Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Horror i Świat Mroku > Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 11-01-2015, 13:30   #31
 
GreK's Avatar
 
Reputacja: 1 GreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputację
Znowu zły sen. Znowu noc przerwana koszmarem. Krzyki z pokoju Maddison spowodowały, że zerwał się na nogi i wiedziony złym przeczuciem pognał na górę. Dalszy ciąg koszmaru. Krew. Maddie siedząca z zakrwawionymi nadgarstkami, blada jak ściana, z szeroko otwartymi oczami. Megan z telefonem w dłoni. Szybko dotarła do niego powaga sytuacji. Dzwoniła na pogotowie? Dzwoniła...



Dlaczego to zrobiłaś? Dlaczego? Ściągnął koszulkę, porwał na strzępy. Odruch. Jezus, Maria! Chcesz skończyć jak mama? Mama…

Gdzie ojciec? Gdzie jesteś? Gdzie byłeś wtedy? Gdzie jesteś teraz? Nigdy cię nie ma jak jesteś potrzebny!

- Tak? - głos ojca był niewyraźny. Wyraźnie słyszalny w słuchawce oddech, szybki. Chyba szedł. Albo biegł. W tle rozchodził się jakiś szum.

- Allô! Gdzie do cholery jesteś?! - głos Stevena drżał ze zdenerwowania.

- W Plymouth jestem Stee... - głos nadal był słabo słyszalny. Skupiony na czymś. Szybki i łapiący oddech. A do szumu w tle doszło coś jakby chlupot wody - ...ad jeziorem. Szukam Jake’a. Karetka przyjechała?

- Nie… jeszcze nie. Chyba powinieneś być tutaj a nie (uganiać się za tym debilem)… - coś zatrzeszczało na linii i część wiadomości do Daniela nie dotarła - (który pewnie) się spił i gdzieś (obrabia jakąś lalę. Maddison cię potrzebuje!)

Przez chwilę w słuchawce słychać było tylko milczenie i szybki oddech ojca.

- Weź od Megan numer do Berta Klecknera i czekaj w domu Steve. Słyszysz? W domu - nacisk na te ostatnie słowa był bardzo wyraźny - muszę kończyć.

Nacisnął ze złością czerwoną słuchawkę. Spieprzyłeś sprawę tato. Znowu spieprzyłeś cholerną sprawę!

Krwawe ślady na ścianie. Szlak znaczony przez Maddison.

Sygnał karetki. Niebieskie światła. Powoli wychodził z otępienia.

To wszystko było nienormalne. Nie można było powiedzieć, że powtarzające się co noc horrory były dziełem przypadku. Głosy zza ściany. Maddison… Czy ona nie mówiła coś o duchach? Nawiedzonym domu?

Wyczuła palcami pierścień wciśnięty do kieszeni. Prawie o nim zapomniał. Przyjrzał się symbolowi ściśniętych dłoni. Odszukał laptopa. Wstukał w przeglądarkę słowa kluczowe. pierścień, ściśnięte dłonie

Pierścień Claddagh - wypluła wyszukiwarka. Symbol przyjaźni i małżeństwa, wierności i uczciwości.
 
__________________
LUBIĘ PBF
(miałem to wygwiazdkowane ale ktoś uznał to za deklarację polityczną)
GreK jest offline  
Stary 11-01-2015, 15:52   #32
 
Harard's Avatar
 
Reputacja: 1 Harard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwu
Jake był w siódmym niebie. Zdążył już zapomnieć wydarzenia poprzedniego dnia i nocny alarm. Teraz królowała adrenalina i dzika zabawa. Nie pił wiele, a i jointa zajarał też niewiele, bo niewiele potrzebował by złapać humorek. Nie wiedział nawet kiedy zaczęli drzeć ryja z Robotem i bliźniakami gdy ktoś puścił “Fuel” w samochodowym radiu i Metallica zaczęła napędzać imprezkę.

Kiedy ją zobaczył, aż przystanął na chwilkę. Wow. Było coś co hipnotyzowało w jej urodzie i spojrzeniu. A jak jeszcze to spojrzenie zatrzymało się na nim, to Jake już wiedział że przepadł. Miała na imię Ravenna i była cudownie egzotyczna. Takich dziewczyn nie było w jego poprzedniej szkole. Zaczęli rozmawiać i nie trwało to dłużej jak dziesięć minut a już wiedział że coś iskrzy. Przyniósł jej puszkę z piwem, zatańczyli nawet jeden kawałek, a potem już go sama ciągnęła w stronę lasku.

[media]http://d1jrw5jterzxwu.cloudfront.net/sites/default/files/styles/article_header_image/public/article_media/elizabeth-frances-featured.jpg[/media]

Była cudownie dzika, szczególnie kiedy naparła na niego za drugim razem oplotła udami i zaczęła ujeżdżać. Kiedy pochyliła się spojrzał jej w oczy. Dziwne, karmelowe oczy. Dłonie nie przestawały błądzić po jej ciele. W zasadzie ostanie co zapamiętał, to był elektryzujący dotyk jej chłodnej skóry i jęk.


Ocknął się i poderwał na równe nogi. Było ciemno jak oko wykol. Nie pamiętał co się stało, przecież nie wypił aż tyle by mu się film urwał.
- Ravenna? - Rozglądnął się nerwowo dookoła, ale dziewczyny nigdzie nie było. - Kurwa mać.
Zorientował się że jest goły jak święty turecki, zaczął macać rękami po ziemi. I wtedy…

PAdł na ziemię zakrywając ręce uszami. Kruk! Pierwsze skojarzenie, paciorkowate oczy wypchanego ptaka spojrzały na niego jak wtedy kiedy wyciągał go z szafy. Przerażający, syczący krzyk spowodował że nie był w stanie się ruszyć. Serce biła w szaleńczym rytmie, kiedy wreszcie zerwał się na nogi i po omacku ruszył przed siebie. Nie mógł zorientować się gdzie jest i dokąd ma biec. Podświadomie wydawało mu się, że nie może się zatrzymać, bo to co krzyczało tylko na to czeka. By spaść mu na plecy i wydłubać oczy. Nigdy w życiu nie był jeszcze tak przerażony.
Biegł na oślep byle dalej, nie wiedział ile to trwało. Zatrzymał się solidnie zdyszany, przypadł do jakiegoś pnia i zaczął nadsłuchiwać. Przez chwilę nic tylko walenie własnego serca. Potem zaś cisza. Nie było słychać nic. Ani imprezy, ani muzyki z nad jeziora, śmiechów, niczego. Usiłował przebić wzrokiem ciemności. Przecież palili ognisko! Musiało być widoczne z daleka. W którą stronę do jeziora? Gdzie jest moje ubranie? Co się stało do ciężkiej cholery?!
 
Harard jest offline  
Stary 12-01-2015, 15:43   #33
 
Viviaen's Avatar
 
Reputacja: 1 Viviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie coś
- Nie martw się Dan, zaopiekuję się nią. - głos Megan zdecydowanie przycichł i nieco się uspokoił. Cięcia na rękach Maddison wyglądały źle, ale nie tak tragicznie, jak jej się wydawało na pierwszy rzut oka. Dlatego też poświęciła kilka następnych sekund na wybranie numeru alarmowego, słysząc już szybkie kroki na korytarzu.

Steven wpadł do pokoju siostry, prawie wyrywając drzwi z zawiasów, które z hukiem uderzyły o odbojnik. Ogarnął szybko sytuację, ciotkę, która stała obok dziewczyny z komórką w ręce, Maddie patrzącą w zdziwieniu na zakrwawione dłonie. Ściągnął koszulę i rozdarł ją na dwie części.

- Dzwoniłaś na pogotowie? - spytał owijając materiał wokół pociętych nadgarstków i robiąc naprędce opatrunek uciskowy. - Wszystko będzie dobrze Maddie - szepnął uspokajająco do siostry, - wszystko będzie dobrze… - przekonać chciał również sam siebie.

Zajęta rozmową Megan nie odpowiedziała siostrzeńcowi, ale gdy wsłuchał się w wypowiadane przez nią słowa, zrozumiał, że właśnie rozmawia z dyspozytorem. Po chwili zablokowała telefon między uchem a ramieniem i pomogła Stevenowi w założeniu prowizorycznych opatrunków, które jednak powoli znów zaczynały przesiąkać krwią.

- Pospieszcie się, proszę. - jej głos był spokojny, ale wprawne ucho wychwyciłoby, że to tylko pozory. Kobieta była na skraju paniki, jednak starała się tego po sobie nie pokazywać.

Maddison zamrugała raz i drugi. Spojrzała na własne dłonie z niedowierzaniem i zaklęła bezgłośnie. Pozwoliła by Steven przewiązywał prowizoryczne opatrunki nadal nie do końca rozumiejąc co się właściwie stało. I wtedy przypomniała sobie wiszącą nad nią twarz i hipnotyzujące oczy. Zachciało jej się krzyczeć. Wyć i płakać jednocześnie. Jeszcze niedawno przepełniało ją szczęście a teraz cały optymizm wyleciał z niej jak powietrze z przekutego balona. Chciała powiedzieć, że to wcalle nie ona! To ten dom i jego duchy, że nie są tu bezpieczni a krew sikająca z jej nadgarstków to najlepszy dowód, ale… przecież jej nie uwierzą. A na pewno nie ojciec i ciotka. Na pewno pomyślą, że się załamała czy coś. Albo nadal przetrawia śmierć matki. Obwinią ją więc… po co się tłumaczyć? Zresztą zwalając wszystko na dom i klątwę tylko się pogrąży. Dlatego nie powiedziała nic.

- Rety, rety! - krzyknał Arnold w progu. - Gdzie ten durny telefon, kiedy jest potrzebny! - klepał się po kieszeniach roztrzęsiony. - Dziecko kochane, cóżeś ty uczyniła!? - zapytał retorycznie podchodząc bliżej wnuczki. - No niech kurwa ktoś dzwoni po cholernego doktora! - patrzył ze zgrozą na krew.
Potem popatrzył na Megan i zaczesawszy obiema dłońmi siwe włosy do tyłu, cofając się wyszedł z pokoju, obrócił na pięcie i kroczył po skrzypiących deskach powoli, zgaszony, aż zniknął za zakrętem korytarza.

