Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 13-01-2015, 06:41   #587
VIX
 
Reputacja: 1 VIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumny
Królestwo Kazrima Kazadora, Pana Stalowego Szczytu
13 Vharukaz, czas Azurytu, Anugaz Veaghir 5568 KK
Jaskinia na dnie komina sitowego, obóz przy rozlewisku


Piszczący i zasłaniający się łapami przed ostrzem topora skaven nie robił wrażenia na bezlitosnym krasnoludzie jakim był Detlef, dzięki temu w chwilę po egzekucji khazad przeszukując martwego mógł natrafić na skaveński samopał który kreatura trzymała kurczowo w prawej łapie ze szponem zaciśniętym na spuście, broń nie wypaliła a z jej lufy w wymowny sposób ciekła strużka wody. Na pasie stwór miał zaczepione rzemieniami dwa sztylety o zakrzywionych i ząbkowanych ostrzach, oba osadzone w rękojeściach zrobionych ze strych pożółkłych kości, do tego dwa kawałki szmat które robiły za sakiewki, w jednej z nich były ołowiane kule, sześć sztuk, w drugiej zaś czarna maź która kiedyś pewnie była prochem strzelniczym. W zawszonym odzieniu skavena Detlef odnalazł zawiniątko z brudnego płótna, w jego środku były trzy duże i paskudnie cuchnące grzyby oraz mały kawałek wędzonego mięsiwa, z pewnością zdobycznego. Szczuroczłek miał na nadgarstku kilka rzemieni z drewnianymi zawieszkami w różnych kształtach, nie było to nic dziwnego gdyż każdy kto walczył z tą rasą wiedział już że skaveni lubowali się obwieszać wszelkiej maści amuletami, najczęściej wykonanymi z kości lub drewna. Thorvaldsson odnalazł także zwój sznurka jutowego który skaven miał zatknięty z tyłu za pasem, nie było go więcej jak sześćdziesiąt stóp, poza tym był jeszcze dziwny patyk, nie dłuższy niż pięć cali, wonne drewno naznaczone wieloma znakami wyciętymi w nim nożem… symboli było na nim trzynaście jednak żaden z nich nie był znajomy Detlefowi. Niczego więcej krasnolud nie znalazł przy uśmierconym przez siebie stworzeniu (...)

(...) podwieszenie ławy pod wybierakiem było bardzo dobrym pomysłem gdyż nawet najciężej rannym pozwoliłoby to na dostanie się w tunele kopalniane bez zamoczenia się, Detlef pracował w pocie czoła nad tym do społu z Khaidar i dzięki wspólnej ich pracy już wkrótce pod łyżką koparki zawisła wspomniana ława i choć jak się okazało później nie użyto jej do transportu rannych to do cebrów pełnych złotego kruszcu nadawała się doskonale. W tym czasie Thravarsson, jak zresztą planował, faktycznie zdołał nałapać dziesiątki gryzoni, pierwej szczury bez strachu przed intruzem jakim był Kyan pałaszowały truchła skavenów, jednak bliskość ognia pochodni wzbudziła w nich w końcu lęk ale ten szybko znikał po przekłuciu ich ostrzem sztyletu. Piekąc szczury Kyan zdołał zaspokoić głód towarzyszy, gorzej miała się rzecz by takie jadło zabrać w podróż gdyż kilka dziesiątek małych korpusów wrzuconych do worka, ociekając tłuszczem, zamieniała się w paskudną mieszankę kości i niewielkich ilości mięsa, takie pożywienie bez wędzenia i solenia było zdane na szybkie zepsucie. Tropiciel przygotował jednak taką ilość pieczonych gryzoni że te powinny wystarczyć dla wszystkich na przynajmniej jeszcze jeden dzień podróży. Thorin próbował dopomóc w chwytaniu szkodników ale pomysł z kuszą nie był dobry i szybko oddziałowy medyk zmuszony był pójść za przykładem Kyana co oznaczało zabijanie szczurów sztyletem. Z kuszy trudno było trafić gryzonia jak należy, nawet na takiej masie trupów, większość bełtów lądowała między spalonymi ciałami skavenów i utrudniała odzyskanie pocisków, naciągnie broni trwało długo a nawet gdy Alrikson trafił szczura to niewiele z niego zostawało, ostry grot, gruby promień i wielka siła strzału po prostu rozrywały lub rozcinały małe stworzenie do takiego stopnia że z trafionego nie było co zbierać. W końcu Thorin nauczył się i dopomógł w chwytaniu piszczących tłustych kąsków, a gdy te radośnie skwierczały nad ogniem, swe trzy grosze do sprawy jadła dołożył także Urgrimsson. Wnikliwe obejrzenie wnętrzności przygotowanych do jedzenia szczurów nie przyniosło alchemikowi żadnych niepokojących informacji, wyglądało na to że wszystko jest w porządku, wątroby bez plam, nerki w prawidłowym kolorze, Dirk był pewien że mięso jest w całkowitym porządku. Na te wieści ucieszył się Huran gdyż podchodził on z podejrzliwością do tego pokarmu, ale słysząc przyzwolenie Dirka chwycił pieczonego gryzonia i zatopił w nim zęby z ogromną chciwością.

