Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 12-01-2015, 23:49   #34
Marrrt
 
Marrrt's Avatar
 
Reputacja: 1 Marrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputację
Jake do cholery...
Jake, Jake, Jake.
Steve’owi takie wybryki się zdarzały. Maddy też. Od roku. Do wykręcanych przez nich numerów był w pewien sposób już przyzwyczajony. Ale nie Jake. Jake był chłopakiem konkretnym. Jeśli miał nie wrócić na noc, dawał znać. Jeśli miał się spóźnić jakoś nieprzyzwoicie, dawał znać. Jeśli się umawiał na telefon, nie wychodził bez niego. Nie znikał i nie uciekał. Czemu więc teraz nie można się było do niego dodzwonić??? Po takim czasie… Pierwsza w nocy… Zaszalał… A jeśli nie?

Słowa Meg, które rozbrzmiały w telefonie z miejsca zalały go falą gorąca. Zatrzymał się. Odwrócił się w stronę samochodu. Stał.
Biec z powrotem. Wracać do domu. Nie ona. Nie ona do cholery i nie w ten sposób!
…
…
…
Na co czekał?!
- Meg… Ja nie mogę teraz wrócić. On gdzieś tu jest. Nie zostawię go tutaj. Wezwij pogotowie, opatrz na ile możliwe i… O Boże… Meg… Nie odstępuj jej o krok, dobrze?

Wyczekał aż usłyszy jej potwierdzenie i biegiem ruszył do lasu.
Boże, Boże, Boże...
- Jake!!!

***

Młodzież. Wszędzie jej tu było pełno. Zajętej w parach, lub samotnie śpiącej w krzakach. Obraz jakiego nie powstydziłyby się żadne juwenalia. Do tego wszędzie butelki, puszki, opakowania po festynowym jedzeniu i oczywiście zużyte gumki. Im więcej wzrokowych bodźców dostarczały mu poszukiwania syna tym bardziej czuł, że musi go natychmiast znaleźć. Co go podkusiło? Gdzie miałeś głowę Jake?
- Jake!!!
Nawoływania nie zdawały się na nic. Albo nie odpowiadał mu nikt, albo conajwyżej przedrzeźniające go echo jakiegoś młodocianego festynowicza dnia niepodległości, który w obawie ojca widział powód oczywisty powód do śmiechu. Nie zwracał na nich uwagi.
- Jake!!!

Spodnie znalazł kilka chwil później. Oraz całą resztę ubrania. Leżały nieopodal gęsto porośniętego dziką roślinnością jeziora. Każde kolejne ubranie bliżej brzegu. W końcu także wbita w podomkły muł komórka, która odezwała się po ponownym wykręceniu telefonu. Kilkanaście nieodebranych połączeń. Wszystkie z domu…

Odruchowo wszedł do wody. Kilka kroków... Przejmujące zimno oblało mu stopy… łydki… kolana… Grząski muł jakby chciwie pozwalał butom zapadać się głębiej i głębiej.
- Jake!!!
Jeziorna tafla po tym jak koła wokół jego nóg wytłumiły się milczała ledwie widocznie poruszana sporadycznymi podmuchami nocnego wietrzyku. Przez szum sitowia nadal dochodziły tu odgłosy zabaw.
- Jake!!!... na litość boską… Jake!!!!

Coś w odpowiedzi zaskrzeczało przeraźliwie na niebie i nadleciawszy od strony jeziora zatrzepotało skrzydłami i wpadło w las. Gawron jakiś… tych się w Chicago można najłatwiej nasłuchać… Albo kruk. Widmo wypchanego truchła, które wystraszyło Maddy wróciło mu przed oczy jak żywe… W środku nocy...

Sygnał telefonu… Meg? Nie. Steve… Bądź w domu Steve. W domu.
Był. Dzięki Bogu…

Jeszcze nim skończył, ruszył ponownie w stronę lasu. Tak jak poleciało ptaszysko. Przepatrując chaszcze z latarką w telefonie. Nawołując.

***

Powoli zaczynał się łamać. Chyba panikować. Przestał nawoływać podejrzewając, że syn musi gdzieś leżeć nieprzytomny. Twarz i ręce miał obdrapane od gałęzi. Nadzieje na odszukanie samodzielnie Jake w lesie, poważnie nadwątlone… Ponownie telefon. Meg!
Zatrzymał się.
OdetchnÄ…Å‚.
Z Maddy chyba lepiej.
- Jake!!!
 
__________________
"Beer is proof that God loves us and wants us to be happy"
Benjamin Franklin
Marrrt jest offline