- Maddie… - Megan delikatnie dotknęła ramion siostrzenicy, mówiła cicho i spokojnie. Jakby dziewczyna była porcelanową lalką zdolną rozsypać się od zbyt mocnego dotknięcia lub zbyt głośnego słowa. Albo wręcz przeciwnie... jakby miała zaraz wpaść w histerię i próbować zrobić sobie jeszcze większą krzywdę. Albo im. - Maddie… zaraz będzie karetka, a Ty jesteś cała we krwi… - Wiedziała, że nie ma co pytać “dlaczego”. Dziewczyna wyglądała, jakby była w transie. Więc albo dragi albo… z jakiegoś powodu przypomniały jej się koszmary senne, kruk i włączony nocą laptop i dreszcz przeszedł jej po plecach. Znała niejeden horror oparty na tym samym motywie: rodzina “po przejściach”, która wprowadza się do nowego domu, kuszącego promocyjną ceną. A potem dzieją się różne straszliwe rzeczy.
Tyle, że to przecież była fikcja, a oni żyli naprawdę.
I naprawdę działy się tu dziwne rzeczy.
Dlatego zupełnie pominęła temat “dlaczego” i stłumiła w sobie złość na potencjalne powody, dla których smarkula mogła zrobić taki numer. Ale czy Maddison rzeczywiście byłaby w stanie tylko na złość ojcu zrobić coś takiego? I dlaczego wyglądała na tak zdziwioną?
- Pomogę Ci się przebrać, dobrze? - zapytała, lekko obejmując plecy dziewczyny, by pomóc jej wstać - Steve, zostawisz nas? - zerknęła przez ramię na chłopaka, nim znów skupiła całą swoją uwagę na Maddison.

​- Jasne... Wiesz gdzie jest ojciec? - spytał jeszcze w drodze do drzwi.

- W lesie. Szuka Jake’a. Nie wrócił na noc do domu, nie odbiera telefonu… właściwie to mógłbyś pomóc ojcu w poszukiwaniach. Chien umie węszyć? Zadzwoń do niego. - odpowiedziała nieco zdawkowo, całą uwagę poświęcając siostrzenicy.

- Sama to zrobię - Maddison odezwała się po raz pierwszy. Głos miała półsenny, przygaszony. Skrzywiła się na widok mokrej od krwi koszulki i ze wstrętem zaczeła ściągać ją przez głowę. - Ale najpierw się umyję.
I ruszyła na chwiejnych nogach w stronę łazienki. Kręciło jej się w głowie dlatego asekuracyjnie przytrzymywała się ścian nie zdając sobie najwyraźniej sprawy, że zostawia za sobą ślad czerwonych odciśniętych palców na białych ścianach.

Megan nie spuszczała jej z oka, gotowa w każdej chwili podtrzymać dziewczynę. Krwawy ślad na ścianie, który nieumyślnie zostawiała, niepokojąco współgrał z atmosferą domu… to nie były tylko majaki artystki piszącej powieść grozy. To było… realne. Namacalne wręcz.
- Uważaj na nadgarstki… - kobieta upomniała dziwnie zachowującą się siostrzenicę, na oślep wyjmując jej z szafy czystą bluzkę. Trafiła na jakiś czarny podkoszulek z nadrukiem, równie dobry jak inne czarne bluzki wypełniające półkę Maddison. “Gdzie ta karetka?” - przemknęło jej przez myśl, gdy zobaczyła pierwsze krople krwi przesączające się przez prowizoryczne opatrunki.

- Powinnaś trzymać ręce lekko uniesione, żeby krew odpływała od ran. - Megan, mimo słabych protestów siostrzenicy, pomogła jej się ubrać i zejść po schodach na werandę. Była spokojna i stanowcza… na zewnątrz. Bo w środku gotowała się od emocji. Jednak nie mogła zawieść Daniela i reszty rodziny, więc korzystała ze swoich umiejętności scenicznych, by należycie odegrać swoją rolę. Noc była chłodna, więc narzuciła na ramiona dziewczyny swoją motocyklową kurtkę, z kieszeni której ukradkiem wyjęła małą fiolkę. Coś, o czym marzyła od pierwszej chwili, gdy zobaczyła krew na podłodze korytarza. Udało jej się wyłuskać niezauważenie dwie tabletki, nim fiolka bezpiecznie wylądowała w jej torebce. Za chwilę spokój przestanie być tylko pozorny.
- Dość jej już straciłaś.

Maddison spojrzała na ciotkę z ukosa.
- Zabrzmiało jak wyrzut - rzuciła z nieskrywaną pretensją. - Wystarczy, że dziadek ze mną pojedzie do szpitala, nie trzeba tam od razu robić zbiegowiska. Spakuj mi do plecaka kilka ciuchów na zmianę i podaj Arnoldowi, dobrze?
I nie czekając na odpowiedź weszła do łazienki na parterze zatrzaskując za soba drzwi.

- Bądź łaskawa jednak oszczędzać nadgarstki bo jak sobie coś uszkodzisz bardziej to o grze na gitarze będziesz mogła zapomnieć. Zachowujesz się jak rozpuszczony bachor. - spokój w głosie Megan był bardziej irytujący, niż gdyby wrzeszczała na cały dom i tłukla talerze. Maddison słyszała, że ciotka idzie tuż za nią, ani myśląc zostawić ją w spokoju.
- Poza tym… wykluczone. Nie oddam Cię pod opiekę Arniemu zwłaszcza, że obiecałam Danielowi, że się Tobą zajmę. Fochy niczego tu nie zmienią. - orzekła “tym tonem”, z którym nie sposób było się kłócić.

Pod drzwiami do łazienki pojawił się Steve. Trzymał komórkę w ręce. Lekko mu drżała.
- Tutaj jesteś... Wszystko OK? - spytał - Dasz mi numer do... jakiegoś Klecknera? - nie był pewien, czy nie przekręcił nazwiska.

- Kogo? - zza drzwi dobiegł podniesiony głos Maddie przekrzykującej szum płynącej wody. - Nie znam gościa.

- Po co Ci ten numer? - Meg spojrzała zdziwiona na Stevena a potem westchnęła - Chyba nie bardzo dogadałeś się z ojcem, co? Poczekaj, spróbuję z nim pogadać.
Minęło kilka sygnałów, nim odebrał, ale w końcu usłyszała w słuchawce jego zdyszany głos.

- Halo?
- Dan? Co się dzieje? Po co Ci Bert? - zapytała rzeczowo, gdy usłyszała w słuchawce stłumiony głos szwagra.
- Co? Jest już karetka? Co z Mad?
- Na karetkę jeszcze chwilę musimy poczekać… Maddison strzeliła focha i zamknęła się w łazience, już nie krwawi aż tak bardzo. Jak poszukiwania? Może pies Steve’a by Ci pomógł?
- Nie. Niech Steve zostanie w domu z dziadkiem - chwila milczenia. Ciężki oddech - Znalazłem jego ubrania nad jeziorem. I komórkę. Meg… nie wiem kiedy wrócę. Ale jeśli go szybko nie znajdę, to trzeba będzie poprosić Berta, żeby kogoś tu przysłali.
- Wyślę Ci numer do niego, moje pośrednictwo w tym momencie będzie bez sensu - Megan wyraźnie zbladła i oparła się ciężko o drzwi łazienki, rozważając przez chwilę konsekwencje tego, co usłyszała. Jednak Daniel usłyszał tylko, jak kobieta bierze głęboki oddech - dam Ci znać po przyjeździe karetki co i jak. Pisz, jakby się coś w międzyczasie zmieniło. - rozłączyła się z westchnieniem i wysłała szwagrowi obiecany numer, modląc się w duchu, by ta noc nie okazała się tragiczna w skutkach.

***

Kolejne minuty dłużyły się niemiłosiernie, ale w końcu jej uszu dobiegł sygnał nadjeżdżającej karetki. Megan przyjęła ją z ulgą, ale też rosnącym niepokojem. Przez myśl przemknęły jej wszystkie konsekwencje prawne, jakie mogą ponieść jako rodzina. Może jednak uda jej się ubłagać załogę karetki…

Niestety, pielęgniarz był nieugięty i po opatrzeniu płytkich cięć, których nawet szyć nie trzeba było, poinformował Megan o kolejnych krokach, które będzie musiał wykonać. Powiadomi lokalne władze, które powiadomią odpowiednie służby, co będzie pewnie miało swoje konsekwencje zwłaszcza, że “ojciec niedoszłej samobójczyni szuka po lesie starszego syna…” - wymowne spojrzenie mężczyzny nie pozostawiało złudzeń co do tego, co myśli o tej całej sprawie. Według niego Daniel wyraźnie nie radził sobie z wychowywaniem dzieci i trzeba będzie się tym zająć dla dobra tych dzieci…
Niemniej był uprzejmy i na koniec, gdy już wszystkie formalności zostały załatwione, zrobił Maddison zastrzyk uprzedzając, że jest to środek uspokajający i dziewczyna będzie spała jak zabita przez dobrych kilka godzin.
- Proszę jej nie zostawiać samej i nie budzić. Ojciec powinien z nią porozmawiać bo jeśli próby samobójcze się powtórzą…
Nie dokończył, ale czy musiał? A potem wsiadł do karetki i po prostu odjechał w noc. A Megan została sama ze zdecydowanie zbyt szybko odlatującą siostrzenicą. Udało jej się doprowadzić Maddie jedynie do jednej z sypialni na parterze, nie dałaby rady wciągnąć dziewczyny po schodach. Zresztą ubrudzony krwią pokój nastolatki i tak nie był dobrym miejscem na przebudzenie się z uspokajającego snu.

Z cichym westchnieniem Megan usiadła w niewygodnym fotelu stojącym obok łóżka i z niepokojem przyglądała się śpiącej dziewczynie. Jej strach przed zaśnięciem był autentyczny… co ją tak przeraziło?
Pokręciła głową i kiedy była już absolutnie pewna, że Maddison twardo śpi, ponownie wybrała numer Daniela. Brak wieści od niego był najgorszą z możliwych wiadomości.
 
__________________
Jeśli zabałaganione biurko jest znakiem zabałaganionego umysłu, znakiem czego jest puste biurko?
Albert Einstein
Viviaen jest offline  
Stary 12-01-2015, 23:49   #34
 
Marrrt's Avatar
 
Reputacja: 1 Marrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputację
Jake do cholery...
Jake, Jake, Jake.
Steve’owi takie wybryki się zdarzały. Maddy też. Od roku. Do wykręcanych przez nich numerów był w pewien sposób już przyzwyczajony. Ale nie Jake. Jake był chłopakiem konkretnym. Jeśli miał nie wrócić na noc, dawał znać. Jeśli miał się spóźnić jakoś nieprzyzwoicie, dawał znać. Jeśli się umawiał na telefon, nie wychodził bez niego. Nie znikał i nie uciekał. Czemu więc teraz nie można się było do niego dodzwonić??? Po takim czasie… Pierwsza w nocy… Zaszalał… A jeśli nie?

Słowa Meg, które rozbrzmiały w telefonie z miejsca zalały go falą gorąca. Zatrzymał się. Odwrócił się w stronę samochodu. Stał.
Biec z powrotem. Wracać do domu. Nie ona. Nie ona do cholery i nie w ten sposób!



Na co czekał?!
- Meg… Ja nie mogę teraz wrócić. On gdzieś tu jest. Nie zostawię go tutaj. Wezwij pogotowie, opatrz na ile możliwe i… O Boże… Meg… Nie odstępuj jej o krok, dobrze?

Wyczekał aż usłyszy jej potwierdzenie i biegiem ruszył do lasu.
Boże, Boże, Boże...
- Jake!!!