- Żesz mać! Lepiej by my się nie posrali po nogawicach albo i co gorszego jeszcze. - Skomentował Rorinson po czym złapał za następny kawał pieczystego i wpakował go do ust, po bujnej brodzie pociekł mu tłuszcz i ślina, a jedząc Huran spoglądał na Dirka jakby szukał jakiś znaków które nakazałyby mu wypluć mięsiwo, nic takiego jednak się nie stało więc przeżuwał jadło dalej.

Czas mijał, niebezpieczeństwo narastało, prawie każdy miał jakieś zajęcie i nie inaczej było z Galebem. Runotwórca sprawdził znaki na drzwiach i badał ukryte przejście przez kilka godzin, najgorsze że mógł on właściwie tylko patrzeć ze względu na rany na jego dłoniach, dlatego też praca trwała znacznie dłużej niż można by przypuszczać, jednak były i celne wnioski, runę dało się złamać oczywiście jednak nie ominąć, jeśli drzwi miały stanąć otworem to sposobu nie było by znów je zamaskować. W trakcie oględzin szczytu schodów, ścian i stropu Galeb zauważył że ślady użytkowania wrót wskazują iż otwierano je ostatnio bardzo dawno temu, w końcu też Galvinson odnalazł mechanizm którym można było otworzyć drzwi, nie był jakoś specjalnie ukryty… otwarcie przejścia zaś było to dziecinnie proste, oczywiście jeśli miało się sprawne dłonie. Nim jednak doszło do otwarcia drzwi przez Galeba upłynęła masa czasu którą to inny khazad wykorzystał nie tylko na pracę przy dźwigu, odpoczynek i zajadanie się kyanowymi specjałami, ale przede wszystkim na przeszukiwanie komnaty i wyrobiska w sali, a wszystko w pogoni za złotem. Azulczyk Ergansson jednak się nie mylił co do złota, po przejrzeniu stosów skał, kamiennego stołu oraz dna rozlewiska, oczywiście przy samym brzegu, Ergan mógł pochwalić się sakiewką pełną zanieczyszczonych innymi minerałami samorodków złota, oszacowanie wartości takiej zdobyczy z całą pewnością było trudne jednak nie niemożliwe, ale do tego potrzeba by specjalisty. Gdy jedni odpoczywali, inni jedli, jeszcze inni sprawdzali salę, maszyny, wrota… Grundi i Dorrin penetrowali korytarze których wylot był na skalnej półce. Tuneli były dziesiątki jednak nie były one głębokie, w kilka godzin Dorrin przepatrzył tunele po prawej stronie a Grundi po lewej, spalono przy tym cały zapas oleju w jednej z lamp oraz kilka pochodni, jednak cała sprawa chyba warta była świeczki jak to się zwykło mawiać. Z całą pewnością nie było nigdzie wyjścia z tuneli, były to zwyczajne, dość nowe i płytkie chodniki górnicze skupione wokół drogi do sali z rozlewiskiem. W każdym z korytarzy znaleźć można było taczki, wsporniki stropowe, cebry oraz masę wszelkiej maści narzędzi górniczych, co jednak było najważniejsze to że po kilku godzinach Grundi i Dorrin wrócili do głównej komory z dźwigiem, każdy z nich taszczył cebrzyk wypełniony po brzeg rudą złota, wiadra nie były duże ale za to bardzo ciężkie, do tego złoto nie było czyste z całą pewnością jednak jego wartość była wysoka, choćby ze względu na ilość. Pozostawało ocenić czy ruszać dalej czy być może zostać i kopać dalej w ścianach, z jednej strony złoto z całą pewnością kusiło ale brak jadła oraz wróg na plecach mógł srodze ukarać za chciwość, do tego Dorrin nie miał już sił pracować ze względu na rany a szczególnie na częściowo tylko sprawne ramię, z drugiej strony Grundi nie był tak dobrym górnikiem ale nadrabiał to dobrą kondycją fizyczną… wiele przemawiało za i przeciw, ale wątpliwości rozwiał dowódca oddziału który to nakazał wymarsz. Dobrze się może stało bo gdy grupa szykowała się do drogi Thorgun dostrzegł na kracie, w sklepieniu sali, jak pojawiają się postacie o czerwonych oczach i w ciemnym odzieniu. Z takiej odległości, pod takim kątem i w dodatku za wodną kotarą, tylko Thorgun mógł liczyć na pomyślny strzał do wroga, co prawda Huran także spróbował strzelić z kuszy ale atak z góry skazany był na porażkę. Zły na siebie Huran spojrzał na skaveńską kusze którą niósł i splunął na nią po czym łupna nią o skałę i złamał, wziął zamach i posłał ją w toń rozlewiska. W tym czasie na kracie gromadzili się szczuroludzie i bełty posypały się w dół przez zasłonę wody, szczęściem nie trafiły choć jeden z nich strzaskał się o skałę jedynie o kilka cali od stopy Thorguna. Tułacz zgodnie z planem, przycelował i strzelił, Miruchna ryknęła a kula rozerwała wodny słup, jednak niestety, atak nie był udany pomimo długiego celowania. Gdy tylko ołowiana kula krasnoluda zgrzytnęła o stal kraty, skaveny ponownie szybko się ulotniły i pozostawiły oddział khazadów w spokoju, pytanie tylko na jak długo?!

