeszukanie okolicznych zarośli nie przyniosło żadnego efektu prócz znalezienia śladów borsuka, który bez wątpienia wziął udział w darmowej uczcie. - Myślałem, że może ktoś czekał na niego w zasadzce, ale nie znalazłem żadnych śladów.

Co oczywiście nie znaczyło, że ich nie ma.

- Zapewne było tak... Ktoś sobie czekał w krzakach i gdy ten wojak, powiedzmy, że to wojak, się z nim zrównał idąc traktem, to go ustrzelił. Tę strzałę z pewnością wystrzelił pieszy. A potem ściągnięto zwłoki z traktu i ozdobiono listem gończym i nożem. - Powiedział to, co nasunęło mu się po zbadaniu wszystkich śladów Schlachter. - Chociaż mogła to być też jedna osoba. Potem ktoś zabrał mu ubranie i buty. To mógł być zabójca, mógł to też być jakiś włóczęga, który postanowił skorzystać z okazji. Pozostaje pytanie, dlaczego to zrobili. Dla rozrywki? Jako ostrzeżenie? A może to ktoś, kto się do nich wkręcił i chciał na nich donieść.

- A mnie widzi się, że grupa może być to. Mniejsza większa lub. Chyba, że Strzała Czarna jak sokół oko ma. Jak on takich widziałem czasami ostatnimi gęsto dość. Broni bez walczył sporo, czyli nagród łowcą mógł być czy najemnikiem jakim. Może byłym żołdakiem. Kimś był walki nie boi się kto. - rzekł Arno.

Yorri przepchnął się do trupa:

- Dajcie mi tę karteluszkę. - spojrzał na Eryka, który z zainteresowaniem w oczach podał mu schowany uprzednio kawałek papieru. - Tia… ten von Dragonsberg, to, ten tego, szlachcic, ze starego rodu, choć niespecjalnie bogatego, czy wpływowego… A co do owej “Czarnej Strzały” to jest i szajka, i owy przywódca… czy też przywódczyni, jak twierdzą insi. - Uniósł brew na widok zdziwionych spojrzeń. - Tak w karczmach gadają, a w karczemnych rozmowach całą mądrość tego świata znaleźć można. Podobno.

- Kto by się spodziewał, że w kilka osób dowiemy się aż tyle nawet nie pytając nikogo spoza naszego kręgu. - powiedział z uśmiechem Winkel. - Zatem mamy wstępne rozeznanie. Coś jeszcze na miejscu sprawdzamy czy też idziemy przed siebie i w najbliższej cywilizacji zaczerpniemy ze studni wiedzy tubylców? - zapytał Bert.

- Ja bym ruszał. - Yorri smarknął przez palce. - Zimno się nieco robi, a jak widać bezpieczeństwo mocną stroną tych okolic nie jest…

- Tutaj nic więcej nie znajdziemy. - powiedział Jost. - W takim razie lepiej ruszyć w drogę.

- Straż, albo i samego szlachcica możemy spytać o obszary działań szajki i ich zwyczajowe ofiary. Bo jeśli to banda napadająca na karawany kupieckie, to raczej możemy zapomnieć o samodzielnym ich złapaniu… - rzekł w zadumie Eryk, zwracając się w kierunku ich pierwotnego marszu.

- Niechaj będzie. Pozwólcie mi go tylko ułożyć. - zerknął na gawędziarza Edmund. - Inni sprawiedliwi raczej mu już nie pomogą.


Wieczór w Weissdrachen mógł należeć do całkiem przyjemnych. Grupa wyglądała na wysłużoną, a nowi nie budzili podejrzeń Winkela. Edmund - mimo przyznania się do licznych kradzieży - był całkiem miłym i rozmownym gościem, a Gowdie była tak nieporadna, że ciężko było Bertowi uwierzyć, że dożyła dnia ich spotkania bez interwencji całego panteonu Bogów.

Samo miasteczko przypominało gawędziarzowi wiele osad położonych wokół stolicy. Szeroka, brukowana ulica główna, otaczające miasto pola uprawne bogate w ziemniaki, zboża, kukurydzę, buraki czy kapustę. Winkel w towarzystwie Bauera czuł się - bardziej niż zwykle - pozdrawiany naprawdę serdecznie i szczerze. Jeden z mężczyzn bardzo chętnie wskazał podróżnym drogę do jedynej w okolicy oberży. Zanim jednak Bert zawitał w jej progi jego uważny wzrok dostrzegł wisielca mężczyzny dyndającego nad placem głównym Weissdrachen. Wpatrzony w czarne ptaszyska raz po raz siadające na belce szafotu gawędziarz zastanawiał się kim był i czym zawinił ukarany złoczyńca. Z zamyślenia Winkela wyrwał jednak gwar w dwupiętrowym zajeździe, którego szyld głosił "Pod Trzema Tańczącymi Smokami".

W środku okazało się, że w dużej, schludnej sali można było wyłapać cały wachlarz znakomitej klienteli. Przy barze miejscowi zalewali się w trupa, zostawiając niemal wszystkie stoliki dla podróżnych. Pod oknami, w jednym stole, siedziało czterech szerokich i głośnych brodaczy. Było czuć, że krasnoludzcy podróżnicy nie byli kimś komu należało wchodzić w paradę. Stół w kącie sali zajęty był przez oszpeconego wojownika, kapłana Morra i łowcę czarownic. Ten ostatni patrzał się na nowoprzybyłych zimnym, wyrachowanym wzrokiem zabójcy, który sprawił, że po plecach Berta przeszedł silny dreszcz.


Do stolika zajętego przez przybyszy niebawem podszedł oberżysta Jakub. Edmund od razu zaczął od zamówienia siedmiu piw, a Yorri zapytał co dzisiejszego wieczoru można zjeść. Po chwili okazało się, że podróżni zjedzą kaszę, kapustę i trochę mięsa. Arno nie mógł odmówić sobie zamówienia dwóch porcji najmocniejszego trunku jaki był w tawernie. Jakub zdołał się podzielić informacją, że w zajeździe zostały miejsca wyłącznie w sali głównej. Winkel musiał zapamiętać aby swoją sakiewkę przekazać Erykowi. Gawędziarz liczył na to, że nikt nie ośmieli się okraść duchownego - tym bardziej w obecności łowcy czarownic.

Edmund przechodząc do rzeczy zapytał karczmarza co wie o Czarnych Strzałach. Ten nie wiedział więcej niż szło się dowiedzieć z miejscowych plotek. Okazało się, że wiszącym na placu mężczyzną był lokalny rzeźnik. Bert mógł się domyślić po tym w jakim stanie był dom mężczyzny oskarżonego o nekromancję. Winkel miał też na ten temat swoje zdanie. Czasem łowcy bywali natchnieni i nieomylni, ale częściej... byli to zwykli fanatycy. W przypadku Weissdrachen miejscowi mieli wybór: albo wybrać wśród nich winnego albo mieścina spłonęłaby aż do samej gleby. Pod podobnym dylematem stanęli niegdyś mieszkańcy Biberhof i chcąc czy nie musieli znaleźć winnego. Śledztwo było przeprowadzone na szybko, zapewne nie bez błędów i... Winkel jedynie miał nadzieję, że skazany został właściwy człowiek. Chwilę milczenia, która zapadła przerwał w końcu Bert decydując się zagadnąć kuzyna Arno. Go naprawdę ciekawiło co inżynier z taką wiedzą robił na trakcie...
 
Lechu jest offline