***

Młodzież. Wszędzie jej tu było pełno. Zajętej w parach, lub samotnie śpiącej w krzakach. Obraz jakiego nie powstydziłyby się żadne juwenalia. Do tego wszędzie butelki, puszki, opakowania po festynowym jedzeniu i oczywiście zużyte gumki. Im więcej wzrokowych bodźców dostarczały mu poszukiwania syna tym bardziej czuł, że musi go natychmiast znaleźć. Co go podkusiło? Gdzie miałeś głowę Jake?
- Jake!!!
Nawoływania nie zdawały się na nic. Albo nie odpowiadał mu nikt, albo conajwyżej przedrzeźniające go echo jakiegoś młodocianego festynowicza dnia niepodległości, który w obawie ojca widział powód oczywisty powód do śmiechu. Nie zwracał na nich uwagi.
- Jake!!!

Spodnie znalazł kilka chwil później. Oraz całą resztę ubrania. Leżały nieopodal gęsto porośniętego dziką roślinnością jeziora. Każde kolejne ubranie bliżej brzegu. W końcu także wbita w podomkły muł komórka, która odezwała się po ponownym wykręceniu telefonu. Kilkanaście nieodebranych połączeń. Wszystkie z domu…

Odruchowo wszedł do wody. Kilka kroków... Przejmujące zimno oblało mu stopy… łydki… kolana… Grząski muł jakby chciwie pozwalał butom zapadać się głębiej i głębiej.
- Jake!!!
Jeziorna tafla po tym jak koła wokół jego nóg wytłumiły się milczała ledwie widocznie poruszana sporadycznymi podmuchami nocnego wietrzyku. Przez szum sitowia nadal dochodziły tu odgłosy zabaw.
- Jake!!!... na litość boską… Jake!!!!

Coś w odpowiedzi zaskrzeczało przeraźliwie na niebie i nadleciawszy od strony jeziora zatrzepotało skrzydłami i wpadło w las. Gawron jakiś… tych się w Chicago można najłatwiej nasłuchać… Albo kruk. Widmo wypchanego truchła, które wystraszyło Maddy wróciło mu przed oczy jak żywe… W środku nocy...

Sygnał telefonu… Meg? Nie. Steve… Bądź w domu Steve. W domu.
Był. Dzięki Bogu…

Jeszcze nim skończył, ruszył ponownie w stronę lasu. Tak jak poleciało ptaszysko. Przepatrując chaszcze z latarką w telefonie. Nawołując.

***

Powoli zaczynał się łamać. Chyba panikować. Przestał nawoływać podejrzewając, że syn musi gdzieś leżeć nieprzytomny. Twarz i ręce miał obdrapane od gałęzi. Nadzieje na odszukanie samodzielnie Jake w lesie, poważnie nadwątlone… Ponownie telefon. Meg!
Zatrzymał się.
Odetchnął.
Z Maddy chyba lepiej.
- Jake!!!
 
__________________
"Beer is proof that God loves us and wants us to be happy"
Benjamin Franklin
Marrrt jest offline  
Stary 13-01-2015, 09:36   #35
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
Karetka oddalała się od domu na wzniesieniu, obok Plymouth. Jej migające czerwienią światła obserwowały ciekawskie oczy mieszkańców. Parę osób przeżegnało się, kilka innych uśmiechnęło złośliwie.

- A nie mówiłem – rzucił mąż, do żony. – Zaczęło się. Tym razem po kilku dniach.

DOM CRAVENÓW

Maddison zasnęła po podanym jej zastrzyku. Megan siedziała przy niej, czując przytłaczającą ją bezradność. Steven miotał się gorączkowo po kuchni obserwując podjazd. Wściekły, zagniewany, napędzany czystą adrenaliną.

Miał żal do ojca, że znów go nie było, kiedy był potrzebny. Żal do brata, że włóczy się po nocy ignorując wszelkie ustalone zasady. Chien, jakby przeczuwając gniew swojego nowego pana, położył się w kącie i obserwował go w ciszy, co jakiś czas tylko wykonując ogonem niemrawy ruch. Zwierzę było zaniepokojone, źle reagowało na gniew pana. Ale Steven nie miał ochoty przestać. Napędzał się, a podpuchnięte, posiniaczone oko tylko ten gniew podsycało.

Arnold poszedł do salonu. Coś go ciągnęło do tego zabytkowego, wygodnego, skórzanego fotela, do ledwie wyczuwalnego zapachu tytoniu, którymi przesiąkły deski boazerii, do lśniących grzbietów książek, które zostały w biblioteczce po poprzednich właścicielach. Polubił to miejsce, mimo niewyjaśnionych pobudek. Sam nie wiedział czemu. Czuł gniew Stevena, ale był mądrym, starym człowiekiem i wiedział, że młodość ma swoje prawa, a jej cechą jest właśnie emocjonalność. Czasami ta dobra, czasami ta zła. Steven potrzebował oczyszczenia. Cała rodzina go potrzebowała. A nowy dom mógł im to oczyszczenie dać. Tego ostatniego Arnold był pewien, chociaż myśl ta wzbudzała w nim tyle samo myśli pozytywnych, jak i negatywnych.

Steven chodził nerwowo po kuchni, Megan siedziała przy śpiącej Maddison, senior rodu Cravenów przysypiał w gabinecie Mijały kolejne minuty, dziesiątki minut, godzina, półtorej, a ani Daniela, ani Jake’a nie było w domu.

Megan siedziała w ciszy, nie schodziła na dół. Nie miała zamiaru zostawiać Madd ani na chwilę samej. Nie wiedziała dlaczego, ale bała się, że kiedy to zrobi wydarzy się coś paskudnego.

W domu Cravenów zegar pokazywał prawie trzecią nocy.


DANIEL

Daniel zagłębiał się coraz bardziej w lasy wokół Plymouth. Odgłosy imprezy na plaży oddalały się, zanikły w oddali, a on szedł w amoku, nawołując raz za razem syna. Świecił latarką po krzakach. Odrzucał od siebie myśl, że jego poszukiwania są bezowocne. Że Jake znajduje się zupełnie gdzie indziej. Na dnie jeziora. Wolał myśleć mieć nadzieję, że nagi syn zapuścił się w środku nocy w serce lasu.

Tylko po co?!

Po co?

Nagle Daniel zatrzymał się czując, że jest obserwowany. Było to takie intensywne przeczucie, takie wypływające gdzieś z głębokich, nieuświadamianych pokładów podświadomości, że aż zamarł. Zastygł bez ruchu oświetlając latarką pobliskie krzaki. Ale poza czarnymi, chropowatymi pniami drzew i szeleszczącymi na lekkim wietrze nie zobaczył niczego, ani nikogo.

To go nieco uspokoiło i otrzeźwiło zarazem.

I wtedy usłyszał krzyk. Gdzieś, stosunkowo niedaleko, dochodzący z głębi lasu. Ten głos Daniel poznał bez trudu.

Popędził przed siebie, krzycząc i nawołując imię zagubionego syna. Czując nową nadzieję biegł dziko przez las nie zważając na swoje bezpieczeństwo. Teraz, w tej chwili, liczył się tylko Jake!

JAKE

Krzyczał w coraz większej panice. Zagubiony w lesie, w ciemnościach. Co jakiś czas kręcący się w kółko, z bezsilnością wpatrzony w konary drzew nad głową i gwiazdy migające gdzieś tam, daleko, na czarnym firmamencie. Jake nawoływał pomocy, lecz odpowiadała mu jedynie cisza. To też stanowiło pokrzepienie. Przynajmniej nie ścigały go te przerażające dźwięki.

Marznął i kąsały go komary. Przedzierał się, całkiem nagi, przez dzikie, leśne ostępy. Raz czy dwa zahaczył włosami o niewidzialną gałąź. Za pierwszym razem o mało nie wrzasnął z przerażenia, bo pomyślał, że ktoś lub coś schwyciło go szponiastymi pazurami i zamierza zerwać mu skórę z głowy, jak jakieś upiorne trofeum. Szarpnął się wściekle, odwrócił gotów bronić przed niewidzialnym napastnikiem ciosami i kopnięciami, szybko orientując się w swojej pomyłce.

Brudny, podrapany, przemarznięty dotarł w końcu nad brzeg jakiegoś jeziora. Nie był pewien, czy to te samo jezioro, nad którym rozciągało się Plymouth, ale widok wody zadziałał na niego pokrzepiająco.

Na dodatek trafił na ścieżkę czy wręcz drogę, na której wyraźnie odcinały się koleiny po oponach samochodu. Wybrał kierunek na ślepo, licząc, że doprowadzi go ona do jakiejś większej drogi, szosy, czy nawet domostwa, skąd mógłby wezwać pomoc.

Po prawej ręce miał jezioro okolone szuwarami, spłachetkami plaży. Na jednej z nich stała nawet jakaś wypalona, przerdzewiałą konstrukcja – chyba pozostałość po jakimś domku lub przyczepie campingowej.

W końcu, sam już nie wiedząc ile czasu mu zeszło, ujrzał przed sobą jakieś światła. Niczym rozbitek na widok bezludnej wyspie Jake przyśpieszył, prawie płacząc z radości. Był uratowany!


DANIEL

Zatrzymał się zdyszany i spocony. Zawołał jeszcze kilka razy, ale odpowiedział mu tylko szum drzew i bicie jego własnego serca.

Daniel złapał oddech i rozejrzał się wokół siebie, nie za bardzo wiedząc, gdzie się znajduje. Zaśmiał się gorzkim, cichym śmiechem. Bezsilnie. Najlepszy numer byłby wtedy, gdyby szukając syna sam zgubił się w okolicznych lasach i padł ofiarą jakiegoś drapieżnika. Na przykład niedźwiedzia. Co prawda nie wiedział, czy w okolicach są jakieś niedźwiedzie, ale spotkanie takiego na pewno do najprzyjemniejszych by nie należało. Albo wilka. Czy dzika. Jak się nad tym zastanowić, to puszcza mogła oznaczać wiele kłopotów i problemów.

Sprawdził, czy ma zasięg, ale nie miał. Z telefonem w ręce zaczął wracać tam, skąd wydawało mu się, że wyszedł. Włączył opcję GPS w telefonie, co pozwoliłoby mu zorientować się, w którą stronę ma iść do Plymouth, jak już by tylko znalazł się w zasięgu nadajników. W tej chwili błogosławił inżynierów za nowoczesną technologię i to, że życie nauczyło go z niej korzystać.

Złapał sygnał kilkaset kroków dalej, na niewielkim wzniesieniu, ale to wystarczyło, by mógł odnaleźć drogę do Plymouth. Nie udało mu się jednak z nikim połączyć. Sygnał rwał się, jak pajęczyna na wietrze. Wracał, przybity, bliski zawału. Drugi raz tej potwornej nocy.

STEVEN

To Steven wypatrzył Jake’a pierwszy, jak nagi pojawił się na podejściu pod domem. Brudny, pokrwawiony, rozdygotany z zimna brat sprawiał sobą tak rozpaczliwy widok, że wszelka złość, wszelka niechęć, cały gniew uleciały ze Stevena w jednej chwili. Jakby jakaś niewidzialna, dobroczynna siła, położyła mu dłonie na duszy i zabrała to, co złe.