Wkrótce po tym zajściu tajemne przejście zostało otwarte zgodnie z instrukcjami Galeba choć już nie jego ręką, a że mechanizm był bardzo prosty i wystarczyło pociągnąć za ukryty w skale łańcuch, tak też w kilka chwil ściana ruszyła się i ukazała co było po jej drugiej stronie. Rzecz jasna ruchomą ścianę trzeba było wypchnąć siłą mięśni i choć trudne to wcale nie było to kto liczył na zmyślny mechanizm w pełni zautomatyzowany ten się niestety przeliczył. Po przejściu przez wrota widać było jak z pęknięć między ościeżnicą a wrotami odpadł kamuflowany gips, oczywiście ścianę dało się zasunąć na powrót ale widać było jak na dłoni że jest tam przejście. Galeb dostrzegł nad przejściem symbol mocy którego energia zanikała bardzo szybko, na krótką chwilę znak rozświetlił się złotem po czym zgasł i wypalił na skale swe linie, nikt poza runotwórcą tego jednak nie widział. Po drugiej stronie przejścia nie było sali czy korytarza, było za to naturalne pęknięcie w skale, bardzo wąskie acz wysokie i co ważne prowadziło w lewo, by nim iść trzeba było wciągnąć brzuszysko i postępować bokiem lewą nogą i dociągać prawą… tak też ów dziwna droga ciągnęła się jakieś pół mili, na końcu zaś khazadzi znaleźli skalny czop w podłodze. Dalsza droga szczeliną nie była możliwa gdyż ta zwyczajnie schodziła się ze sobą i zamieniła w litą skałę, zatem czop w podłodze był jedyną drogą, wyglądał niczym metalowa pokrywa którą w wielkich miastach zakrywało się zejścia do kanałów z tym że ten oczywiście był kamienny, były w nim osadzone dwa pręty żelazne wygięte w podkowy i wbite w czterech punktach, przez nie przechodziła metalowa rura którą z pewnością wykorzystywano jako uchwyt służący do podniesienia czopa, całość wyglądała niczym gigantyczny korek do wanny. Dwie rzeczy były pewne, po pierwsze ni cholery nie było wiadomo co jest pod czopem, nic nie było słychać ni czuć, po drugie zaś, kamienna śluza ważyć musiała ze czterysta funtów a to oznaczało że raz otworzona nie mogła być zamknięta z drugiej strony, zwyczajnie ktoś musiałby zostać w tym miejscu by zasunąć właz. Tak czy siak czop uniesiono a pod nim była tylko czerń i cisza przerywana jedynie ciężkimi oddechami członków oddziału Detlefa. W tę mroczną studnię rzucono pochodnie ale ta leciała tylko chwilę, okazało się że piętnaście stóp poniżej jest podłoga, wyglądało to na jakąś wielką salę… po kolejnej godzinie wszyscy opuścili się na dół na linach bez większego trudu i okazało się wtedy że nie jest to jednak sala. Miejsce w jakim znaleźli się drużynnicy było wielkim tunelem ale nie jakimś tam zwyczajnym jednym z wielu, to było coś innego. Huran, Ergan i Kyan od razu rozpoznali to miejsce, gdyż w ścianach osadzone były charakterystyczne pięciokątne kamienne płyty wskazujące drogę… był to Wielki Pierścień Azul, korytarz który ciągnął się pod górami wokół Stalowego Szczytu i zataczał niemalże idealny okrąg, był niczym zewnętrzna nić na pajęczej sieci, idąc nim można było obejść całe miasto będąc głęboko pod nim, nigdzie jednak nie miało się prawa nim dojść rzecz jasna ale co kilka mil były w nim boczne tunele, te po stronie gdzie ściana nie nosiła na sobie kamiennych płyt oznaczały drogi do miasta czyli wnętrze okręgu, natomiast tunele w ścianie z płytami prowadziły dalej od miasta, na zewnątrz, zatem jasnym było przynajmniej w którą stronę iść.