Steven wybiegł na spotkanie brata, porywając po drodze jakiś koc.

- Steven! – Jake był zaskoczony widokiem brata równie mocno, co on jego.

Po chwili obaj siedzieli już przy stole w kuchni. Steven ubrany i z gorącą herbatą w dłoniach.

Megan bezskutecznie próbowała złapać Daniela, by dać mu znać, że Jake się odnalazł, ale tym razem to z nim nie było kontaktu. W końcu jednak udało jej się dodzwonić.

DANIEL

Telefon zabrzmiał, gdy ujrzał już majaczące gdzieś w oddali światła pierwszych zabudowań w Plymouth. To była Megan z informacją, że Jake się odnalazł.

Daniel odpowiedział, że zaraz będzie, a potem puściły w nim tamy. Rozłączył się, usiadł na jakimś zwalonym pniu drzewa i przez chwilę najzwyczajniej w świecie, płakał jak dziecko. Z radości, z żalu nad tym, że nie było z nim żony, by wspomóc go w tej trudnej chwili. Zwyczajnie. Nie jak mężczyzna, ale jak bezradny człowiek, którym w tej właśnie chwili się czuł.

Potem wrócił do samochodu i pojechał do domu. Gdy dojechał na miejsce okazało się, że zarówno Maddison, jak i Jake śpią. A Daniel nie miał sumienia ich budzić.

WSZYSCY

Gdy Daniel dotarł do domu nikt już nikomu nie robił wyrzutów. Wszyscy byli na to zbyt zmęczeni. Zbyt wyczerpani wcześniejszą nieprzespaną nocą, jak również wydarzeniami z tej nocy.

Obudzili się bardzo późno. Blisko jedenastej. Pierwszy Steven, zaraz po nim Megan i Daniel.

Kiedy zeszli na dół, Arnold kręcił się już po kuchni nerwowo zerkając przez okna, jakby kogoś wyczekiwał lub czegoś wypatrywał.

- Coś się stało? – zapytał go Daniel, kiedy tylko zaopatrzył się w solidną kawę.

- Nie. Patrzę, jaka pogoda. Chmurzy się. O. Ktoś jedzie.

Faktycznie, na podjazd podjechał samochód z którego wyszła Belinda Hill.

Sąsiadka od ciasta. Tutejszy „kuguar” z tego, co przeczuwał Daniel.

- Chyba wpadłeś jej w oko.

- Zobaczę, co u Maddison – zaproponował Arnold i nie czekając na aprobatę ruszył na górę.

Zadzwonił dzwonek w drzwiach i Daniel poszedł otworzyć starając się zachować uprzejmość.

- Witam – uśmiechnęła się Belinda. – Jechałam właśnie na zakupy do Keokuk.
Pomyślałam, że wpadnę po foremkę i zobaczę, czy wszystko w porządku. Wczoraj ponoć byłą u was karetka.

- Wejdź proszę – Daniel wpuścił sąsiadkę do przedpokoju. – Kawy?

Zaproponował raczej z wrodzonej uprzejmości, mając nadzieję, że Belinda odmówi. Nie zawiódł się.

- Dziękuję, ale nie mam za bardzo czasu – uśmiechnęła się kokieteryjnie. – Ale chętnie innym razem.

Daniel przyniósł blaszkę i wręczył ją sąsiadce.

- Ciasto było pyszne. Dziękujemy. Co do karetki, to wszystko jest już w porządku. Dziękuję ci za troskę.

Kiedy sąsiadka odjechała Daniel spojrzał na rodzinę.

- Musimy wszyscy poważnie porozmawiać.

Słowa te kierował szczególnie do Maddison i Jake’a.

- Nie bądź dla nich zbyt surowy – powiedział Arnold, który razem z wnukami zszedł z piętra. – Pamiętaj, że ty też byłeś młody.
 
Armiel jest offline  
Stary 19-01-2015, 06:58   #36
Northman
 
Campo Viejo's Avatar
 
Reputacja: 1 Campo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputację



Arnold poszedł na górę do pokoju wnuczki. Cieszył się ze schodów. Było ich w sam raz. Nie za dużo, nie za mało. W sam raz. Nie za dużo, aby się zmęczył i nadwyrężył stawy, kości i serce. Nie za mało, żeby nie miał potrzebnego ruchu. Najgorzej było przerwać aktywny tryb życia. Zatrzymać się i umrzeć na stojąco jak koń, którego nikt nie wyprowadza ze stajni jak nieboszczyka z prosektorium. Chciał pozyć jeszcze trochę dla rodziny, wnuków i dla siebie też. Wszedł do pokoju wnuczki uprzednio zapukawszy i cierpliwie poczekawszy na pozwolenie wejścia, gdy odpowiedział, że „Dziadek”.

Usiadł w obrotowym fotelu przy biurku Maddie i patrzył na spokojne niedzielne niebo, na którym leniwie wisiały pierzaste obłoki. Wnuczka była bezpieczna. Wnuczka była w niebezpieczeństwie. Taki wiek, takie emocje, takie okoliczności dorastania i... taki dom. Nie lubił prawić morałów. Podobno niektórzy twierdzili, że był mrukiem. Maddison była dla niego cenniejsza od życia. Kochał wszystkie wnuki, lecz nie po równo, inaczej, choć nie znaczy, że mniej. Była tylko jedna ona. Dla niego mała Maddie, która teraz małą już nie była. A mimo wszystko, gdy na nią patrzył wiedział, że to ta sama, wspaniała dziewczynka. Odważna, mądra i silna, przy której nauczył się w ciągu jej życia więcej niż przez całe swoje, szybkie, za szybkie.

Zdawać by się mogło, że jeszcze wczoraj odbierał dyplom z uczelni. Wyrzucał na wiatr akademicką czapkę. Wierzył, że ma przed sobą wielkie, pełne, nieskończone, bo niezaczęte, życie. Dopiero z biegiem lat odkrył, że wszelkie wymiary są relatywne, byty skończone a wiedza oceanem zamkniętym w naparstku.

Lubił sobie z Maddie pomilczeć tak jak na cmentarzu z Marthą. Nie przeszkadzał wnuczce w byciu sobą, zwłaszcza w jej pokoju, gdzie był gościem. A ona pewnie dla niego starała się być również sobą, tą prawdziwszą, bez maski. Po prostu być razem. Rozumiał, że nie rozumiał jej na tym etapie życia, lecz akceptował w pełni. Wymknęła mu się gdzieś między układaniem życia bez Marthy, a tym zdziwieniem, że kolor różowy małej Maddie już nie jest ulubionym, filmy Disney’a są dla dzieci, a gumy cynamonowe straciły magiczną moc, tak samo zresztą jak i bajki na dobranoc. A może bajki były dla Daniela?

Mimo wszystko czuł, że to etap, taki sam jak każdy inny. Maddie potrzebowała pomocy w najprostszej formie zrozumienia i miłości. I Steven, w którym wzbierało morze fal emocji, co groziły niebezpiecznym wystąpieniem z brzegów. Żywiołem młodości, który nieokiełznany musiał znaleźć bezpieczny brzeg, aby nie rozpętać chaosu bez sensu, nawałnicy złych emocji. Mógł przynieść katastrofę lub ofiarować oczyszczenie jak słoneczna cisza po sztormie. Ten dom mógł być trumną lub okrętem. Bo Steven dawno wypłynął na głęboką wodę sam, bez ojca, bez matki, bez rodziny i dlatego miotał się jak drobna łupinka rzucana na grzbietach spienionych fal dysonansu między ideałem marzeń a pięknem brzydoty betonowych ścian nie do wywarzenia; szarej rzeczywistości, którą samemu trzeba pomalować kolorami słów, wyborów, czynów, jak kredkami. A Jake... Jake był na krawędzi dorosłego życia i musiał się wyszumieć. Przed nim było jeszcze kilka lat na odkrycie, innej rzeczywistości, świata dorosłych, z którym dopiero zaczynał romans, z góry skazany na mniejsze lub większe rozczarowanie, bo nie do końca spełniony w wyobrażeniach.
Staremu człowiekowi dziwnie jasno kreśliły się pod sklepieniem wysokiego czoła obrazy czystych myśli, choć niekoniecznie mądrych.

Ocknął się pod dotykiem wnuczki. Mieli iść na dół na spotkanie z głową rodziny. Zagubioną po stracie szyi. Matki, żony, siostry, synowej. Mogli zapomnieć o złych emocjach i zacząć wszystko od nowa. Mogli zwyciężyć. Mogli... Mogli też pogłębiać przepaść niezrozumienia.



***





Ocknął się w fotelu w bibliotece. Miejscu bezpiecznym, przyjemnym i dziwnie intymnym jak wygodne, stare buty lub znoszony, przytulny sweter. A mimo wszystko nie wiedział gdzie jest. Co tam robił? Jak długo? Dlaczego? Powinien wiedzieć? Myślał. Chciał myśleć. Nie umiał. Zapomniał, tak jak wymyka się dawno nie używana umiejętność? Lecz nie, ten stan nie mógł trwać w nieskończoność. Powinien wstać? W końcu, jak po stu latach, wróciły wspomnienia. Z ulgą wypuścił wstrzymany oddech a z oczu ustąpił lęk niezrozumienia.
I słyszał, wyraźnie. Szedł za jej głosem jak ślepiec przez ciemność. Zobaczył ją w salonie. Stała rozmawiając z nieznajomym.

Wszedł energicznie do pomieszczenia i pośpiesznie podszedł do żony.

- Kochanie jedźmy już do domu. - powiedział zaczesawszy włosy dłońmi do tyłu.

Zmierzył przenikliwym wzrokiem stojącego przed kobietą mężczyznę.

- Kim pan właściwie jest? - zapytał zmarszczywszy brwi.

- Tato… - mimo iż słowo to padło z nieudawaną troską znać też w niej było zniecierpliwienie i rozdrażnienie mężczyzny, który mimo nerwowości szwagierki tylko przez grzeczność czekał aż ta skończy mówić i przestanie zastawiać mu drogę - To Megan. Siostra Karen. Jesteśmy w Plymouth. Marthy tu nie ma.

Przez chwilę patrzył w heterochromatyczne oczy ojca, ale nie mogąc w nich dopatrzeć się przypomnienia, pokręcił głową.

- Poczekaj. Przyniosę Ci jej zdjęcie. Zostawiłeś je.

Po czym odwrócił się i ruszył do pokoiku za kuchnią.

Wariat! Krzyknął głos w Arnoldzie.

- Kochanie... - zdziwiony niepomiernie odpowiedzią Arnie szepnął nachylając się ku Megan. - To jakiś szaleniec. Uciekajmy stąd. - rzucił poważnie ujmując kobietę za rękę.

Megan nie zabrała ręki ale też nie ruszyła się z miejsca. Westchnęła tylko i bezradnie spojrzała na zagubionego, starszego mężczyznę - Ale dokąd chcesz uciekać, Arnie? Jesteśmy w domu. - z trudem zapanowała nad głosem - A ja mam na imię Megan, nie Martha… - miała wrażenie, że mogła tak tłumaczyć do wieczora a i tak Arnie będzie wiedział swoje więc po chwili namysłu poprowadziła go do dużego lustra wiszącego w holu - Spójrz na siebie, jesteś już dziadkiem. Daniel to Twój syn a na piętrze są Twoje wnuki. A ja… ja jestem tylko siostrą ich zmarłej matki. - zakończyła, przełykając łzy.

- Spójrz tato - powiedział wracając do salonu Daniel. Podszedł do Arnolda i wręczył mu jego ulubioną wyświechtaną już przez czas fotografię - Poznajesz ją? Mama. Z tyłu jest data zdjęcia.

Arnold ciężko oddychał patrząc na swoje odbicie w lustrze. Puścił dłoń Megan odrywając od jej oczu swój przestraszony wzrok. Wziął od syna do trzęsącej się ręki zdjęcie Marthy. Wodził wzrokiem między fotografią, własnym obiciem i twarzach otaczających go ludzi.

Jak zza mgły wracały strzępy głosów, obrazów, uczuć. Wspomnienia powracały nieśmiało jak znajome nuty melodii.

- Danny? - wykrztusił w końcu. - Aleś wyrósł… - przełknął ślinę.

Po twarzy Arniego przebiegł skurcz. Zapał się za skroń. Spuścił głowę a kiedy ją podniósł w wylęknionym i zagubionym spojrzeniu czaił się strach.

Po bucie z nogawki seniora leciała strużka cieczy zbierająca się na parkiecie w rosnącą kałużę.

Daniel przymknął na kilka sekund oczy. Potem otworzył je i wziął ojca pod ramię. Na jego twarzy malowało się zmęczenie. W spojrzeniu pewnie też. To jednak ukrył nie patrząc ojcu w oczy.

- Nic się nie stało. Chodź. Pomogę Ci.

Zaczął prowadzić Arnolda w kierunku jego łazienki.

Arnold pozwolił prowadzić się synowi, lecz szedł sztywno i niepewnie. Milczał wyraźnie skrępowany.

Przy łazience zatrzymał się. Co tu robił? Dlaczego miał mokre spodnie?
CO SIE DZIEJE?!!
Musiał zachować spokój. Mężczyzna zdawał się być życzliwym. Arnie był skołowany. Nie wiedział gdzie uciekł mu czas od ostatniego... No właśnie... Ostatniego czego? Nie wiedział gdzie jest, kiedy, dlaczego i... z kim. Zdawało mu się jednak, że byli na ty. I pomagał? Po co go prowadził do ubikacji?

- Poradzę sobie. - rzekł cicho zbierając się w sobie. - Zawołaj Marthę.

- Mamy tu nie ma - odpowiedział równie cicho Daniel. Po chwili wahania stanął przed ojcem i spojrzał mu w oczy. - Nie ma jej z nami od ośmiu lat.

Westchnął i otworzył drzwi do łazienki. W środku nie było krzesła. Wniósł je do środka z pokoju.
Kiedy tamten zajmował się meblem Arnie zmarszczył brwi i zacisnął pięści.

Nie było Mathy? Co on wygadywał? Mamy? Jakiej mamy? I dlaczego z nimi? Facet mógł być jednak niebezpieczny! Arnie bił sie z myślami, jeśli pustkę w głowie starca, o którą odbijały się przerażone strzępy zaniepokojonyc znaków zapytania z alarmowymi wykrzyknikami, można było tak nazwać.
Powinien grać przedstawienie przed szaleńcem, czy kategorycznie domagać się wyjaśnień?

- Jak to nie ma?! - podniósł głos. - A gdzie jest?! - zażądał odpowiedzi podejrzenie patrząc na obcego mężczyznę asekuracyjnie cofnąwszy się o krok ku umywalce, gdzie leżała brzytwa.

I ten dom. Skąd go znał? Ten dom. Skąd on znał jego?
 
__________________
"Lust for Life" Iggy Pop
'S'all good, man Jimmy McGill

Ostatnio edytowane przez Campo Viejo : 19-01-2015 o 07:10. Powód: niektóre literówki
Campo Viejo jest offline  
Stary 21-01-2015, 15:28   #37
 
Viviaen's Avatar
 
Reputacja: 1 Viviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie coś
przy współpracy z innymi graczami oczywiście

Kiedy wszyscy sobie poszli, Megan zajęła fotel naprzeciwko Daniela i długo przypatrywała mu się w milczeniu. W końcu westchnęła i zaczęła rozmowę, którą trzeba było przeprowadzić. Mimo, że będzie trudna.

- Nie sądzisz, że ich motywy są tutaj kluczowe? - mówiła cicho i tak delikatnie, jak tylko potrafiła - Ukarałeś ich, ale to niczego nie rozwiąże. Maddy… była naprawdę przerażona. Bała się zasnąć… - pokręciła głową, szukając właściwych słów ale nie potrafiła ich znaleźć. Wszystko brzmiało tak nieprawdopodobnie… - Nie możesz mówić, że nie obchodzi Cię, “dlaczego”. Bo to brzmi jakby oni Cię w ogóle nie obchodzili. Poza tym… to wszystko jest niepokojące, nie sądzisz? W tym domu naprawdę jest coś dziwnego.
Daniel, który chwilę wcześniej trochę odruchowo wziął do rąk pozostawioną przez Arniego aktówkę, przyglądał się jej przez pewien czas słuchając Meg. Potem odłożył jednak z powrotem na stół i spojrzał uważnie na szwagierkę.

- Nie powiedziałem, że mnie to nie obchodzi, Meg. Powiedziałem, że teraz nie będę w to wnikał. Teraz gdy wszyscy tu sobie siedzieliśmy. To nie był dobry moment, żeby pytać ich “dlaczego”. W zasadzie żaden nie będzie dobry… Powinni jednak wiedzieć, że przekroczyli pewną granicę. Bez względu na okoliczności. I tym bardziej bez zrzucania winy na dom.

- Moim zdaniem to okoliczności mają tu kluczowe znaczenie i powinniśmy o tym porozmawiać właśnie wszyscy razem. Madd nigdy nie zachowywała się tak dziwnie a teraz bredzi coś o demonach. Myślę, że powinieneś…

- Wysłucham jej - przerwał jej niecierpliwie już - Wysłucham.

- O ile teraz w ogóle będzie chciała Ci cokolwiek powiedzieć. Myślisz, że coś brała albo zmyśla, prawda? Że próbuje w tak idiotyczny sposób ukryć swoje małe grzeszki? Dan, każde z nas było nastolatkiem. Ale ja bym nigdy nie wciskała rodzicom kitu o demonach jeśli widziałabym je na haju. Cokolwiek można powiedzieć o Twojej córce to na pewno nie że jest głupia. - żachnęła się Megan - Mi też zdarzają się tu dziwne rzeczy. Jak ten włączony laptop. Śnią koszmary. Prześladują ptaszyska. Coś z tym miejscem jest nie tak… Wszyscy omijają ten dom, siostra Berta nie przyjęła zaproszenia na kawę i chyba tylko jedna jedyna piekareczka za wszelką cenę usiłuje się tu wprosić. - dodała niezamierzenie złośliwie.

- Tak - pokiwał głową, choć wyraz twarzy miał nieco kpiący - To zły dom, kazał wczoraj Maddy włazić na pakę czyjegoś pickupa z jakimś 5 lat starszym od niej gnojkiem. I zły dom wlał Jake’owi w gardło hektolitry piwa. I zapewne poszedł jeszcze za Steve’em i uderzył go w twarz. Wiesz Meg? Koszmar to miałem wczoraj ja. Mogłem ich stracić. Oboje. I z tego co wiem nadal mogę bo opieka społeczna przyjdzie do nas by sprawdzić, czy się nadaję na ojca. A Ty mi jeszcze cholera jasna mówisz, że zachowuję się jakby mi nie zależało.
Wstał z fotela i ruszył ku wyjściu z domu.
Megan poderwała się z fotela i zastąpiła mu drogę.

- Nie graj teraz świętoszka, nie takie przecież rzeczy robiliśmy w młodości. I dobrze wiesz, że nie chodzi mi ani o jej granie dorosłej ani o jego przeholowanie z piwem. Chodzi o to, że Madd podcięła sobie żyły, po czym usiadła na łóżku i wyglądała jak lunatyczka. Nie cięła się jak zbuntowana gówniara a porecyzyjnie cięła wzdłuż żył i to tak, żeby nie zrobić sobie krzywdy. Ocknęła się dopiero, kiedy wrzasnęłam. Nie wiem jak dla Ciebie, ale dla mnie wydaje się to dziwne. Nie mniej dziwne, niż błąkanie się nocą nago po lesie. To nie było jego pierwsze piwo do cholery, nie powinien się tak spić, żeby aż tak stracić nad sobą kontrolę i kompletnie stracić pamięć! - kobieta mimowolnie mówiła coraz głośniej, głos jej drżał. Po wcześniejszym opanowaniu nie pozostał ślad.

Pewnie skończyłoby się kłótnią albo szarpaniną, bo Megan nie zamierzała ustępować i pozwolić szwagrowi odejść bez słowa, ale akurat w tym momencie choroba Arniego postanowiła dać o sobie znać i kompletnie zagubiony wziął ją za Marthę, co na tyle wytrąciło kobietę z równowagi, że odpuściła. Cała złość uszła z niej jak z przekłutego balonu, pozostawiając tylko ból i żal... przede wszystkim żal do siebie, że nie miała czasu dla siostry, gdy ta jej potrzebowała najbardziej. Czy to by coś zmieniło? Może tak, może nie... ale nawet nie spróbowała i za to będzie się winić do końca życia.

Niemal odruchowo ruszyła po mop, by posprzątać mokrą plamę z podłogi i zmyła hol na tyle daleko, na ile zdołała, nie wchodząc Arniemu w zasięg zwroku. Wciąż jeszcze nie odnalazł się w rzeczywistości a widok jej twarzy, kojarzony teraz z Marthą, z pewnością mu w tym nie pomoże.

Dlatego też skierowała swoje kroki na górę, ze szczerą chęcią porozmawiania z Maddison. O ile ta w ogóle będzie chciała rozmawiać. Obrażone nastolatki bywają... męczące.
Okazało się jednak, że Madd nie jest sama. Rozmawiała ze Steve'm, całkiem spokojnie. Może będzie dobrze. Dym papierosowy, lekko wyczuwalny w powietrzu, zignorowała i odetchnęła głęboko nasłuchując jeszcze przez chwilę, nim cicho zapukała do drzwi. A te - nie do końca domknięte - uchyliły się nieco, ukazując stojącemu przy oknie rodzeństwu kawałek sylwetki Megan. Nie wiadomo, jak długo stała pod drzwiami, nim zdecydowała się zapukać i jak wiele z ich rozmowy usłyszała, ale wyglądała na mocno… niepewną. Niemniej pchnęła mocniej drzwi i weszła do pokoju, starannie zamykając je za sobą, jakby tym samym pozbawiała Maddison możliwości taktownego wyproszenia jej z pokoju. A potem przysiadła na łóżku i przez chwilę wpatrywała się w oboje, po czym poprosiła cicho, z wyraźnym napięciem w głosie.
- Opowiedzcie mi, co Wam się przydarzyło dziwnego w tym domu.
Nie wyglądała jak ktoś, kto za chwilę wyśmieje wszystko, co zostanie powiedziane. Raczej jak ktoś, kto bardzo nie chce usłyszeć tych słów, bo uprawdopodobnią coś nieprawdopodobnego… pozwolą uwierzyć w coś, w co nie dało się wierzyć.
O ile cokolwiek zostanie powiedziane.