Miejsce w którym wylądowali khazadzi było jednak jeszcze ciekawsze, a to dlatego że byli na jednym ze skrzyżowań. Nad nimi ziała czarna dziura do szczeliny skąd właśnie tu przybyli, stali w tunelu którym można było podążać na północ lub południe ale co ważniejsze była też droga dalej na zachód czyli wszystko nawet lepiej niż można by przypuszczać bo zachód oznaczał wyjście było jednak coś jeszcze. Z tunelu prowadzącego na zachód, kilka kroków w jego głębi, odchodził od niego następny i na kamiennej płycie było wyryte kilka znaków w klinkarun które jasno mówiły tym którzy potrafili czytać że ten dodatkowy tunel prowadzi na wschód, że przechodzi on głęboko pod całym Azul, napisane były tam nawet informacje dotyczące przybliżonego czasu marszu i było to nie mniej niż sześć dni. Poza tym na skrzyżowaniu, w jednej z wnęk była kapliczka boga Grungniego, duża kamienna płyta z wyrzeźbioną w niej podobizną krasnoluda z młotem i toporem w dłoniach… tablica jednak była pęknięta i pokryta dziwnymi znakami, śmierdziało tam także łajnem, bliższe oględziny pozwoliły ustalić że miejsce kultu dla podróżnych zostało zbezczeszczone przez orki, ewidentnie wskazywała na to tak użyta spaczona symbolika jak i fetor oraz wygląd odchodów.

Choć zbliżało się dopiero południe to członkowie grupy byli wycieńczeni drogą jaką przyszło im pokonać w ciągu kilku ostatnich godzin, miejsce nie było najlepsze być może do obozowania ale skrzyżowanie pozwalało na podjęcie dalszego marszu w kierunku przeciwnym do tego z którego ewentualnie mógł nadejść wróg… podjęto ryzyko i zrobiono postój.