Steven spojrzał na Maddison, na Megan, ostatni raz pociągnął papierosa aż dopalił się do filtra. Wychylił się przez okno i zdusił go o murek pod parapetem. Odetchnął głębiej. Z ulgą. A potem powoli powtórzył wszystko, co przed chwilą zostało powiedziane, pozwalając Maddie uzupełniać swoją wypowiedź o szczegóły, które mu umknęły. Dziewczyna była początkowo mocno spięta, szczególnie gdy wyrzuciła papierosa przez okno na wejście ciotki. Ale gdy stało się jasne, że nie będzie bury a rozmowa powoli dołączała się do słów Steva wyznając to co zresztą już raz powiedziała. Ze ma dziwne sny, że wypchany kruk pojawił się na jej biurku sam i zaczął krakać, że po domu w środku nocy wałęsa się coś, jakby cień. Do tego doszły historie Steviego o drapaniu i głosie zza ściany, o pierścieniu, który znalazł i wszystkich informacjach wyszukanych w internecie.

- Tak - skończył wreszcie, - coś z tym domem jest nie tak i jeśli nie dowiemy się co, skończymy jak poprzedni właściciele.
Maddie poparła brata gorliwym skinieniem.
- I dla jasności - uniosła nadgarstki ukazując bandaże. - Ja sobie tego nie zrobiłam. To on. Chociaż tata i tak mi nie uwierzy.

- A ty - zwrócił się bezpośrednio do ciotki, - wierzysz nam?

Milczała długą chwilę, nim się odezwała.
- Mi też dzieją się na rzeczy… nie do końc… wytłumaczalne. - westchnęła i skrzywiła się z niesmakiem - Pierwszej nocy obudziło mnie coś, jakby czyjaś obecność przy łóżku. Oczywiście nikogo tam nie było ale… - spojrzała ze zrozumieniem na Maddison, ale nie dokończyła. Zamiast tego wzięła głęboki oddech i mówiła dalej - Kiedy wreszcie usnęłam, śnił mi się potworny koszmar, biegłam przez las i chociaż nie wiedziałam przed czym uciekam, wiedziałam że walczę o życie. Oczywiście ptaszydła też tam były. Goniły mnie. Potem to zarobaczone truchło w stodole i ten gawron, który wbił mi się w okno… spałam jak zabita, niczego nie słyszałam. A potem… potem ten sam las zamigotał na ekranie mojego laptopa tuż zanim krakanie wypchanego kruka obudziło Ciebie, Madd…
Kobieta milczała przez chwilę, po czym westchnęła i nerwowym gestem przeczesała dłonią włosy.

- Słuchajcie… ja wam wierzę. Wierzę, że w tym domu dzieje się coś dziwnego i najwyraźniej groźnego. - wskazała spojrzeniem bandaże na nadgarstkach dziewczyny - Mam też wrażenie, że od kiedy tu się przeprowadziliśmy, Arniemu błyskawicznie się pogarsza. Dopiero co pomylił mnie z Marthą a Daniela wziął za groźnego szaleńca i chciał zabrać mnie do domu… - przez twarz Megan przebiegł bolesny skurcz. Znów westchnęła - Nie miejcie pretensji do ojca, on naprawdę się stara. Realne problemy są dla niego ważniejsze, niż duchy… Nie ma co ukrywać, nie popisaliście się. Facet na pace… bójka… bieganie nocą po lesie… - Steven skrzywił się i chciał jej wejść w słowo, lecz podniosła dłoń, by uciszyć ewentualne protesty i uśmiechnęła się mimowolnie - ...nie oceniam, sama byłam młoda. Ale po tej próbie samobójczej Dan może stracić prawo do opieki nad wami i tego się boi najbardziej. Tak bardzo, że reszta wydaje się nieważna. Obrażanie się na siebie nic nie da… może pójdę po niego i powtórzycie mu na spokojnie to samo, co powiedzieliście mnie? Póki jeszcze jest na to czas... - zaproponowała, podnosząc się i kierując w stronę drzwi.

Odwróciła się jednak, nim je otworzyła i pociemniałe od bólu spojrzenie utkwiła w Stev’ie.
- Nie masz pojęcia jak to jest obserwować kogoś ukochanego, kto mimo Twoich starań oddala się coraz bardziej. Oddala, by ostatecznie odejść. Karen odeszła i wy też powinniście pozwolić jej odejść. A jeśli obwiniacie ojca o jej śmierć… - pokręciła głową, pozwalając włosom zakryć twarz i ukryć łzy napływające do oczu - On się dostatecznie mocno sam obwinia. Moglibyście oszczędzić mu dodatkowego bólu. Bo jak tak dalej pójdzie to się tu naprawdę pozabijamy. Być może ten dom i jego duchy karmią się emocjami, a co jest silniejszego niż strach i nienawiść...?

Wyszła, nim łzy na dobre popłynęły po jej twarzy.
Karen, tak bardzo Cię przepraszam…

Stała tak przez chwilę, nim pełnym wściekłości gestem wytarła łzy z twarzy. Musiała być silna, dla nich wszystkich.
Zeszła na dół, by tak jak obiecała, przyprowadzić Daniela.
 
__________________
Jeśli zabałaganione biurko jest znakiem zabałaganionego umysłu, znakiem czego jest puste biurko?
Albert Einstein
Viviaen jest offline  
Stary 21-01-2015, 20:50   #38
 
GreK's Avatar
 
Reputacja: 1 GreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputację
Rozmowa w salonie a właściwie monolog ojca.

uzurpatora rodzinnego,

bo tylko tak to można było nazwać, była żenująca. Steven był niewyspany, ale nade wszystko był wkurwiony całą tą sytuacją.

Pan i władca,
pierdolony przywódca stada Craven


Wydał wyrok i rozkaz. A gdzie do cholery prawo oskarżonego do obrony? Kurwa tato nie słuchasz!

naraziliście
lekkomyślnie
tu w domu


Nie spytałeś dlaczego? A gdzie jakieś zaufanie? Gdzie wiara we własne dzieci? Tylko TY masz jedyną słuszną rację?

możesz iść


Merde!
Mamie też pozwoliłeś odejść!


Świat rozmył się, zmiękł w fali nadchodzących łez. Uczucia, których pokazywać nie chciał, których pokazywać nie mógł. Był przecież twardym. Takim powinien być mężczyzna, za którego chciał uchodzić.

Niewzruszona skała
Opoka


Gówno prawda!
Uczucia szarpały jego ciałem jak znerwicowany lalkarz sznurkami marionetki. Nie panując nad sobą, czując że sypie się, że żal dosłownie zalewa go powodzią łez, opuścił towarzystwo.

ukryć
schować
nie dać poznać


***

Spowiedź w pokoju Maddison była oczyszczająca. Przekroczona została pewna bariera, powiedziane słowa, które zmieniały wszystko. Nazwały nienazwane. To nie oni zwariowali. Winien był ON. Teraz, gdy już to stwierdzili, wystarczyło go odnaleźć, zniszczyć, przegonić. Z tą wiedzą byli silniejsi.

Poszedł do swojego pokoju. Poświęcił pół godziny na ogarnięcie bałaganu, który zostawił, z częściowo rozebraną ścianą, po czym rzucił się do łóżka i zapadł w głęboki, regenerujący sen, którego nie zaznał przez kilka ostatnich nocy. Obudził się, gdy słońce oświetliło mu twarz. Kurz wirował leniwie w promieniach słońca padających na bejcowane deski podłogi.

W dużo lepszym nastroju i samopoczuciu rozstawił sztalugę, rozpiął płótno na ramie i zaczął mieszać farbę. Po chwili zapomniał o otaczającym go świecie. Pochłonęło go malowanie. Dał się ponieść chwili. Zanurzył się w odcieniach czerni i bieli. Pędzel sam wybierał drogę i odcień. On tylko pozwolil mu prowadzić rękę. Wyłączył część umysłu. Tworzył.

Po kilku godzinach, gdy słońce chyliło się ku zachodowi a pokój pogrążał w mroku, odstąpił od swego dzieła i pierwszy raz spojrzał na nie z odległości kilku kroków. W powietrzu unosił się przyjemny zapach farby. Rozmyte początkowo mazy i cienie zaczęły nabierać kształtów by ostatecznie przybrać kształt… Podszedł do mokrego jeszcze płótna, ściągnął je ze sztalugi i odrzucił ze złością w kąt pokoju.



 
__________________
LUBIĘ PBF
(miałem to wygwiazdkowane ale ktoś uznał to za deklarację polityczną)
GreK jest offline  
Stary 22-01-2015, 10:50   #39
 
liliel's Avatar
 
Reputacja: 1 liliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputację
To wszystko było chore. Nierzeczywiste, jak ciąg dalszy jednego z tych kruczych koszmarów. Nadgarstki piekły i pulsowały tępym bólem. Wewnątrz szalał huragan skrajnych uczuć. Bunt. Rozczarowanie. Przerażenie. Gniew. Bezradność.
Jak ojciec mógł tak lekko ich podsumować? Nawet o nic nie pytał, nie wnikał pod powierzchowne fakty. Pozwolił jej odejść choć była pewna, że zaprotestuje a później wygłosi jeden z tych rodzicielskich wykładów popartych groźnie ściągniętymi brwiami i ciężkimi westchnieniami rozgoryczenia.
"Możesz iść" bolało niemal jak wymierzony policzek.
Maddie rzuciła się w stronę schodów na tyle szybko aby zgromadzona w kuchni rodzina nie dostrzegła ciężkich łez przecinających policzki.
Może ojciec już jej nie kocha? Może przeholowała ostatecznie choć tak na prawdę nic nie zrobiła?
Cholerny duch! Partacz! Jeśli już rujnował jej życie mógł chociaż dostatecznie głęboko ciąć!
Drzwi trzęsły się w posadach, tak brutalnie je zatrzasnęła. Na parterze musieli wyraźnie słyszeć ich huk, taka umiarkowana manifestacja żalu.

Maddie czuła się źle. W żołądku ciążyła metaforyczna gula, do oczu cisnęły się łzy. Nad życiem nastolatki zawisły gęste chmury i chwilowo przygniótł ją kompletny defetyzm. Przeświadczenie, że już nic nie będzie dobrze. To dopiero początek równi pochyłej a na samym dnie znajdują się ich zmasakrowane ciała, zbiorowy mord w domu Hortonów, powszedni scenariusz wpasowany w historię Playmouth, nic co miałoby zaskoczyć sąsiadów.

Czarne myśli przerwało jej delikatne pukanie w drzwi oznajmiło nadejście brata.
- Maddison? To ja, Steven - chwila ciszy się przeciągała. - Możemy porozmawiać?

- Wchodź - zobaczył, że dziewczyna siedzi na łóżku na skrzyżowanych nogach i brzdąka na gitarze. Policzki miała wilgotne a oczy zaczerwienione.

Siadł w kucki na wykładzinie, tuż przed nią. Pochylił głowę. Długa grzywka opadła mu na czoło. Choć w ten sposób mógł trochę ukryć czerwone od płaczu oczy. Nie wiedział jak zacząć. Bawił się więc papierosem, którego ciągle trzymał w dłoni, niby przysłuchując się.

- Chciałem... - głos mu się łamał. Odchrząknął. - Chciałem, żebyś wiedziała, że ci wierzę. Ta historia o duchach jest nieprawdopodobna i początkowo byłem sceptyczny ale...Będzie ci przeszkadzało jak tutaj zapalę? Otworzę okno i... - odbiegł od tematu wskazując dłonią w kierunku okna.

- Kopsnij jednego i zamknij drzwi - Maddie otworzyła okno na oścież i usiadła na parapecie. - Dzięki. Ze mi wierzysz, szkoda, że tata nie podziela twojego zaufania. Musimy coś zrobić Steve. Zanim skończymy jak tamte poprzednie rodziny.

Zastanawiał się chwilę czy powinien dzielić się z fajkami z młodszą, jakby nie było nieletnią siostrą, w końcu jednak podał jej paczkę i poczęstował ogniem osłaniając go od przeciągu.
- Nie mówiłem o tym wcześniej ale pewnej nocy zbudził mnie głos, który dochodził zza ściany - mówił szybko, jakby się bał przestać. - Zabijcie wszystkich, tak mówił. Właściwie... - odpalił sobie też papierosa i zaciągnął się głęboko - mówił to po francusku.

- Albo wszyscy mamy omamy… - Maddie zaciągnęła się papierosem mróżąc oczy - albo to faktycznie duchy. Boję się Steve. Nie chcę żebyśmy skończyli jak cholerni bohaterowie z “Lśnienia”. Na dobry początek proponuję wycieczkę do lokalnej biblioteki. Trzymają w archiwach kopie gazet, wyszperamy wszystko co ma związek z naszym domem. Może da nam to ogląd na sprawę i podsunie jakieś wskazówki.

- Trochę siedziałem już na internecie i… wiesz, że obie rodziny zostały zamordowane z powodu zdrady współmałżonków - sięgnął w kieszeń i wyciągnął pierścień z symbolem zaciśniętych dłoni. Podał go siostrze. - To znalazłem za ścianą, skąd dochodził głos. Pierścień Claddagh, symbol przyjaźni i małżeństwa, wierności i uczciwości.

- Nam to chyba nie grozi. To znaczy zdrada małżeńska w rodzinie - Maddie obracała drobiazg w dłoni i po chwili oddała go bratu. - Internet to śmietnik, jak się chce rzetelnych informacji i tak proponuję archiwum lokalnej gazety. Jest jeszcze kwestia snów. Bieg przez las, kobieta w ciąży, ściąganie skalpów. To znaleźliśmy na strychu, prawda? Te końskie ogony to były ludzkie włosy i pewnie zdejmował je sam Horton? W ogóle musiał mieć jazdę na polowanie no i… śmierdzi to wszystko indianami. Może w miasteczku żyje ktoś kto jeszcze pamięta starego Hortona i mógłby nam coś o nim opowiedzieć?

- Może tutaj nie chodzi o typową zdradę w małżeństwie - podchwycił. - Można zdradzić na wiele sposobów. Można zdradzić rodzinę, jakieś ideały… ale chyba masz rację. To się nie trzyma kupy.

Chwilę stał nieruchomo zaciągając się dymem.
- A te kruki? Pojawiają się wszędzie… Ciekawe… - myślał na głos. - Ciekawe kto wybudował ten dom? Czy Horton był pierwszym właścicielem? I ciekawe co tutaj było wcześniej? Może trzeba by było rzeczywiście porozmawiać z rdzennymi mieszkańcami? Może znają jakieś legendy?

- Co tu było wcześniej? - Maddie nie mogła się nie uśmiechnąć. - Zaraz dojdziemy do teorii o domu wybudowanym na miejsu starego indiańskiego cmentarza. Z “Lśnienia” przeskoczyliśmy na “Poltergeista”.

W tym momencie rozległo się ciche pukanie do drzwi i do środka weszła ciotka. To bolało. Myśl, że odwaliła przemowę, której Maddie oczekiwała od ojca. Miała ochotę wyśmiać Megan albo walnąć jakąś lekceważącą ripostę ale to nie był dobry moment. Maddioson miała do niej sporo ukrytego żalu, jadu niemal. Nie mogła pozbyć się wrażenia, że Megan chce zająć miejsce mamy i już dawno obiecała sobie, że nigdy do tego nie dopuści. Poza tym ojciec darzył ją zbyt dużym zaufaniem i poufałością. To było niemal niestosowne. Jej rodzona siostra... Ale teraz Megan miała rację i wykazywała więcej rozsądku niż ojciec. Była jej za to wdzięczna a jednocześnie jej nienawidziła, dziwna kombinacja.

Steven wrócił do siebie i Maddie została sama w tym strasznym, oblanym półmrokiem pokoju. Gdy opustoszał do reszty serce od razu zaczęło walić na potęgę. Wyobraźnia podsuwała najgorsze obrazy, sugestie dźwięków i cieni zbijających się w wymowne kształty.
Czy była aż takim tchórzem? Małą zlęknioną dziewczynką, która woła tatę aby otworzył szafę i sprawdził, że nie czai się tam żaden potwór?
Wrrrr...
Co to było? Skrzypnięcie?
Maddie w panice odwróciła głowę.
Drzwi szafy zdawały się lekko uchylone.
Czy przed chwilą nie były jeszcze szczelnie zamknięte?

- Jest tam ktoś? - jej własny głos zabrzmiał jak lękliwy dziecięcy pisk. - Jake? Chen?

Kolejny szelest dobiegł tym razem z przeciwnej strony. Coś musnęło od zewnątrz okienną szybę. Poruszona wiatrem gałąź? Liść? A może dziób kruka przyczajonego w ciemności? Nim się zorientowała mówiła na głos znajome frazy:

Skrzętny, smętny, jedwabisty szelest zasłon płomienistych
Płoszył, groził, budził jakiś lęk nieznany dotąd mi,
Więc, by serce oszalałe uspokoić, powtarzałem:
"Puka ktoś - a ja zaspałem. Puka ktoś do moich drzwi.
Zagapiłem się, zaspałem, a tu puka ktoś do drzwi!
Nocny gościu - czy to ty?"

Uchyliła okno na oścież i wychyliła nieznacznie twarz. Letnia ciemność omiotła jej twarz i wplątała się w kosmyki włosów. Teraz, gdy Maddie zderzyła się z otwartą przestrzenią o dziwo lęk nie zelżał a jeszcze się nasilił. Klaustrofobiczną duchotę zastąpiła agorafobia w jakimś paskudnym przytłaczającym wydaniu. Jakby balansowała na ostrzu brzytwy, nieważne w którą stronę się poruszy sprowadzi na siebie nieszczęście.

Za plecami znów rozległ się jakiś terkot, a może to tylko pracowały drewniane elementy konstrukcji starego domu? Maddie zatrzasnęła okno i wypadła z pokoju jakby chciała uciec od własnego cienia.
- Tato? - zawołała zbiegając schodami na parter.
Jak trwoga to do ojca. Tatuś. Zawsze kochała go bardziej niż mamę choć wstydziła się tej myśli. Ciekawe czy mama to wie i ma jej za złe?
- Tato?
Kiedy zobaczyła go w kuchni, takiego zmartwionego i obolałego aż ścisnęło ją za serce. Wpadła na niego z impetem niemal wytrącając kubek z jego dłoni, wtuliła twarz w koszulę pachnącą ciepłem i bezpieczeństwem, ciasno objęła go w pasie. Ryczała jak bóbr, bez żadnego ewidentnego powodu i z wielu skrywanych, dokuczliwych i uporczywych, jak zadra przy paznokciu, która nie chce się zaleczyć.
- Tatusiu, nie gniewaj się na mnie, proszę.
 

Ostatnio edytowane przez liliel : 22-01-2015 o 11:00.
liliel jest offline  
Stary 24-01-2015, 00:30   #40
 
Marrrt's Avatar
 
Reputacja: 1 Marrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputację
Wypowiedziane przez schodzącego ze schodów ojca słowa były mu teraz zupełnie niepotrzebne. Po pierwsze Arnold miał już swój czas na tolerowanie młodości. I dobrze o tym wiedział. Po drugie zaś i co ważniejsze nie powinien pouczać go, nawet w taki taktowny sposób, przy dzieciakach. Daniel bardzo zle znosił tego typu interwencje dobrego dziadka. Tą obecną zmilczał nie spoglądając na ojca. Skupiając się na tym jak zacząć to zbiorowe ruganie. Do samego końca się zastanawiał, czy po prostu nie porozmawiać z każdym z osobna. Ale sytuacja była tak diametralnie inna niż wszystkie do tej pory. Tak inna, że ilekroć o tym myślał, a myślał bez przerwy, czuł w ustach gorzki smak osobistej porażki. Kawa tylko trochę pomagała.

- Maddison, Jake… - naprawdę nie chciał ich dziś o nic winić. Zrozumieć to co nimi kierowało. W końcu objąć mocno… Ale sam był sobie winien. Na zbyt dużo pozwolił. I teraz może mu przyjść zapłacić wysoką cenę za to - pierwszy raz się tak bardzo na Was zawiodłem. Nie będę w tej chwili wnikał w to co Wami kierowało, ale bez względu na to naraziliście się wczoraj tak bardzo i w tak lekkomyślny sposób, że nie zostawiacie mi wyboru. Odpoczniecie sobie przez kilka dni od Plymouth. Tu w domu.

Zapadło milczenie. Steven patrzył na zdenerwowanego ojca i mimo, że nie był celem jego ataku, napięta atmosfera udzieliła się i jemu. Wyciągnął odruchowo z kieszeni paczkę fajek i stukając w pudełko wysunął jeden z papierosów. Włożył go do ust, schował paczkę i zaczął obstukiwać kieszenie w poszukiwaniu pudełka zapałek.

Z pomocą przyszła mu Maddie, która ostentacyjnie wyciągnęła benzynową zapalniczkę z kieszeni kracistej koszuli i rzuciła w stronę brata. Rękaw zsunął się na łokieć ukazując upiorny bandaż okręcony wokół nadgarstka.
- Aj aj sir - nasolatka przyłożyła dłoń do czoła w parodii salutu prostując się przed ojcem jak kadet przed wojskowym dowówcą. - Szeregowy Maddison prosi o pozwolenie na oddalenie się do swojego nawiedzonego pokoju. Kilka dni w domu? Demony pewnie skaczą z radości.