Królestwo Kazrima Kazadora, Pana Stalowego Szczytu
14 Vharukaz, czas Salferytu, Anugaz Veaghir 5568 KK
Wielki Pierścień Azul, skrzyżowanie, kaplica Grungniego


Odpoczynek minął spokojnie o dziwo, z żadnego z tuneli nie było niczego słychać, nie było też widać świateł pochodni, nie nadszedł też wróg, ale ten z pewnością musiał być gdzieś blisko. Wszyscy czuli się zdecydowanie lepiej tego dnia, Roran wreszcie mógł wstać i iść o własnych siłach, szło mu to jako tako co prawda ale lepsze to niż być niesionym lub jak pokonywanie ostatniego odcinka w szczelinie gdzie na szczęście ściana była pod ręką bo inaczej krasnolud upadałby raz za razem. Rzecz jasna Ronagaldson wciąż miał zabandażowane prawie całe ciało i nie był w stanie robić niczego owym maszerowaniem i rozmową no ale, po tym jak skancerował go ogień klanu Lisa, poparzony powinien być rad że w ogóle żyje i pewnie był. Znacznie lepiej tego dnia poczuł się też Urgrimsson któremu Thorin już mógł zdjąć bandaże z dłoni, głowa co prawda nadal miała zostać zakryta płótnem prze kilka następnych dni ale alchemik przynajmniej mógł zacząć już używać swych dłoni, oczywiście w bólu gdyż te były pokryte strupami i wciąż świeże ale nawet gdy łza kręci się w oku a ran sączy się wolno krew to lepiej chwycić miecz czy pytę w własne niż dłonie niż wysługiwać się rękami nawet najlepszego przyjaciela. Tego samego niestety nie mógł powiedzieć Galeb gdyż on wciąż był w ogromnej niemocy, nie miał wonnych maści i leków takich jak alchemik Urgrimsson, zatem musiał zdać się na w pełni naturalny proces zdrowienia a ten miał jeszcze trochę potrwać. Detlef, Thorin, Grundi i Khaidar czuli się bardzo dobrze a jednooki Zarkan, tropiciel Thravarsson i azulczyk Ergansson powoli dochodzili już do siebie i ich siły wracały, wciąż brak było dobrego snu, jadła czy napitku ale wiele dni minęło od ostatniej potyczki i większość wojowników zaczynała czuć się dobrze. Najgorzej było z Thorgunem, ciężko ranny, najlepiej czuł się gdy spał, był bardzo słaby i blady, do tego kąpiele w zimnej wodzie i przebywanie tak głęboko pod ziemią przez dłuższy czas także dokładały swoje dwa miedziaki do paskudnej całości samopoczucia strzelca. Z Huranem zaś było odrobinę lepiej, wciąż był ciężko ranny ale zdawał się trzymać lepiej niż można by przypuszczać, albo wpływało tak pozytywnie na niego jego wieloletnie doświadczenie w bojach i tułaczce po świecie albo bliskość końca tej mordęgi dodawała mu sił.

Musiało być dopiero co po północy gdy oddział się wybudził, trza było podjąć decyzję co do dalszej drogi, można tez było zaczekać w tym miejscu dłużej jednak olej w latarniach się kończył a pochodni choć było dużo to z każdą godziną zapas kurczył się o dwie sztuki. Zrobiło się zimno do tego stopnia że zaczynało to dokuczać jednak było też zwiastunem tego że powierzchnia musi być już blisko… dowodem na to mógł być też fakt iż droga na zachód ewidentnie prowadziła ku górze, wznosiła się i to dość mocno… zatem może dzień, może dwa zgodnie z tym co mówili przewodnicy i być może, jeśli bogowie pozwolą, dane będzie zobaczyć niebo co ważne było dla wielu z drużynników gdyż byli tam i tacy co od trzech miesięcy spod góry nie wyściubili nawet nosa… kto wie, może znanego świata już tam nie ma, warto by sprawdzić.
 
VIX jest offline