- Steve… - Daniel spojrzał wymownie na drzwi prowadzące na zewnątrz domu - Jeśli już musisz…
Po czym odwrócił się do córki. Jego reprymenda. Jej kpina. Kolejna bezproduktywna rozmowa. Już jej żałował.
- Możesz iść.

Zdziwiła się? Czy mu się wydawało… Odwróciła się i pobiegła na górę do swojego pokoju.

- Merde - wypowiedział niewyraźnie Steve z papierosem w ustach. Ręce mu się trzęsły ze zmęczenia i zdenerwowania. Tak bardzo chciał zapalić. Tak bardzo chciał wyjść. Lecz schował zapalniczkę w kieszeń i wyjął papieros z ust. - Mamie też pozwoliłeś odejść - powiedział cicho, zbyt głośno jednak, bo wszyscy dokładnie usłyszeli znaczenie słów. Oczy mu zwilgotniały i siłą woli powstrzymywał płacz - Dlaczego do cholery nie wysłuchasz co ma ci do powiedzenia?! - wrzasnął, odwrócił się na pięcie ukradkiem ocierając łzy i ruszył schodami na górę za siostrą. Nie zobaczył już jak Daniel zamyka oczy na dobrą chwilę i jak przez jego oblicze przechodzi bolesny skurcz.

Ojciec odczekał aż kroki Maddy i Steve’a ucichną po czym ruszył do kuchni odnieść pustą już filiżankę. Nie był pewien, czy Arnold, gdy obok niego przechodził, otworzył usta by coś powiedzieć, czy po prostu brał wdech. Na wszelki wypadek podniósł dłoń w geście “nic nie mów”. Potem wrócił do salonu i opadł ciężko w jednym z foteli. Jake’a już w salonie nie było.

Arnie stał w milczeniu zasmucony. Wszyscy rozeszli się i został sam, a powinno być zupełnie przecież inaczej. Odprowadził wzrokiem syna, w którym sądzac po geście mowy ciała, kipiała nerwowa nieporadność. Na pewno byłoby inaczej, gdyby była tutaj synowa, pomyślał i westchnął. Nie miał zamiaru prawić kazań synowi, nie będzie uczyć ojca robić dzieci, tym bardziej jak wychowywać nastolatki. Chciał tylko, aby normalnie wszyscy ze sobą rozmawiali, rozumieli i słuchali nie tylko siebie samych. Odstawił kubek z kawą i poszedł do swojego pokoju. Za chwilę pojawił się w salonie i na stoliku przy fotelu Daniela bez słowa położył teczkę należącą do poprzedniej właścicielki domu. Potem wyszedł do biblioteki i zanurzył się w objęciach jakby jego już, własnego, starego mebla.

Zostali sami z Megan…

***

Wściekły był na nią. Za te łzy. I za tę całą swoją histerię, którą mu dorzuciła. Niepotrzebna jednak była ta wściekłość. Meg chciała jak najlepiej. Wiedział o tym i ilekroć czuł złość, przypominał sobie o tym i powtarzał w kółko. Była tu w domu gdy jego nie było. Była przy Maddy. Tam gdzie powinno być jego miejsce gdy mała M potrzebowała tego najbardziej. Gdy zrobiła sobie… to… A przecież Meg nie musiała tam być. W ogóle nie musiało jej być w Plymouth. Czego by o jej wenie nie mówić, równie dobrze mogła ją odzyskać gdzieś indziej, sama. Bez… tego wszystkiego, czym Cravenowie zarzucili obiecującą pisarkę. A jednak była tu z nimi. I to sobie powtarzał. A nie to, że być może mogła zapobiec interwencji opieki społecznej, do której niedługo dojdzie. Ludzi, którzy będą JEGO rozliczać z tego… z tego kim jest. Cholera. Nawet nie miał z kim o tym porozmawiać. Jeden kumpel został w Chicago. Drugi daleko na południu. A i tak od dłuższego czasu nie utrzymywał z nimi tego kontaktu co dawniej. Całe jego życie stało się Jake’iem, Steve’m i Maddison. Cholerną pracą by im niczego nie brakło. By ta strata… po Karen… nie odbiła na nich większego piętna. By się nie stoczyli jako rodzina. I przyjedzie tu Mr Redneck Smith z Mrs Hillbilly Lee i będą o-c-e-n-i-a-l-i, czy nie zabrać mu dzieci. A on zamiast wywalić ich za drzwi będzie się uśmiechać. Grzecznie odpowiadać. A teraz… zamiast wyrzucić to z siebie przyjacielowi, którego nie miał… stał pod kiblem. Pod kiblem, w którym w przemoczonych uryną spodniach stał starszy mężczyzna. Mężczyzna, który do diabła powinien go rozumieć chyba jak nikt na tym świecie. Który patrzył na niego jakby widział go pierwszy raz w życiu i już gotów był pchnąć nożem. Który, kurwa mać, był jego własnym ojcem...

- Tato… Mama jest w Chicago. W Orland Park - odpowiedział zatrzymując się w miejscu - Pamiętasz? 12 października 2006? Dziś mamy lipiec i jest 2014 rok.
Starał się patrzeć ojcu w oczy. Nie miał na to siły, ale nie ustępował. Tak cholernie nie miał na to siły. Nie dziś…
Arnie złapał za drzwi do łazienki by zatrzasnąć je przed nosem Daniela. Syn go przed tym nie powstrzymał.
- Cholera tato! - krzyknął już choć dobrze wiedział, że irytacja jest ostatnią w takich sytuacjach potrzebną rzeczą. Odetchnął kilka razy. Powoli. Uspokój się… uspokój… uspokój… jeszcze jeden oddech. Nie. Dwa. Podszedł do drzwi. - Arnold? Nazywasz się Arnold Craven. Jesteś emerytowanym architektem domów w Chicago. - mówił powoli i spokojnie - Ja nazywam się Daniel Craven. Jestem Twoim synem. Masz trójkę wnuków. Jake’a, Steve’a i Maddison. To moje dzieci i też są tu w domu. Pamiętasz? Rok temu zdiagnozowano u Ciebie Alzheimera. Czasem zapominasz. Ale to nic takiego, bo szybko sobie wszystko przypominasz. Słyszysz? To zaraz minie. Otwórz proszę drzwi…
Arnold uchylił w końcu drzwi.
- Daniel, nie musisz mi przypominać cały czas, że mam problemy z pamięcią. To nie jest łatwo zapomnieć dla mnie... Mógłbym spokojnie skorzystać z ubikacji? - zapytał zirytowany. - Lepiej wyciągniej rękę do dzieci, bo jej potrzebują. - dodał ciszej.
Daniel głęboko odetchnął i skinął nieznacznie głową.
- Będę w pobliżu - powiedział odwracając się i kierując do kuchni.

Nie chciał z nikim już teraz rozmawiać. Megan wróciła z pokoju Maddy. Przekonywała go. Zeby poszedł na górę. I posłuchał o tym, czego to złego ten Dom im nie zrobił. Nie. Nie teraz Meg. Nie teraz… Miał dość duchów.

Pośpiesznie wykonał w myślach rachunek tego co należało zrobić. Porozmawiać z dzieciakami, z Klecknerem o kamerach, ogarnąć strych… w oczy wpadła mu aktówka pozostawiona przed nim przez Arnolda… i jeszcze Dom. Duchy. Zaczął od tego co wydało mu się najprostsze. Umył się, przebrał, wypił kolejną kawę i ruszył po narzędzia i odkurzacz.

Niedługo potem przyszedł do niego Jake. Przyszedł. Sam z siebie. Zaczął jakby o sobie, ale potem...
Terrence Harper. Znowu duchy… Nie Ty Jake.
Ale przyszedł. I nie winił. I nie oczekiwał…
Taksydermista i wypchany kruk…
Jake, synu, kocham Cię. Mam nadzieję, że niczego tam wieczorem nie powywijałeś. I że ta dziewczyna cała wróciła do domu. Ale przestań opowiadać o duchach…
Jej ubrań nie znalazł wtedy w lesie. Więc pewnie była bardziej przytomna od tego gamonia i wróciła bardziej trzeźwa i ubrana.

***

Steve spał. Syn swojej matki spał spokojnie i mocno. Daniel, gdy tak na niego patrzył, nie miał serca go budzić. Nie po takiej nocy. Limo na jego policzku powoli zaczęło zmieniać kolor z czerwonego na purpurowy. Nie dowiedział się jeszcze kto Steve’a tak urządził. Zrobi to.
Po cichu wycofał się z pokoju. Jeszcze zdąży zrobić z tą dziurą porządek.
- Przekładamy na później Jake - powiedział synowi - idź do siebie. Odpocznij.

***

Ostatecznie nie zrobił dzisiaj nic. A co gorsza nawet nie czuł się tym wypoczęty. Wręcz przeciwnie, jeszcze bardziej zmęczony. Pewnie przez te kawy. Gdyby Meg nie zrobiła obiadu, to pewnie nawet tego by dziś nie było. Próbował przejrzeć aktówkę Arnolda, ale nijak nie mógł sie skupić na jej zawartości. Do tego telefon do Berta był zajęty gdy dwa razy próbował się z nim połączyć. Nic. Jakaś niemoc. Zeby to dzisiaj już się skończyło. A wczoraj nie wydarzyło… To było w tym dniu najgorsze. Nie mógł uwierzyć, że wczoraj naprawdę się wydarzyło. Nie zasłużyli na to. Zadne z nich. Zadne z…
- Tato?
- Tatusiu!

Pierwsza myśl. Przedobrzył… Albo to jakieś wspomnienie, które wydaje się obecnym. Arnold jest chory więc on też może mieć wskazania… Nie… Madds…
Po chwili wahania, przytulił ją mocno do siebie.
- Maddy… - usta mu drżą. Ona łka mu w koszulę. Z trudem poznaje swój głos - Maddy… ja… przepraszam Cię… Ze mnie tu wtedy nie było. Przepraszam Cię malutka. Tak bardzo Cię przepraszam.
Jej włosy dotykają go w policzek. Tulą go. Uzbrajają. Jak pełny, głęboki wdech powietrza. Przymyka oczy.
- I wierzę Ci.

***

- A co powiecie na to... - zapytał zupełnie nieoczekiwanie podczas wspólnej kolacji wskazując na trójkę swoich pociech - żebyście spali tej nocy w jednym pokoju. Materace są, więc to da się bez problemu załatwić. Może u Jake’a, mhm? Kiedyś nie mieliście z tym problemu więc raz czy dwa powinniście znów dać radę. Co Wy na to?

I już później po kolacji, szeptem do Meg:
- Już trzy razy coś mnie tu w nocy budziło o trzeciej z minutami… Masz może ochotę zobaczyć ze mną ducha?
 
__________________
"Beer is proof that God loves us and wants us to be happy"
Benjamin Franklin
Marrrt jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 07:46.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172